Oglądam przy śniadaniu

Coraz powszechniejszy jest permanentny brak skupienia. Wolimy powierzchowne zainteresowanie wieloma rzeczami, niż spokojną i głęboką kontemplację. Tymczasem prawdą jest, że dobrze można robić tylko jedną rzecz naraz.

Przeszedłem dłuższą drogę, by zgodzić się z powyższymi zdaniami.

 

Fascynacja

Wracam z próby generalnej Pacjenta EGBDF, sztuki Toma Stopparda w reżyserii Jarosława Kiliana. Muzyka grana na żywo przez orkiestrę towarzyszy akcji scenicznej. Muzyka taka, jaką lubię, wkraczająca w atonalność, nadająca atmosferę temu, co dzieje się w szpitalu psychiatrycznym. Mógłbym więcej pisać o tym spektaklu, ale sednem jest to, że porusza on dokładnie moją strunę. Silnie porusza.

Inna refleksja, związana z tym przedstawieniem. Moja córka rozpoczęła naukę w pierwszej klasie, i przy okazji tego wydarzenia, podobnie jak patrząc na grę aktorską w Pacjencie EGBDF, zdałem sobie sprawę: świat, w którym żyjemy, tworzą ludzie. Zawsze tworzą ludzie. To, jacy oni są, decyduje o kształcie naszego najbliższego otoczenia, podobnie jak o subtelnych detalach spektaklu teatralnego. A konkretnie – ich wrażliwość, a jeszcze konkretniej – ich empatia, czyli rezonans z uczuciami innych. Bo znam wrażliwych ludzi, którzy nie są empatyczni, bo ich wrażliwość dotyczy głównie ich samych. Są tak wrażliwi, że ciągle czują się zranieni, niezaspokojeni, niezrozumiani, a jeśli zachwyceni, to tylko sobą. „Biedactwa”.

Dlatego takie miejsca jak teatr czy szkoła zależą praktycznie wyłącznie od ludzi, którzy tam pracują. Na nic nowoczesna technologia, skomputeryzowana scena, perfekcyjne zarządzanie, odmalowane przestronne klasy, makijaż nauczycielki i elegancki żakiecik, jeśli zabraknie po prostu człowieka. Zdałem sobie z tego sprawę podczas rozpoczęcia roku szkolnego,  stojąc z innymi rodzicami w tyle klasy 1b, gdzie chodzi moja córka. Pani Stanisława, wychowawczyni, kierowała swoje pierwsze słowa do dzieci. Po cichu przyznałem wtedy rację mojej żonie, że chciała właśnie tę nauczycielkę. Subtelność ludzka jest nie do zastąpienia i nie do nadgonienia w pięć minut czy w pięć tygodni. Co więcej – nie do zrozumienia przez tych, którzy pozostają w tyle. Nie tak wielu ma dar doskonalenia siebie, poszukiwania, świadomości, szacunku wobec innych oraz wobec faktu, że nigdy nie wiemy niczego do końca. Jestem zafascynowany takimi ludźmi. Dobranoc.

Z maską ci do twarzy

Zadziwiające jest to, że kiedy człowiek nauczy się w końcu ubierać różne maski, a przynajmniej jedną, to potem przychodzi mu to z zadziwiającą łatwością. Staje się wręcz codzienne i odruchowe. A przecież czasem się zdarzy, że dobrze byłoby tę maskę ściągnąć, albo najlepiej w ogóle nie ubierać. 

To nie do mnie

Wspominam czasem dowcip, który usłyszałem od pewnego aktora, którego bardzo ciepło wspominam. Dowcip ten jest niekiedy jak lekki, chłodny powiew na moje rozgrzane czoło.

"To mnie nie dotyczy" – powiedział stary inspicjent pewnego teatru, gdy spostrzegł, że pies obgryza mu drewnianą nogę.

Rola inspicjenta (częściej: inspicjentki) polega na rozwiązywaniu wszelkich problemów organizacyjnych podczas prób i samego spektaklu. Jego (jej) wytrzymałość nerwowa musi przechodzić wszelkie wyobrażenie, szczególnie tuż przed premierą. Jak to robią najlepsi – to już ich tajemnica, a przecież siedzą w samym centrum kotła, tam, gdzie leje się najgorętszy ukrop, kłębią się tumany pary i już trudno odróżnić, co jest elementem histerii jednostkowej czy zbiorowej, co geniuszem, a co zwykłą bzdurą, którą nie warto się przejąć.

Stosuję podobną metodę, ona działa – gdy trzeba przeprowadzić trudną rozmowę, odpowiedzieć na niewygodny mail, odebrać telefon w najgorszym do tego momencie, zrobić coś, do czego nie mogę przekonać za nic własnego mózgu: mówię sobie – to nie do mnie, to nie o mnie, jestem tu w zastępstwie na chwilę, za kogoś innego; tak naprawdę to nie mnie dotyczy.

Zidiocieć (o ile to się jeszcze nie dokonało)

Od taty dostałem czapkę z daszkiem. Mam ich cztery, pozostałe zgubiłem. Ta jest zgrabna, z jeansu, z napisem Selénia Motor Oil.

Z takim napisem – gdzie ja się będę mógł pokazać? Pożyczyłem więc od żony malutkie nożyczki pielęgnacyjne ("i tak ich nie używam"), zorganizowałem lampkę halogenową nad stołem w kuchni, kubeczek na ścinki (przecież wczoraj tu odkurzałem) i skoncentrowawszy zmysły zacząłem odpruwać akcent nad "é". Poszło gładko, nie tak, jak przy ostatnim odpruwaniu (które Wam zresztą relacjonowałem). Więc…. dalej!

No to dalej. Najbardziej denerwujący jest wyraz "oil", potem "motor". "Selenia" mogłaby zostać, więc odpruję na końcu. Towarzyszy mi słodki zapach wyrzutów sumienia, bo w domu przygotowania do urodzin dzieci, syn kaszle częściej niż mówi (rzadkość), ja rozbabrałem do połowy tłumaczenie tekstu z rumuńskiego na polski (miało być na wczoraj), mam też przygotować referat (dopiero na za tygodzień…), za miesiąc pracuję na obozie fotograficznym, do którego jeszcze nie zacząłem solidnych przygotowań. Nie wspomnę o zadaniach mojej żony, w których mógłbym ją wspomóc zamiast dziergać tę głupotę.

Ale dziergam, pod lampą, bezwstydnie w kuchni, w centrum życia rodziny, od razu nadstawiając pierś na krytyczne ciosy (dziwnie nie nadchodzą, oczekuje się, że sam się zreflektuję), dziergam z bezmyślną radością, do której wstyd się przyznać: że nie muszę składać polskich zdań z rumuńskich (szyk przestawny w stosunku do polskiego), czuć tępego bólu pustki w chwilach, gdy powinienem mieć natchnienie (referat i warsztaty fotograficzne), i że przecież mogę w każdej chwili przerwać to kretyńskie, matołowate, cepowate, bałwańskie, gamoniowate, bezmózgowe, durne i bzdurne (wiedziałem: słownik wyrazów bliskoznacznych ma tu mnóstwo propozycji), i nikomu niepotrzebne zajęcie. I tylko ode mnie zależy, kiedy to zrobię.

Luźne

Nikt się nie wypowiedział po poprzednim wpisem, tak więc może jest zupełnie inaczej niż ja myślę – może każda kobieta chciałaby stanąć na wybiegu, ubrać się tak, jak tamte, być oceniana. Jeśli wykazuję naiwność, napiszcie o tym, w końcu nie musicie się podpisywać, przynajmniej nie własnym imieniem 🙂

Czasem wydaje mi się, że kształt tego świata, (w zakresie, w którym ma wpływ człowiek) zależy tylko od tego, że ktoś jeden potrafi zinterpretować ten świat na swój sposób i przekonać do swojej wizji innych ludzi, i to w dodatku tak, że oni są nawet zadowoleni z tego, co ten jeden wymyślił.

Niedobrze, wyszło zbyt skomplikowane zdanie. Pomyślę, jak to wyrazić inaczej. Najlepiej napisać opowiadanie 🙂

Jestem sam, czyli ćwiczenia z pisania o niczym nr kolejny

Wróciłem do mieszkania, w którym bywam sporadycznie. To moje mieszkanie, mojej rodziny. Jest zupełnie puste i pod tym względem tak niepodobne do tego, które znam. Obiecuję sobie, że go nie zaniedbam, jak również nie zaniedbam siebie, co byłoby możliwe z tego względu, że oprócz konieczności chodzenia do pracy i konieczności robienia paru tylko rzeczy, mógłbym się zupełnie oderwać od czasu i rytmu życia. Praktyka wskazuje jednak, że to skończyłoby się ostrą frustracją, bo niczego sensownego nie zrobię, a to co zrobię, nie pozostawi po sobie cienia zadowolenia.

Obecny stan mieści w sobie dwie schizofreniczne strony. Pierwsza – jestem sam, z nikim nie muszę się liczyć, nikomu pomagać, przeżywać jego emocji, nikt mi nie wchodzi w drogę. Druga jest przeciwieństwem pierwszej – na szczęście wiem, że ten stan nie będzie trwał wiecznie. I całe szczęście.

Tak więc jestem sam i to mi się podoba, ale podoba mi się tym bardziej, że wiem, albo przynajmniej spodziewam się, że za kilka dni to się zmieni i puste ściany zatętnią życiem.

To niesamowite doświadczenie, że przechodząc obok sprzętów codziennego użytku – szafek, biurka, pralki, kuchenki gazowej, wieszaka na klucze, półek z zabawkami – czuję tych ludzi, którzy na co dzień ich dotykają, jakby unosili się nieprzerwanie gdzieś wokół. Z drugiej strony – nie ma ich. Albo raczej – są jak zamrożeni, zatrzymani. A to po to, abym ja mógł zebrać się w sobie i ich dogonić – ich emocje, ich życie, któremu zwykle nie mogę dotrzymać kroku. Jak np. dzieci – te kłótnie, radości, fascynacje, niekończące się oczekiwanie na szaleństwa z ojcem, który huśtając je na swoim grzbiecie traci oddech.

Zatopiłem się w pracy. Kończę udźwiękowianie prostych filmików. Komputer je sobie kompresuje, a ja piszę na blogu. Przeszukuję kanały jak Planete, Discovery, i próbuję nie notować reklam, durnych i obscenicznych, w których już tak po prostu mówi się o jelitach, wypróżnianiu, pachach, skórze, paznokciach i włosach. Rety, jak nisko upadamy, nawet jeśli jesteśmy do bólu wypielęgnowani i sterylni.

Chłonę pustkę ścian. Pod tapczanem kupiony wczoraj, tanio, ośmiopak Warki. Przypominacz w telefonie mówi, że skończyło się pranie i trzeba powiesić. Na stole obok pusta patelnia po jajecznicy, talerz z widelcem, miseczka z łyżeczką.

W tym spokoju i bezruchu powraca tylko co jakiś czas myśl, że Beniamin jest w szpitalu w Rumunii. A obok niego – jego matka, dzieli wąskie łóżko. Odwodnił się, bo on, jak zacznie wymiotować, to robi to zwykle przez całą noc. On pierwszy z naszych dzieci,
Polak i Rumun w jednej osobie, sprawdzi tamtejszą służbę zdrowia…

Dobranoc…

Na suszarce

– Żeby powiesić nowe pranie, trzeba zdjąć poprzednie. Dziś tam rodzinna bielizna. I dziś robię to pewnie tylko dlatego, że Ioana haruje przy tłumaczeniu, a ja mogę zrobić coś dla domu. No i składam takie majtki dajmy na to, bluzeczki też, spodenki… Zauważyłem, że ubrania córki powoli zbliżają się w rozmiarze do ubrań żony, a nawet styl bieliźniany (np. kokardki tu i tam) staje się podobny. Slipeczki synka się różnią, bo choć bluzki czy spodnie w dużej części odziedziczył po siostrze, to majtek jednak nie. No i dobrze. No i przy suszarce dowiedziałem się czegoś o mojej rodzinie – że córka dorasta, że żona dba o to, by chłopak został chłopakiem a dziewczyna dziewczyną, że część życia codziennego kręci się bez mojego udziału (wymiana ubrań u dzieci), o czym przekonuję się w chwilach takich, jak ta. Acha – i dzisiaj jeszcze cerowałem spodnie córki.

– No toś się dowiedział! – zaśmiał się Wiesiek.
Siedzi dzisiaj taki małomówny, więc mnie napadło gadanie.
– A wiesz, jak wracam do domu z pracy i widzę, że zlew pełny i naczynie nie pomyte, okruchy ze stołu nie zebrane, pranie nie zrobione, to się cieszę – Wiesiek zaczął gadać.
– Ach tak? Cieszysz? – nie dowierzam, ale tak naprawdę się zgrywam, bo przypuszczam, o co mu chodzi.
– Cieszę.
– No to powiedz.
– Co powiedzieć.
– No dlaczego.
– Nie wiesz? Pomyśl.
– Jest późno, nie chce mi się.
– To ja powiem. Cieszę się, bo widzę, że żona potrafi być czasem i do mnie podobna.
– Że co, że tak się wściekła, że rzuciła wszystkim, czy że złapała lenia?
– Eeee tam. Że znalazła coś ciekawszego do roboty. I wiesz, ona to musi sama znaleźć, bo ja jej nigdy nie daję rady przekonać.
– A co ze zlewem?
– Jak to co. Sam się zabieram. Jasne, że nie od razu, muszę wpierw trochę pomedytować, piwo do połowy wypić. Ale w końcu się zabieram.