W pracowni plastycznej

Ośrodek Zajęć Pozalekcyjnych "Artistic Studio" w naszym miasteczku, dzisiaj, zajęcia z origami. W dłoni Sary zrobiona przez nią żabka. Beniamin (z tyłu) nie zdecydował się na uczestnictwo, ale można to zrozumieć – zaczął rysować dopiero kilka dni temu. Do tej pory zajmował się głównie helikopterami, samochodami, drewnianym pociągiem oraz wrzaskiem. Fascynuje się też m.in. akumulatorową wkrętarką oraz różnymi rekwizytami batalistycznymi. 

Na suszarce

– Żeby powiesić nowe pranie, trzeba zdjąć poprzednie. Dziś tam rodzinna bielizna. I dziś robię to pewnie tylko dlatego, że Ioana haruje przy tłumaczeniu, a ja mogę zrobić coś dla domu. No i składam takie majtki dajmy na to, bluzeczki też, spodenki… Zauważyłem, że ubrania córki powoli zbliżają się w rozmiarze do ubrań żony, a nawet styl bieliźniany (np. kokardki tu i tam) staje się podobny. Slipeczki synka się różnią, bo choć bluzki czy spodnie w dużej części odziedziczył po siostrze, to majtek jednak nie. No i dobrze. No i przy suszarce dowiedziałem się czegoś o mojej rodzinie – że córka dorasta, że żona dba o to, by chłopak został chłopakiem a dziewczyna dziewczyną, że część życia codziennego kręci się bez mojego udziału (wymiana ubrań u dzieci), o czym przekonuję się w chwilach takich, jak ta. Acha – i dzisiaj jeszcze cerowałem spodnie córki.

– No toś się dowiedział! – zaśmiał się Wiesiek.
Siedzi dzisiaj taki małomówny, więc mnie napadło gadanie.
– A wiesz, jak wracam do domu z pracy i widzę, że zlew pełny i naczynie nie pomyte, okruchy ze stołu nie zebrane, pranie nie zrobione, to się cieszę – Wiesiek zaczął gadać.
– Ach tak? Cieszysz? – nie dowierzam, ale tak naprawdę się zgrywam, bo przypuszczam, o co mu chodzi.
– Cieszę.
– No to powiedz.
– Co powiedzieć.
– No dlaczego.
– Nie wiesz? Pomyśl.
– Jest późno, nie chce mi się.
– To ja powiem. Cieszę się, bo widzę, że żona potrafi być czasem i do mnie podobna.
– Że co, że tak się wściekła, że rzuciła wszystkim, czy że złapała lenia?
– Eeee tam. Że znalazła coś ciekawszego do roboty. I wiesz, ona to musi sama znaleźć, bo ja jej nigdy nie daję rady przekonać.
– A co ze zlewem?
– Jak to co. Sam się zabieram. Jasne, że nie od razu, muszę wpierw trochę pomedytować, piwo do połowy wypić. Ale w końcu się zabieram.

Pamięć

Moja żona właśnie siedzi naprzeciwko mnie w kuchni i mówi (po rumuńsku): "Pamięć, co oznacza pamięć?" Jest z nami cała rodzina – jej ojciec, matka, brat.

Od siódmego kwietnia jestem w Rumunii. Tutaj obchodziłem swoje czterdzieste urodziny, w które zresztą nie wierzę, i tłumaczę je sobie na różne sposoby. Zostałem bowiem na stałe dwudziestolatkiem – beztroskim i nieświadomym tego, że życie upływa i trzeba np. spoważnieć. Poważnieję tylko dlatego, że po prostu nie mam siły być tak energicznym, jak kiedyś, i że to staje się jedynym sposobem na przeżycie. Że często czuję się zmęczony – cukrzycą, tym, że muszę jakoś znosić różne swoje emocje, że wstając rano drętwieją mi na przykład nogi i kręci się w głowie. Ale do "spoważnienia" nie prowokuje mnie w ogóle mój umysł ani sposób patrzenia na świat.

Nie mogę też uwierzyć w to, że pierwszy raz stanąłem w przedpokoju tego mieszkania już szesnaście lat temu, w grudniu. To było jakby wczoraj – mówię "dzień dobry, jestem Piotr i przynoszę wam świąteczne pozdrowienia, a to dlatego, że wasza córka jest szczególną osobą, dla mnie". Tłumacz – mój rówieśnik, Rumun, tłumaczył z mojego angielskiego na rumuński nie czekając aż skończę, równolegle – tak się umówiliśmy – z czego zdał zresztą egzamin na szóstkę, bo wraz z bratem byli świetni na studiach zarówno w angielskim jak i francuskim. A teraz mieszka w Austrii i narzeka na język – a cóż to dla niego jeszcze jeden obcy?

Patrzę na moje dzieci, które snuły się dziś rumuńskimi ulicami, i oglądaliśmy muzeum zoologiczne, dotykaliśmy białego niedźwiedzia i lwa. Wiem, że niedługo wyremontują to muzeum, znikną plamy i dziury w tynku, stare gabloty, okna o wielu skrzydłach do których otwarcia trzeba drabiny, i te kręcone schody – bo są niezgodne ze obecnymi standardami budownictwa, nie mówiąc już o Unii Europejskiej. Ich dzieciństwo porównuję z moim – plaża nad Bałtykiem, Pcim pod Myślenicami, w ciemności dalekie światła na horyzoncie, gdy starą Skodą Octavią (ktoś ją pamięta?) jechaliśmy na kolejną wyprawę. W Polsce.

Rumuńskie ulice były dla mnie kiedyś całym kosmosem, przechodziłem nimi z lękiem, by ich nie naruszyć moimi myślami, by pozostały nietknięte – ja jak w skafandrze kosmicznym nie należałem do tego świata, choć chłonąłem go z drżeniem. Pozostały kosmosem do dziś – nie zrozumiałym do końca, którego trzeba przeżywać tylko nań patrząc, próbując jedynie przeglądnąć na wskroś jak przeszkloną gablotę, pozostawiając go w tym szacunku, że nigdy nie zrozumiem.

Dziecko

Jest taka złość, która się rodzi, kiedy widzisz, że w kimś, kto jest twoim przewodnikiem, przełożonym, autorytetem – żyje jednak pewne niedorosłe dziecko, które czasem zaczyna się upierać, tupać nogami, i którego nie możne przekonać żadnymi racjonalnymi argumentami. Myślisz wtedy, że to jest dokładnie tak jak z dzieckiem – chodzi mu tylko o to, aby postawić na swoim.

I wiesz, że skoro jest to twój przewodnik, przełożony lub autorytet, to nie musisz i nie będziesz odpowiadać za jego błędy. Nawet, jeśli to ty zostaniesz o nie oskarżony, to będziesz mógł oskarżenie formalnie olać. Ale sam fakt, że ktoś, kto powinien być mądrzejszy od ciebie, zachowuje się jak dziecko sprawia, masz ochotę go dopaść tam w środku, dać klapsa i na niego nawrzeszczeć. Nawet jeśli tym dzieckiem jest ktoś, kto zwykle o ciebie dba i cię chroni.

Beniamin

Beniamin powoli wyrasta z rozmiaru trzy-czterolatka. Wydłuża mu się twarz, porusza się coraz sprawniej, w mowie używa coraz to nowszych zwrotów. Powoli kończy się okres, w którym dziecko wygląda najurokliwiej. Mówi dużo, jest gadułą. Chłopiec podobny do mnie – widzę go, słucham, spieram się z nim, jest mi bliski. Rozpoznaję jego upór, tym razem od drugiej strony. No i co? I przypominam sobie, jakie metody stosował mój tata na mój upór. 

Oddech (2)

To, co ciągle powraca, to widok córki na śnieżnym stoku, jak pierwszy raz jedzie wyciągiem, robi pierwszy skręt na stromiźnie, rozpędza się i hamuje; z fascynacją w oczach, że oto otwiera się nowe, nieznane; bez zadawania pytań, czy to ma sens i czy należy się cieszyć. 

Sobota wolna od pracy (prawie)

Dziś często wracam myślą do wczoraj. Dzień jak tydzień…. Upływ czasu czuje się poprzez zmiany emocji, w najprostszej postaci – z pozytywnych na negatywne i odwrotnie. Im częstsze zmiany, tym subiektywny czas płynie szybciej. To dlatego w utworach mistrzów (teraz przypominam sobie np. te organowe, Bacha) gęsto po sobie zmieniają się akordy dur i moll, ze zmniejszonymi pośrodku (tak z grubsza rzecz biorąc, oczywiście). Po piętnastominutowym utworze ma się wrażenie, że minęły lata. (To dlatego niezainteresowani nudzą się koszmarnie.)

Wczoraj mollowe było zmęczenie, zaś akordy zmniejszone (te niosące porządne ciosy) grała przypadłość paraliżująca mięśnie i zmuszająca – raz do przebywania w zasięgu białej miski z łazienki, innym razem – do długiej literatury starych gazet na odosobnieniu, którego symbol składający się z dwóch literek łatwo możecie odcyfrować. Szczęście – że dało się choć czytać.

Dobrze, teraz przejdźmy do tonacji majorowych. Do fryzjera spóźniliśmy się tylko pięć minut, zresztą i tak jeszcze nasze miejsce było zajęte. Beniamin pokornie dał się ostrzyc, jego ojciec – też pokornie. Potem, na lodowisko powstałe na czas ferii w naszym miasteczku, przybyliśmy pierwsi. Zaraz po nas przydreptał jeden pan (dwudziestokilkuletni chłopak), który podnosząc żaluzje w oknach małego baraczka wystraszył Beniamina. Ten zaczął się śmiać: lodowisko jednak będzie. Bo kto to wiedział – ani kartki z godzinami, ani ogłoszenia, tylko numer z kierunkowym do Warszawy.

Otoczone bandą boisko do koszykówki – to samo, na którym dwadzieścia pięć lat temu Piotr grywał z kolegami w nogę piłeczką tenisową – teraz zostało skute lodem. Te same drzewa, ten sam budynek liceum, te same korytarze, w których z drżeniem Piotr czekał na kolejną imprezę (klasówkę) z chemii czy fizyki, te same ławki, gdzie kolega pierwszoklasista dawał popis palenia tytoniu.

Sara na łyżwach jeździ, Beniamina się nosi, i co chwila – podnosi. Piotr na łyżwach jest trzeci raz, ale teraz opiekuje się dziećmi, więc musi umieć wszystko i bez dyskusji i od razu, i nie ma mowy o traceniu przytomności, padaniu na twarz łamaniu sobie czaszki (jak to już bywało). Czasem tylko wizja białej miski mu powraca, a wtedy po prostu zostawia Beniego na lodzie i łapie kilka oddechów. Ale zaraz wraca. I tak aż do następnej wizji. Wizjoner.

Przed i po obiedzie na przemian akordy mollowe i zmniejszone – wizja białej miski (jeszcze nie: myszki) oraz solo (odosobnienie z lekturą), wreszcie dłuższa pauza z fermatą – drzemka. Potem, w largo zachodzącego słońca, wyprawa do podmiasteczkowej wsi, której jeszcze cztery lata temu prawie nikt nie znał, gdzie teraz w śnieżne dni zmierzają karawany pojazdów z deskami na dachach. Mróz szczypie bardziej, coraz trudniej ruszać żuchwą, coraz trudniej dogadać się z dziećmi, które rozwijają własną filozofię narciarstwa. Wizję miski zastępuje wizja dziewczynki z zapałkami, a konkretniej – chłopczyka z nartami, któremu rodzice nie założyli na stok pampersa, i który podczas pewnej czynności, nie dopilnowanej do końca, pomoczył na mrozie spodnie. Wsiadając do samochodu odczytują z wyświetlacza – minus siedemnaście.

Najwyższy czas pojechać do pracy, wszak to już dziewiętnasta. Piotr, zauważywszy, że tak jak długo coś robi, wizja miski oddala się (kiedy zaś odpoczywa – miska powraca), zabiera się za wymianę filtru kabinowego w swoim samochodzie. Zapchany filtr to brak ciepła.

W pracy – wiadomo – robi się, co trzeba. Tym razem – fotografuje się i filmuje się, ale nie się, tylko innych, uważając, by obraz nie drgał za bardzo, i oburzonym wzrokiem mierząc przeszkadzających w robocie. W pracy to w sumie była premiera. Pani reżyser szczęśliwa, aktorzy też, widzowie – jak najbardziej. No, naprawdę jest OK. Wino w kieliszkach, podświetlone na zielenie, pomarańcze i błękity, brawa, ukłony, pytania i odpowiedzi. Miło, sympatycznie, osiągnięcie, sukces. Nie, naprawdę było dobrze. Ale mimo wszystko – wracając po 22.00 do auta Piotr pomyślał, że największym osiągnięciem tego dnia był nowy filtr kabinowy na swoim miejscu. To rozbieranie tapicerki – przy kilkunastostopniowym mrozie, nurkowanie pod deską rozdzielczą, gdzie zwykle przebywają czyjeś buty, rozczesywanie kolorowych kabli, rozświetlanie zakamarków, które wyszkolony serwisant z pewnością zna na pamięć i na dotyk (ale nie Piotr). Tak więc nie lodowisko, nie łyżwy ani narty, nie premiera, nie filmowanie i zdjęciowanie, nawet nie zwycięstwo nad wizją białej miski (nie: myszki). Człowiek, prędzej czy później, wraca do tego, co jest mu bliskie, co tak naprawdę sprawia przyjemność, kim naprawdę jest. Nawet, jeśli wychodzi, że jest kretem. (Jeszcze nie pomyślał o tym, że kretynem, ale kto wie…)

……

– Proszę pana, ale co to za bełkot tutaj…?!
– A taki.

Bez pardonu

Powiadam Wam, ostrzegam Was, tylko nie mówcie, że Was nie ostrzegałem. Co się w życiu liczy najbardziej? Interakcja z drugim człowiekiem. Jeśli nie widzieliście swojego trzy i pół letniego syna, jak stawia pierwsze kroki na łyżwach (tak jak ja  dzisiaj tego nie wiedziałem), to chybiacie istocie swojego życia. Jeśli w ogóle nie macie dziecka, to niedostępne są dla Was obszerne, rozległe, ogromne, przepastne, ekstensywne, rozciągłe krainy Waszego życia. Żadna praca, żadne osiągnięcia, kariera, sława, pieniądze, zaangażowanie, hobby, fascynacja, pasja, namiętność, szaleństwo, inne pragnienie Wam tego nie wyrównają. Nic nie jest w stanie zastąpić uśmiechu na twarzy drugiego człowieka, tym bardziej tego, z którym możecie dzielić jego poznawanie świata – rzeczy, które od dawna znacie, ale zapomnieliście, że je znacie, dlatego musicie poznać je na nowo, i już nie tak samo, dziwiąc się, że to takie oczywiste, choć wcale zagadkowe, i takie proste, choć okropnie trudne, i że to to samo, choć coś zupełnie nowego.

Wszyscy ciągle jesteśmy dziećmi, i jeśli nie spojrzymy z godnością na młodszych od nas, to ci starsi też nie będą na nas zważać, ani Ten Najstarszy, który mimo swojej niezmiennej starości na zawsze pozostał dzieckiem.

Synu…

Trudno znieść histerię trzy i pół letniego syna, bo nie mogę mu ulec z jednej strony, a z drugiej – znam i rozumiem go. I to nie z czasów, gdy miałem kilka lat, ale z tych zupełnie niedawnych. O choćby sprzed roku, czy sprzed miesiąca lub sprzed tygodnia. Powody jego i moje są trochę inne, ale to nie ma znaczenia – emocje te same. I jestem w szachu, bo gdybym chciał jego stan nazwać dziecinnym, to uczciwie musiałbym też nazwać ten u siebie. To tylko skala problemu jest inna, ale każda – u niego i u mnie – na naszą miarę. To zadziwiające, jak on i ja jesteśmy w podobnej sytuacji. Bo, będąc dalej uczciwym, muszę przyznać, że ktoś ma prawo, obowiązek, a nawet zrobiłby mi ogromną przysługę, gdyby był dla mnie tak samo konsekwentny, jak ja teraz wobec niego. Tak, dziadkowie mówią, że to bez litości. Ale to nie tak pojęta litość. Bo ja go ściskam, przytulam, mówię spokojnie i mu tłumaczę, naprzeciw jego wrzaskom, w których krzyczy prawdziwa rozpacz, z dna duszy. Mimo niej mówię: "nie".

Czy chciałbym, żeby ktoś zrobił to samo wobec mnie? Jestem w kropce. Muszę powiedzieć: "tak". Robiąc jemu to, co robię, jakbym robił to samo sobie…

Uczymy się wszystkiego

Dzieci wołają. Z ubikacji. Oczywiście powstaje drobna sprzeczka o to, które z nich obsłużyć najpierw. "Gdybym mógł zrobić to dwiema rękami naraz, to bym zrobił. Ale nie dałbym rady wytrzeć was dokładnie, więc ktoś musi być drugi".

Biorąc do ręki nocnik doznaję krótkiego błysku, wspomnienia. Bo opróżnianie nocnika to też odpowiednia technologia, którą ja poznałem mając około dziesięć lat, przy udziale mojego młodszego brata. Otóż nocnik z kupą jest już brudny, ale opróżniając go warto się postarać, by nie zabrudzić go jeszcze bardziej. Pozostaje więc jedna możliwość – ruch nagły i stanowczy, którym obraca się nocnik dokładnie do góry dnem i zaraz potem strząsa zawartość do ubikacji. Technologia wyrzucania kupy.

Dzieci ciągle uświadamiają mi sprawy elementarne. Dzieci są błogosławieństwem dla kogoś, kto chce się ciągle rozwijać, poznawać mechanizmy świata wokół. Trudnym błogosławieństwem. Uczę syna smarować kromkę chleba i denerwuję się, bo zapomniałem, że to nie jest takie łatwe. Pod jego ręką pasztet oblepia wszystko inne, tylko nie kromkę i nagle wiem, że ta nauka potrwa nie dzień czy dwa, ale tygodnie. Dociera do mnie ogrom pracy – wiedzy, umiejętności, doświadczenia, które każdy z nas musi zdobyć, żeby przeżyć.

Jeszcze posługiwanie się przedmiotami, narzędziami, jest niczym w porównaniu do umiejętności życia wśród ludzi. Kiedy zdać sobie z tego sprawę, staje się to przerażające. Nic dziwnego, że uproszczenia i schematy to nasz ratunek (jak pisał Cialdini). A cóż dopiero, jeśli ktoś ma ambicję wyjść choć trochę poza szablony…