Przypominam sobie mój ostatni wpis o raju… Zamieszczony po północy, już popołudniu zmienił swoją barwę na ciemniejszą. Do szpitala odjechała bardzo osłabiona babcia, wywieziona z domu na wózku inwalidzkim, przez wąski przedpokój i korytarz domu wypudowanego po staroświecku. Przez zakurzone podwórko dotarła do samochodu, gdzie powoli usiadła na fotelu. Nie mogłem przestać myśleć o tym, że dużym prawdopodobieństwem jest to jej ostatnia podróż i że nie wróci. Nie wróci do tych progów, w których stawała w upalne lato, wychylając głowę przez ganek i wołając nas na obiad – w dwusylabowych słowach, z których pierwsza – brzmiała nisko, zaś druga wspinała się w swojej tonacji tak wysoko, na ile babcia mogła jeszcze krzyczeć: Pio—truś!, Krzy—siu! Kryliśmy się w jaśminach, krzakach agrestu, pomiędzy wysokimi wtedy jabłoniami, rzucającymi rozległy cień na najbliższą domu część ogrodu, tuż za stodołą.
Energiczna i zawsze z dystynkcją, godnością, nawet kiedy stawiała nas do klęczenia po kątach, albo przykładała "dopolonych" chłopaków ścierką po plecach. Protestowaliśmy, gdy zabolało, ale w gruncie rzeczy miała rację.
Tę godność widać do ostatnich chwil. Osłabiona, próbowała ukryć przede mną chwile swojej niedyspozycji, niepamięci. Jeszcze niedawno w konspiracji przynosiłem jej lody, których podobno nie powinna jeść… z których się cieszyła. To babcia w dużej części wychowała mnie. Pamiętam te lekcje, w zasadzie wykłady o życiu, których udzielała, gdy przychodziliśmy (mój kuzyn i ja) na posiłki. Gotowała dla całego domu, przez 15 lat mojego życia. W jej kuchni spotykaliśmy się wszyscy – dziesięć osób, trzy rodziny. Codziennie te same garnki, fajerki na węglowym piecu, skwierczące pod kołyszącą się pokrywką ziemniaki (nie było szybkowarów). Nie wolno było się bawić pogrzebaczem w popielniku, choć czekały tam na nas czerwieniące się drobniutkie węgle. Nawet gdy narzekała na ciężar życia, nieposłusznych chłopaków, nie traciła dystynkcji i godności.
Nie straciła jej również odjeżdżając do szpitala. Uśmiechała się machając ręką, nagle ożywiona, do gromadki dzieci, wnuków i ich rodzin, do prawnuczki. Kilka godzin wcześniej spotkałem ją na ganku – miała smutną i zmęczoną twarz. Kiedy spojrzałem jej w oczy usmiechnęła się z wysiłkiem, ale nie sztucznie. Powidziała – idź do swojej pracy…
Babcia była moim przyjacielem, choć jako dziecko skarżyła na nas rodzicom powracającym z pracy. Miałem jej to za złe tyle razy – skoro sama nas ukarała i okrzyczała, to dlaczego nie mogła już tego zachować dla siebie? Dostawaliśmy burę dwa razy za to samo.
A jednak potrafiła stworzyć coś z konspiracji wokół naszych kontaktów. Potrafiła zadać jedno dyskretne pytanie na temat poznanej dziewczyny czy innej osobistej rzeczy, i zyskując zapewnienie, że jest dobrze, nie wracała już więcej do tego tematu.
Teraz jest w szpitalu, miejscu tak dla niej obcym. Nie rozpoznaje miejsca, nie wie do końca, co się z nią dzieje. Jednak podpisała zgodę na operację i wiem, że zrobiła to ze świadomością. Przygotowywała się do tych chwil wiele lat wcześniej. Wiem o tym, zauważałem. Znów niewielkie szanse, że zobaczymy ją z powrotem w domu, ale czy o to chodzi…? Ona odchodzi i… odejdzie.