Przedwczoraj odszedł pies, Hektor. Nie stawiam zwierzętom pomników, nie przejmuję się nimi bardziej, niż ludźmi. Chcę napisać o jednej rzeczy, która była w nim niesamowita – tryskająca radość.
Hektor mieszkał w budzie, w małej zagrodzie na podwórku. Nigdy nie był w domu. Zawsze z drżeniem czekał na moment, kiedy pozwolimy mu pobiegać, otwierając małą furtkę jego zagrody. Wypadał wtedy jak torpeda, biegał od jednego krzaka do drugiego, wąchał, wyznaczał teren. Zwłaszcza tego ostatniego nie cierpiała pewna część naszego domu – wg ich teorii po tej czynności Hektora usychały kwiatki i małe sadzonki krzewów.
W zimie znaczył śnieg śladami łapek, rył w nim nosem. Na śliskim nie wyrabiał na zakrętach, tak cieszył się z odrobiny wolności. Był mieszańcem i zawsze pozostał mały. Zawsze też jego mordka miała coś z beztroskiego, aktywnego uśmiechu.
Kiedy bawiliśmy się w berka, nie dawał się złapać, trzymał się dokładnie trochę dalej niż na wyciągnięcie ręki, ciagle z figlarnym uśmiechem i zadyszką – ze zmęczenia, czy z radości. Ale wystarczyło dać znać, że koniec zabawy, a już można było go trzymać i głaskać. Nigdy też nie protestował, kiedy kazano mu wracać do budy, choć wracał tam powoli, zwiesiwszy głowę.
Trzy dni temu nie pokazał się. Ioana zaglądnęła do niego. Weterynarz stwierdził nieuleczalną w jego wieku chorobę.
Dlatego nienawidzę śmierci. Ona, przynajmniej na chwilę, zniszczy uśmiech nas wszystkich, także Ioany, Sary. I dlatego wierzę, że będzie to tylko na chwilę.