Burza o północy przetoczyła się nad naszym domem. Wstrząsnęła ciszą. Pozostawiła małe, spadające na parapet krople, roztaczające zapach wilgoci, ciepłej, wiosennej nocy. Wilgotne liście, wilgotne ulice, rozciągnięte w półmroku mojego miasteczka, ciągnące się przez centrum, przebiegające obok szkoły, przecinające mostkami rzeczkę. Mokre trawy w zaroślach, oddychające wilgocią, zatopiony w rosie i ciemności ogród. Dalekie szczekanie psów, niesione w lepkim powietrzu powolnym wietrzykiem. Mokry mlask opon na drodze, szum liści.
Czternaście lat temu, przemoczeni, wracaliśmy ze spacerów. Ja i pies, wilczur, z włóczęgi po nocnych zakamarkach Krakowa, by zmęczeniem przełamać stresy, zapomnieć przed snem. Ulica żyła własnym życiem, tak innym od uczelnianych obowiązków. Ulica, pusta w nocy, ale z setkami nieznanych ludzi po południu. Każdy ich problem, rzeczywisty czy wyimaginowany, był ciekawszy od mojego… Ucieczka, znów, z tęsknotą…
Miasto żyjące własnym życiem, a ja, zagubiony, bezdomny w pośród niego. Pociągające i smutne zarazem, bo samotne. "Lonely stranger" E. Claptona był hymnem.
Jeśli zupełna niezależność, to samotność. Jeśli bycie z drugiem człowiekiem, to oddanie choć części siebie.