Klecenie, sensu

Ludzie próbują sklecić coś w swoim życiu. Życie polega na kleceniu. Życie płynie, o ile coś się kleci. Kleci się, jeśli czuje się tego sens. W zasadzie klecąc nie pyta się o sens, sens wynika sam z siebie, czy się go czuje…? Może nie. Pytania o sens zaczynają się wtedy, kiedy nie czuje się sensu, w zasadzie – kiedy brak sensu zaczyna doskwierać. Nikt nie wie tak naprawdę, dlaczego czasem doskwiera brak sensu, a czasem zupełnie nie doskwiera.

Niektórzy mówią (na przykład mój ojciec, kilkadziesiąt lat temu, a jak teraz – nawet nie wiem, musiałbym zapytać), że nie warto się za dużo zastanawiać. A nawet może być to niebezpieczne. Bo zastanawianie się wiąże się z zadawaniem pytań. A jeśli wśród nich padnie pytanie o sens? Można się od tego pytania  nie uwolnić, w każdym razie – nie szybko. Dręczące pytanie o sens i szybkie poszukiwanie na niego odpowiedzi przez niektórych uważane jest jako strata życia. Jak jest naprawdę, kto to sprawdził? Chyba tylko na sobie, ale czy autorytatywnie, uniwersalnie i po wsze czasy?

Sara, balet

Oto Sara, która właśnie kleci coś w życiu. Nie zauważyłem, by pytała o tego sens, co mnie w sumie chyba uspokaja.

Jedyne wyjście – napisać powieść

Żyję w kosmosie – tyle jestem w stanie napisać. Przyjechali teściowie zza trzech granic. A nasz dom liczy od dziś, na kolejne trzy dni, czwórkę dzieci. Wyjaśnię, że jedna z moich przedmałżeńskich rozmów z moją ówczesną narzeczoną dotyczyła liczby dzieci, kiedy to wymieniłem właśnie liczbę „cztery”.

Jestem też po przelewaniu samogonów, które przyjechały zza trzeciej granicy, a które w oryginale mają nazwę „țuică” oraz ”vișinată”. Dzięki nim moja zdolność oceny wzniosła się na niecodzienny poziom, podbudowany radością z niecodziennego spotkania jak i tym, że jest po prostu piątek wieczór.

Gdybym chciał szerze wyjaśniać, na czym polega moja bytność w kosmosie, musiałbym napisać powieść. Nie wątpię, że wtedy wszelkie okoliczności, powody i wyniki stałyby się dla was jasne. Niemniej jednak nie jestem pewien, czy kiedykolwiek będę w stanie napisać powieść. Tak więc podejrzewam, że pozostanie tak, jak jest. Jak w przypadku setek tysięcy i milionów ludzi, którzy przeżyli coś, ale nie są w stanie tego zanotować, zachować, zapisać, przekazać, wyrazić. Co nie oznacza przecież, że to się nigdy nie zdarzyło…

Nie ma prawa grać na pianinie

Jest wieczór. Wieszam pranie. Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem wieszałem pranie. Kto zwykle wiesza pranie…?

Nie powinienem pytać. Powinienem raczej napisać: ktoś inny na co dzień wiesza pranie.

Ale zaraz. Przecież wiem, kto zwykle wiesza pranie, dlaczego więc nie napisać – kto?

Bo tym razem nie chodzi o to, kto wiesza pranie, tylko że nie robię tego ja.

Przewrotne. W ten sposób skupiam się na sobie, nawet jeśli to nie ja wieszam pranie. A to żadna zasługa. I to jest co najmniej dziwne. To nie fair. Ha, to nie jest dziwne, to po prostu egocentryzm.

Chciałem wieczorem grać na pianinie, lecz potknąłem się o miskę z praniem do wywieszenia. Potem okazało się, że aby je wywiesić, muszę złożyć to pranie, które zajmowało suszarkę. Bo nie było wolnego miejsca. Złożyć to nie tak łatwo, złożyć – nie tak hop siup. To posegregować na cztery osoby, włożyć do szafy każdej z nich, na półkę, do szuflady. Niosę pranie do pokoju, a tam sterta prania do prasowania. Psia kostka. I jak tu grać na pianinie…

Pianino w ogrodzie fot. Piotr Kubic

Wszystko jest przeszłością, raczej – wyobraźnią

Wszystko jest przeszłością, bo przecież uchwycenie momentu „teraźniejszości” jest praktycznie niewykonalne… Powiedziałbym, że przyszłość, jakiej się spodziewamy, też jest już przeszłością. A ta przyszłość, która się stanie, i tak będzie inna od spodziewanej. A jaka będzie naprawdę – tego nawet nie zdążymy zauważyć, bo stanie się przeszłością w ułamku sekundy, i to na tyle ograniczoną, na ile zarejestrują ją nasze zmysły, ale i na ile zostanie zapisana w pamięci.

Dlatego z pomocą przychodzą nasze zdolności wyobraźni i projekcji. One wypełniają dziurawą jak sito percepcję oraz pamięć – wypełniają tym, co chcemy widzieć, przeżywać, doświadczać. Dlatego świat jest dla nas taki, jakim chcemy go mieć, bo jaki jest naprawdę – tego nie jesteśmy w stanie się dowiedzieć…

Twórca z gorsetem

Czasem dopada mnie przemożna chęć, żeby powiedzieć „nie” wszystkim trendom w fotografii, które mogą w jakiś sposób mnie dotykać. Wszystkiemu temu, o czym wiem, że spodziewają się odbiorcy. Jak w poprzednim moim wpisie – zdjęcia, które do niego wybrałem, sprzeciwiają się zasadzie pełnego kadrowania. Ucięte stopy, ucięte dłonie, ucięte pół postaci. Na marginesie – pokłóciłem się kiedyś z koleżanką plastyczką, która wytknęła mi ucięte kończyny na niektórych moich zdjęciach. Na nic zdawały się argumenty merytoryczne – „ręka cała musi być!”. Nie miałbym się jak bronić gdyby nie to, że kiedyś zabrałeś mnie, Marcinie, do Musee d’Orsay i zobaczyłem na własne oczy obcięte impresjonistycznie kończyny w malarstwie. Argumentem tym (argumentem, że byłem w Musee d’Orsay, a nie argumentem rodzaju merytorycznego) zgasiłem ową dyskusję, jak to zwykle bywa, kiedy nie ma szansy na prawdziwe rozważania. (Dziękuję Ci Marcin. Dziękuje za tamte rozmowy, dyskusje, za Elika też…)

Nie chodzi o to, że czuję się znawcą, profesorem fotografii, krytykiem jakiejkolwiek sztuki czy kimś podobnym. Chodzi o to, że czasem tak bardzo uwiera gorset nakładany przez oczekiwania ludzkie. Że tylko ten ktoś, kto poczuł na sobie ten gorset i zrozumiał, że on istnieje, rozpozna szybko kogoś drugiego z gorsetem. Jeśli dwóch takich się spotka, to wystarczy, że mrugną do siebie okiem i już wiedzą, o co chodzi. I że raz na jakiś czas spotkają się w krzakach, np. w Parku Jordana, i zrzucą to z siebie, przynajmniej na chwilę. Okaże się wtedy, że na ten jeden moment powstanie coś, co ma swój sens, choć jest zupełnie inne; co odlatuje nieskrępowane, ku uciesze zniewolonych twórców, którzy, siłą rzeczy, muszą pozostać na ziemi.

SPN Bądźcie z nami, Ewa Pawlik, fot. Piotr Kubic

Oto zdjęcie zza sceny, z wczorajszego „Widowiska artystycznego dzieci i młodzieży niepełnosprawnej”. Zdjęcie strzelone w ciasnym fragmencie korytarza, między głowami i ramionami uczestników, przy pulpicie inspicjenta, z lewej jest wejście na scenę. W centrum – prowadząca Ewa Pawlik, wokół Zarząd Stowarzyszenia Pomocy Niepełnosprawnym „Bądźcie z nami”, z tyłu – opiekunki oraz dzieci, które zaraz wejdą na scenę. To obraz jakiegoś szaleństwa, które musi się zdarzyć, aby do skutku doszła taka impreza. Że te papiery, które trzeba trzymać w ręku, ta ciasnota korytarza, w której ubierają kostiumy dzieci, że pośpiech, stres, ekscytacja, że to wszystko naraz to kosmos jakiś, który pączkuje na trzy godziny, a potem zwija się w osobliwość, pozostającą w naszej pamięci.

Widowisko artystyczne

Dziś oszalałem. Na imprezie pt. „Widowisko artystyczne dzieci i młodzieży niepełnosprawnej” zrobiłem tysiąc sześćset zdjęć, głównie dlatego, że nie mogłem się skupić i zabrakło pod koniec sił fizycznych. Wskutek tych niedomagań doszedłem do wniosku, że lepiej częściej naciskać spust, bo jest większe prawdopodobieństwo, że złapię coś sensownego. Tryb migawki przełączyłem też na „szybki”, więc szybko się zdjęcia robiło. Szybko, co znaczy w efekcie – dużo.

Basistka fot. Piotr Kubic

Basistka

 

prowadzenie

 

Pszczółka, SPN Bądźcie z nami, fot. Piotr Kubic

 

SPN Bądźcie z nami, fot. Piotr Kubic

 

SPN Bądźcie z nami, fot. Piotr Kubic



 

O przedstawieniach teatralnych nie powinno się pisać. Podobnie jak o malarstwie, fotografii, czym tym bardziej muzyce. No chyba, że już nie ma innego wyjścia, bo samo dzieło, w postaci źródłowej, jest niedostępne. Tak jak właśnie spektakl teatralny, który istnieje tylko i wyłącznie w teatrze. Każdy jego zapis audiowizualny jest już czymś innym, niż spektaklem teatralnym.

Tak więc choć kłębią mi się w głowie różne obserwacje i wnioski, nie zamierzam ich tu rozwijać. Może choć tych kilka zdjęć, które dobierałem kierując się delikatną, wspólną linią ich łączącą. Kosmosem.

 

SPN Bądźcie z nami, fot. Piotr Kubic



Podróże w wyobraźni

Tak wyraźnie zdałem sobie sprawę przed kilkoma dniami, że fotografia wymaga ode mnie po prostu przebywania w różnych miejscach. I jakby niczego więcej, na tym wstępnym etapie. Wymaga włóczenia się. Nudzenia się, tu i tam. Najlepiej, jeśli robię to (w zasadzie wygląda to tak, jakbym nie robił niczego) z pewną myślą, wykreślonym celem. Będąc w różnych miejscach zbieram w wyobraźni elementy z nich pochodzące, przymierzam je do siebie, tworzę różne konfiguracje. W wyobraźni tworzę zdjęcie – ustawiam kadr, naciskam spust, a potem patrzę na fotografię, ciągle w wyobraźni. Przykładam też tę fotografię do innych, które zrobiłem wcześniej, albo które mam dopiero zamiar zrobić. Kontemplując tę nieistniejącą jeszcze wystawę zastanawiam się, co ona wyraża. Przewieszam zdjęcia, jedne powiększam inne pomniejszam, niektóre zdejmuję ze ściany i w to miejsce powołuję do życia inne.

Szczątki na ogrodzie

W ten sposób powoli, prawie niedostrzegalnie posuwam się w pracy, której nie widać, bo to wszystko dzieje się w wyobraźni. Przechodzę różne etapy, odrzucam kolejne warianty, czasem powracam do początkowych.

Niesamowite, bo jest to podróż przez nieznaną krainę. Choć mogę przypuszczać, to nigdy nie wiem, co objawi się za chwilę, do jakiego wniosku dojdę.

W Bibliotece Jagiellońskiej

Do Biblioteki Jagiellońskiej już nie wchodzi się od Alei Trzech Wieszczów. Zauważyłem to z chwilowym tylko zdziwieniem. Nie byłem tu dość dawno…

W dużym, nowym foyer, ale dość niskim, zauważyłem kilka stanowisk, każde z nich było wyposażone w komputer. Przejścia schodami na piętro pilnował rosły mężczyzna w nieskazitelnym mundurze ochrony.

Aby wejść do czytelni, należy się zarejestrować. Obsługujący rejestrację zadał mi kilka pytań, na które nie widziałem w pierwszym momencie, jak odpowiedzieć. Przestudiowałem wcześniej informacje na wielkim dotykowym ekranie, ale jakoś nie wpadł mi w oko cennik, regulamin ani warunki korzystania z biblioteki lub czytelni. W końcu, zamiast płacić dziesięć złotych, co umożliwiłoby mi korzystanie z czytelni do końca roku, wybrałem wariant jednodniowy. Okazałem dowód osobisty, podyktowałem mój numer telefonu, na małej karteczce zapisałem adres email. I podałem mój zawód – fotograf… Przy pytaniu o zawód poczułem zapach z lat osiemdziesiątych…

I dowiedziałem się, że nie mogę wypożyczyć książki, ponieważ nie jestem zameldowany w Krakowie. Ale ponieważ tu pracuję, wystarczy zaświadczenie z zakładu pracy, że jestem zatrudniony na umowę na co najmniej trzy miesiące, a najlepiej – na czas nieokreślony. Ha, wypożyczanie książki w jednej z najstarszych bibliotek w Europie to prawie jak starania o kredyt w banku.

Otrzymałem przepustkę, na której dumnie wypinało się moje imię i nazwisko, zawód, jakiś nieokreślony rząd znaków oraz kod – GB. Co on znaczy? „Gość Biblioteki”. Podsunięto mi kartkę do podpisania. Że znam regulamin i że będę go przestrzegał. Zapytałem, gdzie mogę znaleźć regulamin? „Jest w internecie” – usłyszałem. Pomyślałem tylko „no tak, ale ja jestem tutaj, nie w internecie” i podpisałem.

Z przepustką mogłem pójść do szatni. „Proszę” powiedziała kobieta siedząca za kontuarem, w niebieskiej koszuli z trzema belkami na pagonach. Nie od razu zrozumiałem, że to do mnie, bo ani drgnęła, a jej wzrok nie oderwał się nawet na chwilę od monitora. Na podstawie przepustki otrzymałem klucz do szafki, w której należało schować plecak. „Niezbędne rzeczy proszę wziąć do koszyka albo do ręki” – powiedziała i dodała jeszcze kilka szczegółów, których nie zdążyłem zapamiętać.

Przepustkę przeglądnął ochroniarz w nieskazitelnym mundurze, by przepuścić mnie schodami na piętro. Tam odetchnąłem i wszedłem do pierwszej czytelni, którą napotkałem. Tak naprawdę interesowała mnie właśnie czytelnia, nie samo czytanie, nie tym razem. Szukałem dużej przestrzeni z jak największą ilością książek. Zacząłem się rozglądać, gdy zza kolejnego kontuaru dobiegł głos: „słucham”. Zdałem sobie sprawę, że nie mogę go zignorować, a przecież nie potrzebowałem pomocy. Zwróciłem się do mężczyzny i powiedziałem z uśmiechem „ale ja nic nie mówiłem”. „Nie szkodzi” – odparł tamten – „i tak musi mi pan powiedzieć, czego pan potrzebuje”.

„A czy mam panu pokazać przepustkę?” – nie mogłem oprzeć się, by nie dać lekkiego pstryczka – „bo oprócz rejestracji, gdzie ją otrzymałem, sprawdzano mi ją już dwa razy”. „Oczywiście” – odparł, więc podałem zieloną karteczkę. Miałem też przygotowaną odpowiedź: „szukam czytelni, gdzie mógłbym obejrzeć książki, albumy fotograficzne”.

Poinformował mnie, że z moją przepustką mogę w zasadzie skorzystać tylko z czytelni głównej. I że powinienem zaglądnąć tam do działu „sztuka”, znajdującego się na galeryjce. Jeszcze zademonstrował mi sposób na przeszukanie katalogu, czego wysłuchałem cierpliwie, nawet jeśli nie było mi to potrzebne. Chciałem wreszcie dostać się do jakichś półek z książkami, im większych, tym lepiej. Szedłem korytarzem, a obok przesuwały się drzwi, prawie wszystkie z napisami „przejście służbowe” albo z nazwami działów, które brzmiały dumnie, bez których biblioteka z pewnością nie mogłaby się obejść, a które mnie kojarzyły się raczej z rozbudowaną organizacją. Byłem sam i zastanawiałem się, czy za chwilę nie pojawi się kolejny pracownik, który sprawdzi moją przepustkę i zainteresuje się nieodwołalnie tym, czego mogę potrzebować.

Dotarłem do czytelni głównej i stanąłem nieśmiało w wysokich drzwiach. Byłem pewien, że siedząca na podwyższeniu kobieta odezwie się do mnie „proszę” albo „słucham”, ale nic takiego nie nastąpiło. Zrobiłem krok naprzód, potem jeszcze jeden. Nic. Skręciłem w prawo i wkroczyłem na schody prowadzące na galerię. Mogłem iść tak wolno, jak chciałem i rozglądać się bez ograniczeń. Nikt mnie nie obserwował, może oprócz kamery, ukrytej w zwisającym ze ściany, jak wielkie grono, czarnym obłym kształcie. Stanąłem i nabrałem powietrze w płuca, chcąc wchłonąć tę przestrzeń, w której od setek lat unoszą się najznamienitsze myśli ludzkie, ulatujące z kart ksiąg ustawionych na półkach wokół.

Między dziełami o filmie oraz o teatrze, gdzieś tam, powinna się znaleźć fotografia. Nie było jej. Ale przecież nie przyszedłem tu czytać, nie dziś. Rozglądałem się po czytelni próbując odczuć jej nastrój. I zdecydować, czy mógłbym tu zrobić jedno zdjęcie? Potrzebowałem usiąść na dole, za którąś z ławek, zabrałem więc z półki Teatr ogromny Schillera, grube tomisko tekstów wszystkich Grotowskiego i jeszcze małą pozycję traktującą o dziennikarstwie w dobie internetu. Zszedłem na dół i dotarłem do ławy w samym środku czytelni.

Otworzyłem Grotowskiego. Sam początek, pierwsze strony, potem środek, potem koniec. Atmosfera miejsca zmieszała się z podróżami ciałem i myślą tego człowieka teatru. W książce Schillera zaciekawił mnie rozdział poświęcony krytykom teatralnym. Nie przypuszczałbym, że na Boyu–Żeleńskim na przykład, jako krytyku, pozostawia tak niewiele suchego miejsca! I ta fantastyczna opowieść o innym krytyku, który po latach aktywnej działalności otrzymał możliwość wyreżyserowania sztuki teatralnej. Z tego, co zrozumiałem, nie udało mu się przeprowadzić ani jednej próby, ponieważ brać aktorska zbyt stanowczo jęła domagać się wskazówek, które pozwoliłby zaspokoić wysokie wymagania owego krytyka, jednocześnie wątpiąc, czy takie wskazówki jest on w stanie sformułować… Dość szybko uciekł z próby po czym, ja mówią jedni, zemdlał, a według innych – rozpłakał się…

Zdjęcie zmartwychwstania

Mam zrobić zdjęcie mówiące o tym, że Jezus jest zmartwychwstaniem. Pomyślałem, że spróbuję to przeprowadzić, zrealizować, zobaczyć na własne oczy. Spróbuję sam dokonać zmartwychwstania, aby poczuć choć w części to, co może czuć ON.

Kupiłem wazon, stoi obok mnie. Kupiłem też klej. Wazon jest czysty, nie nosił w sobie jeszcze nigdy wody. I nie poniesie zanim…

Zamierzam go umieścić na twardym podłożu. Ciężki młot, wiem, leży gotowy w garażu. Potem mam uderzyć tylko raz.

A potem – zebrać kawałki szkła, położyć na stoliku, który ustawię w ogrodzie, między drzewami, na których pojawiają się już pąki. Sam nie wiem, czego boję się bardziej – czy tego uderzenia młotem, czy sklejania, które przecież może się nie udać. A jeśli nie uda mi się go skleić, to nie utrzyma wody. Pozostanie martwy na zawsze…

Próbuję obserwować, to wszystko co mogę

Niezwykłe, przerażające przeświadczenie, że tak niewiele ode mnie zależy. Prawie nic. Mam dzieci i próbuję jakoś na nie wpływać, na ile pozwala czas i moje zdolności. Ale czy potrafię ogarnąć to, co się z nimi dzieje, jakoś sprawdzić, co mają w głowach i co ja w tych głowach zmieniam, kiedy wchodzę z nimi w interakcję… Życie to poruszanie się we mgle, a naszym zadaniem jest przyzwyczaić się do tego. Czy nasze działania coś zmieniają? Ale nigdy nie wiemy, co tak naprawdę. Przypisywanie sobie zasług, że komuś pomogłem, uratowałem, choćby tylko zmieniłem, jest buńczucznym wyobrażeniem, które tylko człowiek nieświadomy może sobie knuć.

To, co dzieje się wokół, przy czym pracuję, z czym się zmagam, i tak idzie własnym torem. Wszystko, na co ewentualnie mógłbym się zdobyć, gdybym miał tylko odpowiednią ilość odwagi, to patrzeć, ale już nie wyciągać wniosków, przynajmniej nie na poważnie. Płynę na fali, która mnie unosi, próbując nieznacznymi ruchami dłoni zanurzonych w wodzie choć trochę zmienić kurs. To niepoważne, dramatyczne, śmieszne.

Zresztą nigdy też nie wiadomo, czy emocje, które się przeżywa, nie biorą się ze zwykłych, zwierzęcych hormonów. Całe to piękno podczas słuchania muzyki, albo kontemplacji obrazu czy czegokolwiek innego, to tylko substancja chemiczna, która gdzieś tam w trzewiach się wydziela, a w innych trzewiach ginie.

Miłość, przywiązanie, obowiązkowość, odpowiedzialność, to może też tylko hormony, a niepotrzebnie przypisujemy im szlachetne źródło. Zachwyt drugim człowiekiem w większości przypadków to po prostu seks, czyli zwykła różnica płci i zaprogramowany nam pociąg jednej do drugiej. Byłoby lepiej, gdybym przeżywać mógł nie ja, ale ktoś inny, pozostawiając mnie tylko analizę i próbę poskładania tego, co widzę, w sensowną całość.

Męczące uczucie, że czegoś nie rozumiem… Nie pozwalające usnąć…