Takie tam

Mam napisać kolejny tekst na zamówienie. Oczywiście termin w zasadzie minął. Wiąże się z tym napięcie, które z jednej strony wzmaga determinację, z drugiej – wywołuje strach przed klawiaturą i monitorem komputera. Bo co będzie, jak siądę, a tu nic? Albo napiszę zdanie, które już za chwilę okaże się kiepskie. Albo napiszę cały tekst, w zaangażowaniu i przeświadczeniu o jego nawet niezłej wartości, a jutro rano – sam się będę go wstydził. Tak, twórca, nawet taki domorosły, właściwie to on szczególnie, powinien wyzbyć się wstydu. Dla własnego bezpieczeństwa.

Świtające pomysły zdają się trudne: ach, gdybym miał dwa dni, zaszyty w niedostępnej leśniczówce wszedłbym w magiczny świat wyobraźni i spłodził, urodził a potem wychował ze trzy teksty. A ile mam? Dwie, trzy godziny jeszcze dzisiejszej nocy, zaś jutro – jedną ręką realizując spektakle, a drugą biegając po klawiaturze.

To jasne, że myśl o leśniczówce jest zwodnicza. To bzdura! – powiem sobie szczerze. Niedostępność, samotność nie gwarantują sukcesu płodzenia. Tak jest. Jest jak jest.

takie tam (rodzic)

Beniamin rano dostaje spray do nosa. To znaczy, jak się dzisiaj okazało, miał dostawać. Dozownik miał na końcu malutką zatyczkę, tak małą, że bez problemu wchodzi do noska trzyletniego dziecka. Ja byłem przekonany, że jest w niej otworek. No ale nie ma, i dawki z kilku dni trafiały do plastiku… 

Pogoda

Po szaleńczym wietrze dzisiaj, nastał, jak się wydaje, spokój. Ponura pogoda zmieniała się szybko. Dwa, trzy fragmenty dzisiejszego dnia nadawały się świetnie na wędrówkę z aparatem wśród pól. Nie zdążyłem.

W domu odczuwanie dzieci nie ustaje. Oraz świadomość, że drobne, codzienne chwile układają się w nich w matrycę na życie. To utwory muzyczne, kojarzone choćby jak dziś z paskudną pogodą, wspólne prace (przewlekanie pościeli), kłótnie i następujące po tym porozumienia, czy nawet zwykła nuda spędzana razem.


Mija

czas. Banalnie byłoby powiedzieć, że miło jest być z rodziną. A może – to nie jest banalne w dzisiejszych czasach…?

Sobota. Córka po zajęciach baletu. Nie pozwolono mi zrobić jej zdjęcia na sali, tej do ćwiczeń, z lustrami. Może za mało się upierałem. W ogóle się nie upierałem, ale to była sobota, dałem na wstrzymanie. A Sara na schodach też wygląda ładnie, prawda?

Przełom

Wczoraj widziałem nowego człowieka. Ruszał rękami i nogami, z prędkością, która dorównuje mojej szybkości działania.


Tak brzmi pierwsze zdanie tego blogu, napisane 25 stycznia 2005 roku. To był przełom, i jeden z powodów, dla którego zacząłem tu pisać. A "nowy człowiek" to Sara, wtedy jeszcze bez imienia, na ekranie USG, widziana raczej tylko przez lekarza, który na tyle przekonująco twierdził, że ten człowiek jest, i że to dziewczyna, że uwierzyliśmy.

Dziś kolejny przełom. Wyprowadziliśmy dzieci z naszej sypialni. Sara i Beniamin nosili dzielnie deski, podawali kołki, wkręcali śruby, a ojciec, czyli ja, składał to w piętrowe łóżko. W ogólnej euforii zginęło prawie uczucie, że oto kończy się okres, który już nigdy nie wróci. Bo począszy od dziś, idąc do mojego łóżka, nie będę mijał po drodze śpiącej dziewczynki z długimi, falującymi, rudawymi włosami, i dzielnego wojaka, który tylko na chwilę przysnął, by w środku nocy przenieść się do naszego łóżka. Dzieci, zmierzając do snu, będą wydeptywać inną ścieżkę przez przedpokój, a u nas – stanie się pustka.

A może nie. Może wrócimy do poprzedniego układu i nowe dziecięce łóżko wciągniemy znów bliżej nas. Bo teraz nie mamy pokoju dla gości.

Najpiękniejsze wspomnienia wiążą się z nocami, w których ludzie, ułożeni jak śledzie, wśród których i ja, usypiali jak jeden organizm, i budzili się następnego dnia. Tak było pod Giewontem, gdy ze schroniska wynoszono stoły i krzesła, by pomieścić wędrowców. Było tak na niezliczonych obozach, na których byłem, było na mazurskiej łajbie, było na zgrupowaniach chóru, na Ukrainie, w Rumunii, Mołdawii, Niemczech, Francji, USA, pod dziurawym dachem stodoły w Kruklankach, pod płachtą namiotu w burzy, i w Yellowstone Park, gdy nasi przewodnicy, przed nocą, głosem nie znoszącym sprzeciwu sylabizowali nam do ucha: Absolutely no food in the tent! To z powodu niedźwiedzi. I w zwykłym samochodzie, pod Miszkolcem, gdy złożyliśmy siedzenia z tyłu, żeby móc nogi wyciągnąć do bagażnika, a pojedyncze krople, spadające na dach naszego forda, zatrzymanego na dziko, w gęstwinie, dudniły w ciszy jak tąpnięcia trzęsącej się ziemi. I było tak w Krakowie, na Dąbiu, bo gospodarz oddał na rzecz gości piętrowy dom, sam rozkładając się w podpiwniczeniu, z żoną, dziećmi, psem i mną przy okazji, na podłodze.

W ciągu ostatniej dobry umarł Michael N. Wieloletni menadżer zorganizowany do tego stopnia, że sam napisał sobie nekrolog. Nie porozmawiam już z nim i nie zobaczę po raz kolejny, że wśród nawarstwień lat – doświadczenia, zarządzania ludźmi, pracy, konsekwencji, nawet bezwzględności – nie zatracił w sobie chłopca. Niesamowite – nić porozumienia nawiązana w ciągu kilku minut rozmowy. Łzy w oczach prawie osiemdziesięcioletniego człowieka, łzy nie mające nic wspólnego ze starością. Pamiętam to doświadczenie prawdziwego menadżera – w rozmowie w cztery oczy i prowadzeniu dyskusji na forum, w fantastycznie prostej komunikacji i przejrzystości w prelekcjach.

Plac zabaw

– Tatuś, huśtaj mnie.
– Huśtam.
Huśtawka jest ciężka, zespawana z porządnych rur, tyle, że na dobrych łożyskach, więc już rozhuśtana – huśta się nieźle. Jest wysoka, Beniamin z ledwością na nią wchodzi.
– Stop. Zatrzymaj.
– No dobra.
Zatrzymać jest tak samo trudno, jak rozhuśtać.
– No huśtaj mnie!
– Ale chciałeś zatrzymać.
– Ale teraz chcę huśtać.
– To po co miałem zatrzymać?
– Chciałem ci coś powiedzieć.
– No i co?
– Już powiedziałem.
– Tak? A co to było?
– Że… trawa jest zielona.
Patrzę na plac zabaw. Rzeczywiście, trawa o tej porze roku ma jeszcze dość żywą zieleń…

Huśtam dalej. Z bloku wypada kobieta (ja już mówię na takie: dziewczyna, bo młodsza oda mnie 😉 w stroju sportowo-obcisłym, pewnie do sprzątania w domu. Szczupła jest, to widać, niewysoka. Przybiega do chłopczyka, pewno swojego synka (na pewno synka, obok niego – dziadziuś):
– Masz mu oddać! Rozumiesz?!
Ach tak, na placu zabaw jest zawadiaka, taki piegowaty jeden, wciska się wszędzie i panoszy. I takich małych chłopców, jak ten, to prawie rozgniata.
– Mówiłam ci, masz mu oddać i koniec! Tyle razy ci mówiłam! Masz mu oddać!! Ja ci to mówię, tak masz zrobić!!!! Jak nie oddasz, to popamiętasz – chłopczyk stoi osowiale – Masz mu oddać!! Zrozumiałeś?! A ty stoisz i nic nie robisz? – to do dziadziusia, równie spokojnego i bezbronnego jak wnuczek, o zmartwionym wyrazie twarzy. Matka wraca do klatki, sprawnie i szybko przenosząc nogi ponad płotkiem przy trawniku.

Beni skończył się huśtać, idzie pozjeżdżać na rurze.

Patrzę na piasek. Zapach lata jak ten z dalekich dni. Bez poczucia czasu: zawsze jest teraz, dopóki nie przyjdzie mama albo tata i nie każą iść do domu. Przyszłość nie istniała, inaczej niż teraz. Świadomość… Może raczej – świadomość konieczności. Konieczności… czego? Aż strach mówić…


Szczęście widzieć dzieci

– Ach, dzieci…. dzieci! Zobaczyć Was choć na pół godziny, to jest szczęście…. – powiedziałem wieczorem.
– No właśnie, na pół godziny. Ale mieć je przez cały dzień, to już co innego – powiedziała moja żona.

Tak. Bo znów z objawami grypy przeleżałem i przespałem dzień…

Po prostu pisać znów

Dwadzieścia minut po północy. W sypialni. Bursztynowe światło lampy solnej gra na szczebelkach łóżeczka nocną wyliczankę, rysuje w ciemności szuflady w komódce, klei jasny pasek na ścianie.

Słychać… W sypialni – oddechy… Za oknem koła samochodów przetaczają się z ciągle tak samo przemijającym szumem. Za oknem – agregat, chyba chłodzenia, przy sklepie spożywczym naprzeciwko. I dalekie, przeciągłe dźwięki ciężarówek na obwodnicy, zajadłe choć przyciszone wycie niewidzialnych stąd smoków ciemności.

Dziesięć po pierwszej. Wspominam… Dziś dwieście kilometrów na miejscu kierowcy. To moje miejsce. Zabrzańskie podwórko, uśmiechnięte twarze. Dystans wobec ludzi – może nareszcie jest tak, jak trzeba. Co to znaczy – trzy, pięć minut rozmowy, czy to dla kogoś coś znaczy. Czy jestem tu, gdzie powinienem, czyli tu, gdzie coś mogę zrobić, na coś się przydam. Czy to, co z siebie wykrztuszę ma jakiś większy sens…

Synu…


Dobrej nocy

Dobrej nocy wszyscy ludzie dobrej woli… Bez teoretyzowania, co to znaczy i kto to może być. Może ustalmy tak – że chodzi o Was, którzy się poczuwacie do tego stwierdzenia. Oraz, a może szczególnie, również o Was, którzy się absolutnie nie poczuwacie do "dobrej woli" – Wam, może szczególnie Wam, też piszę i życzę – dobrej nocy….

W domu

Beni wyszedł ze szpitala w sobotę. Niespodziewanie, nagle. Coś mu tam zmierzyli (ciała ketonowe) i powiedzieli: już!

Oto kilka zdjęć obrazujących moje refleksje związane ze szpitalem. To wszystko, co się dzieje, jest jak obok mnie. Zdany na to, co się dzieje, nie za bardzo próbuję sterować. Wydaje się, że cokolwiek będzie, to będzie. Tak, trzeba na siebie uważać, nie robić głupot, być odpowiedzialnym. Ale jaki tego efekt? Kto wie…

Dziś po raz pierwszy od opuszczenia szpitala widziałem neurochirurga – na wizycie kontrolnej. Liczyłem na zezwolenie na pracę, w końcu wszystko u mnie prawie w porządku, a te zmęczenia dzienne przecież są do wytrzymania i obejścia jakoś. Moja praca wszak nie jest aż tak ciężka. I tu pan doktor mnie zaskoczył: Proszę pana, tyle co pan był na zwolnieniu do tej pory, to jeszcze drugie tyle trzeba. Trzy miesiące to minimum, potem zobaczymy. Ależ wszystko w porządku! Jest pan zdrowy? Tym lepiej. Widzimy się za półtora miesiąca.

No! Wreszcie zdecydowany głos lekarza zapobiegł memu głowieniu się – co zrobić, jak wybrnąć i tak dalej. Mam jego opinię na piśmie, więc tym jestem spokojniejszy. Ach, nie mówiłem? Zdany na to, co się dzieje, płynę z prądem, nie za wiele myślę i czuję. Patrzę za okno, oglądam przechodniów i wiewiórki na drzewach. To jest jakieś życie przecież… 🙂