Rodzinne zdjęcie

Oto nasze rodzinne zdjęcie. Zrobione w odnowionym, prawie pustym pokoju, naprzeciw lustra. Siedzę na łóżku, które zmontowaliśmy niedawno dla Sary. Stare łóżeczko ze szczebelkami będzie dla gościa, który na razie tkwi w brzuszku. Ja trzymam aparat na piersi, żeby było widać moją twarz. Celuję "na czuja". W mojej prawej ręce mam lampę błyskową, która jest połączona z aparatem za pomocą kabla. Lampa błysnęła i doświetliła kadr, choć nie widać samego błysku, gdyż znalazł się poza kadrem. Ten rodzaj podłączenia lampy to sposób "z rękawa" na trochę "ambitniejsze", reporterskie doświetlenie planu.

To zdjęcie wybrałem spośród około kilkunastu. Prawdę mówiąc to ujęcie to była decyzja podjęta w ułamku sekundy i tylko jeszcze dwa mam podobne. Lecz to jest najlepsze, bardzo je lubię. Taka sytuacja byłaby bardzo trudna do ustawienia sztucznie. Wykorzystanie lustra wprowadza zabawę z odbiciem i przeplataniem się obrazu rzeczywistego i odbitego. Tak naprawdę w obrazie rzeczywistym widać tylko Sarę, bo z Ioany widać tylko brzuch… A! Lecz to jest nasz czwarty członek rodziny! Czyli Nasze dzieci widać w obrazie rzeczywistym, natomiast Ioanę i mnie – w obrazie odbitym w lustrze. Dla mnie magiczne i symboliczne jest spotkanie się wzroku Ioany i Sary – z tym, że dla oglądającego to zdjęcie to spotkanie następuje poprzez lustro. Podoba mi się jeszcze dość równomierne rozłożenie plam jaśniejszych i ciemniejszych, co sprowadza zdjęcie do w miarę jako takiej równowagi, pomimo przechylenia kadru, które zwykle wiąże się z wprowadzeniem napięcia. Śmieszne jest to, że Sara założyła nogę na nogę – zupełnie spontanicznie. Patrzę też na postawę Ioany – wydaje się najlepsza, jaka mogłaby być w tym momencie. Mając to wszystko naraz trzeba było zrobić zdjęcie – a czasu tak mało, że robi się to odruchowo, nie widząc nawet 20% z tego, co teraz opisałem. To się raczej gdzieś czuje… – że właśnie teraz powinienem pstryknąć. Co więcej – dla kogoś innego to zdjęcie może być zwykłym badziewiem. Wiem o tym i nie dziwię się bardzo 🙂

Po iluś latach kadrowania, pstrykania, analizowania – po prostu to się robi. Tak, jak po prostu gra się na fortepianie, prowadzi samochód itd. Oczywiście, żadna z tych czynności nigdy nie jest prosta. Doświadczenie nie gwarantuje niczego, ale ogromnie zwiększa szansę na to, że to, czego się dotykamy, będzie miało jakiś większy sens, porządek, ślad charakteru… Choć dalej będzie ograniczone.

Przez dwa dni montowałem materiał wideo z przedstawienia teatralnego. Mam zdolności do angażowania się w przedsięwzięcia, które z góry skazane są na niepowodzenie. To tak jak odruch kibicowania drużynom o których z góry wiadomo, że są słabsze. Trudno, nieważne. Ważne jest to, że tworzenie sekwencji obrazów jest zadaniem o nieskończonych, wydaje się, możliwościach. Na przykład cięcia ujęć stapiają się z rytmem samej akcji – tempem wypowiadania słów bohaterów, tempem ich poruszania się… Montażysta wideo staje się jednym z aktorów, i choć niewidzialnym, to jednak jego wizja, temperament, wpływają ogromnie na efekt końcowy filmu. Materiał z dwóch kamer mieliśmy dość kiepski – plan zdjęciowy prawie w ogóle nieprzygotowany. Samo przedstawienie znaliśmy zbyt słabo, kręciliśmy na żywo, siedząc obok publiczności. Wydaje się, że z tego nie mogło wyjść nic sensownego. A jednak, choć słabe technicznie, powstało coś, co ma charakter. Takie historie jak ta sprawiają, że zastanawiam się nad tym, gdzie leży sedno twórczości, treści, wartości… Z pewnością to sedno nie jest czymś, co możemy posiąść na własność, zapanować nad nim. Możemy być co najwyżej jego sługami, o ile… No właśnie, o ile co…?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *