Lem ateistą przez ostrożność

W nocy obudziło mnie przeświadczenie, że coś nie jest tak. Po dłuższej chwili przekonałem sam siebie, że muszę sięgnąć po słodycze. Hipoglikemia, największy, błyskawicznnie obezwładniający wróg cukrzyka. Otworzyłem szeroko oczy, gdyż za każdym ich przymknięciem uderzała we mnie potężna, jak rażenie prądem, paraliżująca drgawka…

Czekając w półmroku na dojście do siebie odkryłem, że…

Zawsze wydawało mi się, że starcy umierają zmęczeni życiem. Że po długim życiu dojrzewają do śmierci, spodziewają się jej, "przystępują" do niej. Ale właśnie tknęło mnie nagłe przeświadczenie, że tak wcale nie musi być…

Ja to ja. Ten sam, który miałem 9 lat, na moich pierwszych samodzielnych wakacjach. Ten sam, który myląc trop rodziny i przyjaciół, u których mieszkałem na stancji, w Wielkanoc wychodziłem z rowerem na Śnieżnicę, śpiąc tam samotnie w wielkim na kilkadziesiąt miejsc schonisku. Ten sam, który tropił drgnienia własnego serca wobec tej niepojętej, choć inspirującej i nie nieskończonej połowy rodzaju ludzkiego. Który triumfuje we frazach pentatoniki na klawiaturze, zaś innym znów razem pogrąża się w desperackiej złości wobec całego świata.

Jestem ciągle ten sam, ja, choć nie taki sam. Umrę mając dziewięc lat, tylko z większym bagażem obserwacji, wiedzy o tym, co za chwilę się stanie. Z lepszą obroną przed zakusami, większą pewnością siebie. Ale to ciągle ja, który, mając teraz 34 lata, idzie z wrażeniem, że dopiero teraz poznaje życie, teraz czegoś naprawdę się uczy, że teraz rusza do przodu.

Chwyciła mnie obawa, że wtedy, za trzydzieści, czterdzieści lat, jeśli cukrzyca pozwoli, będę ciągle taki sam, że będę ciągle czekał na to, co będzie, choć już nie w tym życiu. Dławi mnie myśl, że, tak jak pewien starzec, na pytanie: jak minęło mu życie, podejdę do drzwi, otworzę i zamknę, i powiem – właśnie tak szybko i niepostrzeżenie. Skręcam się na myśl, że to, czemu poświęcam teraz moje siły, nie będzie przeze mnie ocenione jako warte zachodu. Że będę musiał odejść, nie mając na to wcale ochoty.

Kocham życie, kocham zdolność człowieka do dostrzegania piękna. Kocham świat, który przygotował dla mnie Bóg, bo tylko tak umiem dostrzec sens mojego istnienia. Niektórzy mówią, że poszukiwanie sensu jest ludzką imaginacją, ale dla mnie jest dowodem sensu istnienia. Świat został tak skonstruowany, żeby prędzej lub później doprowadził do powstania istoty, która potwierdzi jego istnienie. Jest to dla mnie oczywiste, ewidentne, to wynika z tego, co przeczytałem na styku nauki i filozofii, i z mojego własnego uczucia. Mistrzowsko określił to Paweł z Tarsu: On [Bóg] Określił właściwie czasy i granice ich zamieszkania, aby szukali Boga, czy nie znajdą Go niejako po omacku. Bo w rzeczywistości jest On niedaleko od każdego z nas. (Dz 17:26-27).

Żyjemy jak w kokonie, pod kloszem, w cieplarnianych warunkach na Ziemi, jak w łonie, z którego gdy choć na chwilę wychyniemy, czy to w kosmos, czy w głębiny, musimy sztucznie chronić naszą kruchą egzystencję. Nasze zmysły, palce, zbyt grube by zmacać cegiełki materii, zbyt małe by sięgnąć gwiazd. Tam, gdzie nieokreśloność rozmywa nasz świat, gdzie pulsary i granice czasoprzestrzeni, tam kończy się klosz naszego świata, przeznaczonego dla nas. Sami, materialnie, jesteśmy niczym, pustką bardziej niż materią. Nasze ciała to tylko scenografia, w której wykreować ma się świadomość – ten duch i sens. Ludzkie uczucie, ponad, pomimo sił materii. Walka o zdrowie małego dziecka, o zgodę w rodzinie, o żonę, dziadka… Kompromis, choć ideał, pokora, choć stanowczość i nieugiętość. Miłość, wbrew. To jest sens zaistnienia kiedyś tam tych protonów i neutronów, tego pola informacyjno-energetycznego, z które utkany jest nasz świat i my. "Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne." Jn 3:16

Jestem przekonany, że człowiek jest stworzony do życia bez końca. Mam kilka dowodów, które raczej czuję, są wsparte nadzieją, wiarą w sens. Jeśli to wszystko, co nas spotyka, ma mieć sens, to musi istnież życie wieczne. I powstanie od umarłych. To jasne, to wynika z mojego życia.

Nierealne? Nieprawdopodobne? Mrzonki, biedne nadzieje biednej świadomości ludzkiej, skazanej na zagładę? Bóg nie odpowiada…? Dlaczego? Czemu pozostawia nas samych, nie zagrzmi z nieba, nie udowodni, nie zrobi porządku… Dlaczego? Nie wiem, mogę przypuszczać. Tkwimy w pacie, z którego wydobyć nas może tylko mój krok, zawierzenie – wnioskom z tego, co widzę i czuję.

Mój ulubiony filozof Lem był ateistą, ale czuję przez skórę, że przez ostrożność…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *