Dziś był kolejny dzień "leżenia" w łóżku z powodu przeziębienia… Ale skusiłem się, a w zasadzie przekonałem do rozpoczęcia pewnej pracy na komputerze… Tak się zaangażowałem, że aż kręciło mi się w głowie (może to hipoglikemia, chyba tak…) ale nie chciałem odejść, żeby odpocząć. Świetne uczucie, jak wtedy, kiedy nie możesz złapać tchu po szybkim kontrataku podczas gry w kosza lub w nogę…
Ale nie o tym… Leżąc z samego rana w łóżku patrzyłem za okno – na to samo ciągle drzewo, jak zwykle. Wydawałoby się, że to nic szczególnego – drzewo po prostu. Ale odkryłem ten fenomen pewnego razu, leżąc piętro niżej, u rodziców, przed telewizorem. Stamtąd okno wychodzi na piękną brzozę, ma może 10 lat mnie ode mnie, jak na dziewczynę (to przecież ONA) jest po prostu świetna… choć przerasta mnie już kilkukrotnie… Ten długi pień i biała kora… Jest w samym rozkwicie.
Leżałem więc przed telewizorem i raz po raz patrzyłem – to w ekran, to na brzozę. Znów w ekran… A na nim – sami wiecie, mając satelitę, przeskakujesz programy, a jak włączysz jeden na dłużej, to dalej masz wrażenie, że przeskakujesz, bo takie są te dzisiejsze programy – akcja, akcja… I w pewnym momencie poraziło mnie wrażenie, że ta brzoza, pochylana wiatrem, jest sto razy bardziej interesująca od tych wszystkich programów. Mógłbym godzinę patrzeć, jak powiewają jej drobne końcówki gałązek, jak się układają, rozdzielają – tutaj tak, a tam – trochę inaczej…
Tak więc dzisiaj zobaczyłem na drzewie gawrona. Przyfrunął z czymś, co trzymał w dziobie – jakiś obły kształt. Wyglądało jak pół zmarzniętego jabłka… Ukrył to w rozwidleniu gałęzi, a sam – jakby się rozglądał, krakał na coś lub do kogoś. Dopiero po chwili zabrał się do jedzenia.
Oh! Wyglądał na tak szczęśliwego! Znalazł coś do jedzenia. Wyglądał pięknie, ściskał z serce. Miałem wrażenie, że cieszę się razem z nim jego sukcesem.
To wszystko jest takie dziwne… Przecież gawron nie wie, co to radość, nie wie, że jest szczęśliwy. Bez świadomości – jest raczej doskonałym automatem… którego popychają do działania instynkty. Jego szczęście powstaje w mojej głowie… Beze mnie on w zasadzie nie istnieje. Nikt nie może stwierdzić jego istnienia jak tylko ten, kto posiada świadomość. Ja ją posiadam, o ile patrzę na niego i interesuję się nim.
Możnaby powiedzieć, że on mnie potrzebuje, żeby zaistnieć… Ale zdaje się, że bardziej ja potrzebuję jego – dał mi trochę radości, ciepła w sercu. Jego walka, zmaganie się z zimnem i głodem.