Mam w domu słabowitą serię powieści Lema. Słabowitą pod względem jakości wydania. Klejone kartki, miękka, cienka okładka. Znalazłem stary egzemplarz, wspólne wydanie Solaris i „Niezwyciężonego”. „Niezwyciężony” został kilkadziesiąt lat temu przeczytany przez Andrzeja Łapickiego, mam to nagranie i służy mi jako wzorzec porównawczy wobec współczesnych audiobooków. Skutek jest taki, że mało której książki czytanej jestem w stanie słuchać, tak bardzo brzmią sztucznie i nadęcie w porównaniu do interpretacji Łapickiego.
Solaris zaś, jako chyba najbardziej znany utwór, postanowiłem przeczytać jeszcze raz, mając więcej czasu w czasie pandemii. Książka rozsypuje się, jest już w kilku częściach, a każda z nich grozi dalszym rozpadem w każdej chwili. Noszę ją w plastikowym woreczku z suwakiem.
Przed laty zapamiętałem opisy Oceanu, form, jakie tworzył. Pomysłu na pokazanie Oceanu nie mieli ani Tarkowski ani Soderbergh w swoich filmach. Może dlatego, że fantastycznie został opisany w powieści. Lem bawi się opisem. Opis ten wydaje się zupełnie niepotrzebny dla fabuły i akcji powieści. Lem zagrywa się w sam ze sobą, myśl jego, wyobraźnia, płyną własnym strumieniem, niepohamowanym żadną potrzebą ograniczenia, obowiązku, potrzeby, praktyczności, użyteczności. Lem, mistrzowski erudyta (o czym można się przekonać czytając jego korespondencję z Mrożkiem), sam do siebie puszcza oko, gra sam ze sobą. Wyraża błyskawicznie to, co ja, czytelnik, tylko przeczuwam, że można chcieć wyrazić, że może istnieć taka możliwość, że coś może zaistnieć, przecież tylko w wyobraźni. I zanim, czytając, uświadomię sobie to, co być może w wyobraźni możliwe, to w następnych zdaniach już mam, już Lem to maluje, szybkim i precyzyjnym pociągnięciem literackiego pędzla.
Wracając do tytułu tego wpisu – oczywiście jest on arbitralny, i prawdziwy i fałszywy zarazem. Bo jak zmierzyć użyteczność, przydatność? Czym jest „sztuka wyższa”, kto ją określa, zagarniając ziarna i odrzucając plewy?