Na obszarze zabudowanym – jak dawno nie jechałem z przepisową prędkością – przekonałem się dzisiaj. Frunąc lekko samochodem w drodze do pracy dogoniłem samotnego pana policjanta w służbowym polonezie. Choć jechał dość szybko, jak na poloneza, to i tak nie dość szybko jak dla mnie. Wyczekałem na odpowiedni moment, aby nie przekroczyć za bardzo przepisów, i zostawiłem kolegę w niebieskiej koszuli z tyłu mojego bagażnika. Ale jakie było moje zdziwienie, gdy przy prędkości 120 dostrzegłem w lusterku, że niebieski kolega robi co może, żeby mnie nie zgubić. "Czy oby mnie czymś tam nie filmuje" – pomyślałem sobie – "dodam gazu i zostawię go, a później przyśle mi zdjęcie". Więc zmieniłem taktykę, a pomógł mi w tym obszar zabudowany, w który właśnie wjechaliśmy. Utrzymując przepisowe 50 widziałem, jak młody stróż drogi klei się do mojego zderzaka. I to był właśnie ten moment, w którym zdałem sobie sprawę, że chyba od miesięcy nie przestrzegałem prędkości na obszarze zabudowanym. Wszystko stanęło w miejscu, za nami ustawił się sznur samochodów, a ja rozkręciłem radio i śmiałem się do rozpuku. "Masz kolego, ile razy stajesz tutaj i celujesz we mnie, zobacz, co to znaczy 50 na godzinę". Tak widocznym się stał jeden a absurdów naszych dróg, i Polski w ogólności – schizofreniczny, kosmiczny rozdźwięk między teorią a rzeczywistością. Wreszcie polonez wyprzedził mnie dostojnie, wcale nie na sygnale, przekraczając owe 50 km/h, udowadniając ostatecznie, że tak się jechać… po prostu nie da!