Wieczorna dawka insuliny. Nakręcając tłoczek i szukając na biodrze wolnego do wkłucia miejsca, przypominam sobie dzisiejszy dzień. Oddechy liści, okalających nasz dom, podwórko. Drzewa jak parasolami nakryły nas. Pomiędzy domem a stodołą, która kiedyś nią była, dziś – zmieniona na garaże – postawiłem mój stary rower. Ma dwadzieścia lat. Z niepewnością co z nim robić, odrzucałem części, które od dawna nie spełniały swojej funkcji. Po zakupie kilku nowych elementów – odżył. Żwawy, szosowy, lekko toczy się po asfalcie. Ma swój charakter, swoją werwę.
Niebo, wieczorem, pełne było płynących chmurzych rzek. Pod nim, jak pod kloszem, przejechałem przez bramę cmentarza, naszego odwiecznego, zdawałoby się, sąsiada.
Jednym oddechem – przez następną bramę, przez osiedle. Na miasto, na rynek. Oddech tu, oddech za następnym rogiem. Rower frunie moim oddechem, chętny poddaje się wieczornemu szaleństwu. Na Osiedlu Trzydziestolecia dziecięce ubrania rozwieszone między blokami. Muszę tu wrócić, sfotografować w zachodzącym słońcu. Dziś już za późno…
Wyskakuję na asflalt. Tą warszawską trasą ciągną dalekie podróże – ludzie zamknięci w autach. Ja tu tylko na chwilę, zaraz skręcam. Oddech przydrożnych łąk, ciężar górki, puls w skroniach. Oddech – nikłym obłokiem z ust. Wieczór.