Na straconej pozycji

Wyobraź sobie, że w pewnym momencie życia dociera do Ciebie, że zawsze kibicowałeś słabszej drużynie. Odkrywasz to po latach, gdy już dawno wiadomo, że rówieśnicy wyprzedzili Cię w wielu sferach życia. W takim momencie wiele staje się jasne – skoro zwykle trzymasz ze słabszymi, nigdy nie będziesz najlepszy. Najlepszy staje się najlepszym, bo nie zawraca sobie głowy słabeuszami, tylko prze do przodu. Bo nie ustępuje im, nie pomaga, nie współczuje, tylko wyprzedza ich kiedy się tylko da, a jeśli trzeba, biegnie im po plecach.

Rola bramkarza w drużynie piłkarskiej jest z góry przegrana. Bramkarz to „ostatnia deska ratunku”, czyli ma ratować to, czego nie uratowali, albo co spartaczyli koledzy z drużyny. Napastnik najwyżej nie strzeli gola, ale bramkarzowi – strzelą prędzej czy później. Może mieć swoje pięć minut, jedną genialną paradę, ale wiadomo, że kiedyś polegnie, bo został postawiony w miejscu, w którym jest skazany na rozstrzelanie.

https://youtu.be/qJky0dnBMm8

Grać naiwnością to nie wstyd

Upalne lato na Manhattanie. Dwudziestolatek z Europy Środkowej wchodzi do sklepu fotograficznego. Tu wszystkie sklepy są klimatyzowane. Ogląda półki, chciałbym mieć choć jeden z tych aparatów, choć ten najtańszy. Chce zapytać o coś sprzedawców, ale ci nie kwapią się do rozmowy. Ponawia pytanie, a wtedy jeden z nich podrywa się, macha ręką i mówi coś chrapliwym głosem z nowojorskim akcentem.

Chłopak wychodzi na ulicę, gdzie czeka na niego starszy, szczupły i żwawy mężczyzna, jego opiekun i przewodnik. Młody relacjonuje mu sytuację w sklepie i to, że sprzedawca się zdenerwował.

– Zdenerwował się, ponieważ zadawałeś dobre pytania – odpowiada przewodnik. On właśnie nie pozwolił młodemu na samodzielne poruszanie się w tej dzielnicy. To zbyt niebezpieczne.

Chłopak do dziś wspomina to wrażenie, że sprzedawca nie chciał z nim rozmawiać, ponieważ zorientował się szybko, że chłopak niczego nie kupi. Ale w odpowiedzi opiekuna kryje się coś szczególnego – że ważniejsze są pytania niż bezsensowne odpowiedzi.

– Najważniejsze jest czy osiągniesz to, czego chcesz, a nie czy zachowasz twarz i udowodnisz wszystkim swoją słuszność – takie zdanie, po latach, powtarza sobie czasem chłopak. Ważniejsze są pytania, a czasem nawet niezadane pytania. Bo np. car Piotr I Wielki wprowadził zarządzenie: „Podwładny powinien przed obliczem przełożonego mieć wygląd lichy i durnowaty, tak, by swoim pojmowaniem sprawy nie peszyć przełożonego”. 

Naiwnością, chyba nawet bardziej tą udawaną, można zajść nierzadko dalej niż ujawnianiem swojej świadomości. Być naiwnym to nie jest wstyd, a być naiwnym skutecznie, to nierzadko chronić otoczenie przed pośmiewiskiem. Za co ono niejednokrotnie ci się odwdzięczy (i to wcale nie sarkazm, tylko najprawdziwsza prawda).

Jedno niewytłumaczalne zdanie

Gdy za cały kontakt człowieka z człowiekiem ma wystarczyć jedno zdanie, rzucone bez większego zastanowienia, dotyczące byle czego, sytuacji zmyślonej, problemu wyimaginowanego, choć sprawiającego wrażenie poważnego i istotnego? I zanim pomyślisz, zanim się zastanowisz, co odpowiedzieć – głupio, że próbujesz się zastanowić, tracisz tylko czas. Bo tego kogoś już nie ma, odszedł, rzucając promienisty uśmiech przez ramię. I nie wiadomo o co chodziło i po co to było.

Nie myśl, proszę, że to głupie i idiotyczne. Dla swojego dobra nie myśl tak. Nie szukaj tłumaczeń, że to nieumiejętność, kompleksy, płycizna osobowości albo nagląca potrzeba powiedzenia czegokolwiek. Odsuń i tę myśl, że to jest chore, a nawet tę, że do niczego niepodobne. Że to kretyńskie wręcz. Za nic w świecie nie sądź, że chodziło tu o ciebie i że twoja osoba odgrywa jakąś rolę. Porzuć nadzieję, że chodziło o niewinną zabawę, bo to przecież bez znaczenia, skoro ona jakoś zupełnie ciebie nie bawi. Proszę nie złorzecz w myślach. Odrzuć ufność, że chodziło o jakikolwiek kontakt. Ot po prostu przelatujący ptak upuścił coś akurat.

Jedyne, o czym możesz pomyśleć, to przypomnieć sobie, że Mrożek po prostu nie zabierał głosu w towarzystwie. I że lekko podejrzewasz, dlaczego tak robił.

Jesienny liść przykrywa stare chodniki. Nadchodzi nowa pora roku, a wraz z nią – zmiana. I choć ludzie wokół będą oczekiwać, że pozostanie stare, to nie wiedzą nawet, że oni sami już nie są tymi samymi. Niepotrzebnie, nieświadomie czekają na te same gesty i słowa, ale ich już nie będzie. Jest jakiś czas, jak okres fali, w którym przetacza się cykl, i fala jest już w nowym miejscu, poprzednie pozostało tylko w pamięci. Można tego bardzo chcieć, prosić: niech powróci, ale na próżno. Zachować spokój można tylko, gdy zaakceptuje się zmianę. Zaakceptuje, że wszystko się zmienia, nawet, jeśli bardzo tego nie chcemy.

Telefon i kultura

Dzwoni telefon. Odbieram i przedstawiam się.
– Piotr K…., słucham.
– Halo?!?!
–…Piotr K…., słucham.
– Ojej, przepraszam panie Piotrze, szukamy fotografa, ale akurat nie pana. No tak się złożyło…
– Nic nie szkodzi, proszę bardzo. Pozdrawiam wszystkich.

Gdyby nie fakt, że numer widnieje w mojej książce telefonicznej, nie zorientowałbym się, kto dzwoni. Z samej rozmowy też bym się nie dowiedział. Głos z pewnością był mi znajomy, lecz gdyby nie nazwa, która pojawiła się na wyświetlaczu, to zachodziłbym w głowę, kto to był, skąd go (konkretnie: ją) znam, z czym mi się kojarzy, gdzie go (ją) spotkałem, przy jakich okolicznościach. Na koniec nadmienię, że telefon pochodził z jednej z ogólnopolskich organizacji zrzeszającej ludzi kultury.

Tworzyć, marzenie w etapach

Rozwój artysty charakteryzują różne etapy i przeszkody do pokonania. Jedną z nich jest opór otoczenia. Opór ten istnieje również nawet wśród najbliższych, znajomych, w jego kręgach, nawet tych, artystycznych.

Wynika on chyba z zaskoczenia. „Co? On maluje? Aha, coś tam sobie maluje. No dobrze, niech maluje. Sam fakt, że maluje nie świadczy o tym, że ma coś wspólnego z artystą. Bo artysta, wiadomo, to Picasso, Rafael, Van Gogh. A ten kim jest? Lekarz? Inżynier? Kierownik zmiany, sprzedawca w Tesco, bezrobotny? Co on namalował? Ktoś to widział? Ktoś wystawił?”

Lecz nie chodzi chyba tylko o zaskoczenie. Oto ktoś pretenduje do grona artystów. Nawet, jeśli tak naprawdę nie pretenduje. Lecz sam fakt malowania, nie takiego sobie od soboty, tylko malowania malowania, stawia malującego w oczach otoczenia w roli pretendenta. Oczywiście aspirującego, nieudolnego, takiego, który „jeszcze wiele musi się nauczyć”, „może kiedyś”, ale pewnie i tak się nie nauczy.

Studenci i absolwenci szkół artystycznych są w innej sytuacji. Na nich niejako ciąży obowiązek bycia artystą. Jeśli magister malarz sprzedaje marchewkę, jest jeszcze bardziej godny pożałowania. Nawet, jeśli nie przestał malować.

Zaskoczenie wynika zdaje się z niedowierzania, a to z ukrytej zazdrości, która pojawia się jako pierwsza. Wyprzedza wszystkie inne uczucia, ma tę przewagę, że jest najbardziej prosta, prymitywna. Najprymitywniejsze mechanizmy mają w mózgu najkrótsze ścieżki neuronowe, dlatego wyprzedzają wszystkie inne, szczególnie te bardziej cywilizowane. Zdają sobie z tego sprawę sami zainteresowani, dlatego próbują walczyć ze zjawiskiem, każdy jak umie najlepiej. Mimo to i tak czasem przegrywają. Jeśli nie-artyści zazdroszczą artystom, to zazdrość w gronie samych artystów przewyższa czasem tę pierwszą kilkukrotnie.

Zazdrość początkowo nie dotyczy sukcesów, bo tych jeszcze nie ma. Lecz wynika z faktu, że komuś udało się już pokonać jego własne, wewnętrzne bariery. Z ich istnienia zdają sobie sprawę ci, którzy próbowali, nawet jeśli im się nie udało. Jedną z barier jest organizacja czasu, wręcz całego życia. Trzeba stworzyć całą niezależną płaszczyznę życia, odgrodzić się od nawet najbardziej kochających, zamknąć drzwi i wrzasnąć „wara”, jeśli trzeba. Niewielu się to udaje, choć wielu marzy o tym, „by tworzyć”.

Inna bariera to objawienie się światu. Związana jest z przełamaniem lęku. Z przygotowaniem się na występowanie w roli osoby publicznej. Na to, że „jeśli zapytają, trzeba coś odpowiedzieć”. Że ktoś wzruszy ramionami, ktoś wyśmieje a inny wytknie poważne błędy i nieuctwo. Z przygotowaniem się choćby na to, że z trzydziestu przyjaciół, którzy obiecali przyjść na wernisaż, przyjdzie jeden.

Dlatego wielu artystów nie przekracza tego progu, tworzą do szuflady. A potem te szuflady, razem z ich biurkami, znajduje się w sortowniach śmieci.

Dlaczego trafiają na śmietnik? Bo stworzenie czegoś, w bólach, wieloletnich dociekaniach, kształtowaniu warsztatu, techniki, umiejętności posługiwania się środkami wyrazu, stworzenie czegoś interesującego, niebanalnego, to… dopiero początek. Potem pojawia się kolejne pytanie – co z tym zrobić? Jak pokazać? Komu? Nagle artysta odkrywa, że jemu podobnych są setki i tysiące, i każdy z nich stworzył coś bardziej lub mniej podobnego. Po co więc były te lata harówki?

Jeśli na temat twórczości pojawi się artykuł w prasie, wywiad w radiu, nie mówiąc już o telewizji, to pewna grupa znajomych zaczyna się martwić, czasem też i sprawdzać, czy „artyście woda sodowa do głowy nie uderzyła”. Najbardziej fatalne byłoby dla niego zrobić coś, co potwierdzi ich spodziewania. I jakby się nie starał, nie uważał, to zawsze zrobi coś, co zostanie jednoznacznie odczytane i skomentowane: no tak, do tego doprowadza sława.

Być sobą

– W życiu dość wielu ludzi przychodzi taki moment, w którym zaczynają być wreszcie sobą…
– …aha…
– …z różnych względów. Jedni, przyparci do muru przez życie, dotarłszy do dna, w dramatycznej sytuacji, mówią w końcu „ja to chromolę” i zaczynają mówić to, co naprawdę myślę i robić to, na co mają ochotę. Po prostu nie mają już nic do stracenia.
– Rozumiem.
– Inni, przeciwnie. Osiągnęli w życiu coś, co potwierdziło ich wartość. Przestają się przejmować ocenami, opiniami innych, nie martwią się, że wyjdą na dziwaków, nienormalnych. I nagle, dajmy na to, facet czterdziestoletni nagle zaczyna nosić wytarte jeansy i farbuje włosy na zielono, choć do tej pory trzymał się raczej elegancko i w kanonie.
– Tak.
– Tacy wiedzą, że tego, co mają, nikt im już nie odbierze. Dorobek jest trwały, nie podatny na krytykę czy szyderstwo.
– Logiczne.
– Ale jest jeszcze jedna grupa ludzi, którzy z czasem również zaczynają być sobą, lecz wcale nie wychodzi im to na dobre. A tym bardziej ich otoczeniu.
– Ciekawe…
– Oni, gdy byli młodsi, czuli na sobie wzrok innych – rodziny, rodzeństwa, męża, żony, szefa w pracy – i to ich powstrzymywało. Czuli się zniewoleni, to prawda, i marzyli o momencie, w którym będą wolni. Słuchali w radiu, telewizji, może czytali o tym, że warto być sobą, że to korzyść nad korzyściami, jak mówi przysłowie „lepszy w wolności kąsek lada jaki, niźli w niewoli przysmaki”.
– Przypominam sobie.
– A jednak nie jestem tego pewien.
– Czego?
– Że lepiej im być sobą, niż czuć trochę powstrzymującego zniewolenia.
– Dlaczego?
– Bo gdy są sobą okazuje się, że kiepsko na tym wychodzą. Wcale nie objawiają czegoś miłego, przeciwnie, okazuje się, że to bestie kłótliwe, wiecznie niezadowolone, pełne roszczeń i nieustannego myślenia o sobie.
– Hm….
– Znajomi, przyjaciele, sąsiedzi przestają ich poznawać, a z nowymi wersjami starych postaci nie spieszą się zawierać znajomości.
– Aż tak?
– No tak. Człowiek, z którego wychodzi nagle „prawdziwy on”, ale jest to „on” paskudny i wstrętny…

Cisza. W szklaneczkach wino. To dlatego, że Wiesiek ostatnio przerzucił się na wino, nie pija już piwa. Powód? Piwo tuczy. Namówił mnie do wina. Powiedział „nie chcę pić sam” i zrobił taką minę, że uległem. Nie widziałem też teraz, co powiedzieć. No rzeczywiście, miał rację. Ale z drugiej strony czego on się spodziewał? Że z człowieka, po iluś tam latach, wyjdzie nagle anioł? Anioł już był, anioły bywają zwykle na początku. A potem, prędzej czy później, każdy zaczyna być sobą. I chyba rzadko okazuje się aniołem. Czyżby wszystkie poradniki nakłaniające do bycia sobą działały z premedytacją odzierając z anielskich skrzydeł? Czemu miałoby to służyć?

Myślę sobie. Cisza trwa. Dopijamy czerwony płyn z przezroczystych szklaneczek. Za oknem jesienna temperatura. Spada. Jest już poniżej dziesięciu stopni.

Po prostu dziecko nie lubi jajek

Na śniadanie są jajka. Na miękko. Domowy przepis wymaga, aby jajka wyjąć z lodówki i włożyć do rondelka do zimnej wody i razem podgrzewać. Niestety, teraz nie można ot tak sobie iść – do łazienki, ubikacji, do szafy z ubraniami lub deski do prasowania. Proces należy obserwować i zauważyć moment, w którym woda zaczyna się gotować. Wtedy ustawiamy na minutniku dwie minuty. Kiedy odezwie się dzwonek, jajka należy niezwłocznie zdjąć z ognia i ochłodzić, wylewając z rondelka gorącą wodę i zastępując ją zimną.

Dziś, obok jaj kurzych, w rondelku znalazło się kilka przepiórczych. Ot taki pomysł, na urozmaicenie lub może wykwintność, albo z uwagi na szczególne walory smakowe. Sześcioletni syn zamierza jeść i tak coś innego, ma swoje dania. Lecz po negocjacjach z matką godzi się, że spróbuje przepiórczego jajka. Niemniej jednak kiedy ma dojść do degustacji, syn zaprzecza i podważa warunki wcześniejszej umowy. Wiemy jednak, że jest człowiekiem raczej słownym, więc jego protest jest skazany na niepowodzenie, skoro już wcześniej się zgodził.

Ale i tak z trudnością udaje się go namówić, ponieważ każdy krok mający prowadzić do smakowania jest przez niego opóźniany. Sytuacja staje się napięta, w końcu zgadzamy się obopólnie, że spróbuje tylko połowę przepiórczego jajka. Małe jajko ugotowało się na całej objętości, więc nie ma problemu go podzielić. Dzieciak z wahaniem i ociąganiem w końcu bierze do ust malutki kawałek białka z jeszcze mniejszym żółtkiem w środku. Obserwuję całą sytuację będąc za jego plecami, zaś matka jest z drugiej strony. W pewnym momencie słyszę jakby krztuszenie się, chłopcem coś wstrząsa i jestem pewien, że za chwilę zwymiotuje. Czekam co będzie, bo pobiec do łazienki po miskę i zdążyć nie mam już szansy. Lecz dzielny dzieciak rzuca się do kubka z wodą, szybko popija i to go uspokaja. Patrzę na jego ręce w krótkich rękawkach, małe włoski stoją na baczność. Nie wierzę i przesuwam dłonią – skóra jest jak papier ścierny.

– Ale czy to jajko smakuje inaczej niż kurze? – pytam. Biorę kawałek i próbuję, ale nie czuję różnicy. Nic szczególnego.
– Beni, przecież smak jest taki sam. O co chodzi?
– Chodzi o to, że kurzego jajka on też nie tknie – odpowiada matka.
– Aha…

Na kręgielni fot. Piotr Kubic

Dzieci wprawiają w przerażenie

W moich dzieciach widzę siebie jak w lustrze. Nie jeden raz, widzę ciągle. A czasem zdarzają się momenty, gdy widzę nadzwyczaj wyraźnie.

Jeśli ktoś by sądził, że to dla mnie szczególna radość, to wyjaśnię: przeważnie są to bardzo trudne momenty, wręcz przerażające. Po pierwsze – doznaję olśnienia: bo ja to znam! Na drugim miejscu jest zdziwienie – znam to od dawna, od lat! Nawet, jeśli nie do końca zdawałem sobie sprawy, nie dostrzegałem, albo zapomniałem, albo bagatelizowałem – teraz właśnie to, właśnie te problemy stają wobec mnie. I jeśli w przypadku samego siebie mogłem je jakoś banalizować, to w przypadku mojego dziecka żadną miarą nie mogę, nie jestem w stanie tego zrobić.

Gdyby był to obcy człowiek, to bym mu nagadał, potem i odszedł i dał sobie spokój. Ale tu – nie mogę. Przecież nie zostawię, nie ucieknę od dziecka! Stoi naprzeciwko mnie, wpatrzone, wściekłe, smutne, płaczące, nie rozumiejące, chcące czegoś – a ja mam, muszę, właśnie teraz, w tej chwili, podjąć najlepszą decyzję.

Lecz to jeszcze nie wszystko. Otóż zaczynam rozumieć przyczyny moich własnych niepowodzeń. Wszystko staje się powoli jasne! Dlaczego studiowałem dwa razy, dlaczego nie grałem w drużynie klasowej, dlaczego to, dlaczego tamto – rzeczywistość odkrywa się przede mną. I mógłbym powiedzieć dziecku, że to głupie, kiedy się boi, na co ma nadzieję, na co czeka, czego się spodziewa, ale wtedy dokładnie to samo musiałbym powiedzieć sobie.

Czy dość dobrze opisałem dramat tej sytuacji?

Domyślam się, co wy, rodzice, moglibyście teraz powiedzieć: skoro już to wiesz, to zrób wszystko, żeby dziecko nie powtórzyło twoich błędów. Możesz je wychować, nauczyć, poprowadzić, ochronić, nawet zmusić. 

Cha cha (przepraszam) ale to naiwność. Bo czyż moi rodzice mnie nie wychowywali, nie uczyli? Oczywiście, że tak. Czy to coś pomogło? Sęk w tym, że tego nie da się za bardzo stwierdzić. Co więcej – dość łatwo można przesadzić z ochroną, opiekuńczością, zakazami, nakazami i zmuszaniem. I zamiast pomóc, wychowa się człowieka niesamodzielnego, z kompleksami, uprzedzeniami, zalęknionego albo agresywnego.

Co robić…?

Miejsca zastępcze

Podróżuję sporadycznie, nie mam czasu, nie mogę. Inne, nieznane miejsca są jak paliwo, po tankowaniu którego jest tak lekko i beztrosko. Gdy brak paliwa trzeba brać to, co jest. Znaleźć takie miejsca, które choć bliskie i znane, będą jak te dalekie.

Po pracy jadę do domu busem. Nieczęsto uda się z kimś porozmawiać, ludzie są zmęczeni. Jeśli już, to chętne do rozmowy są raczej kobiety i to nie te najmłodsze. Nie te, które pochłonięte są prowadzeniem domu i problemami z dziećmi. Te, które mają już za dużo czasu i nie za bardzo z kim pogadać.

W busie, za oknami, szczególnie późną wiosną oraz jesienią, przesuwają się chmury. Obserwowanie ich to czasem najlepsza rozrywka. Szczególnie, gdy pogoda jest zmienna, wtedy kłębią się najbardziej. Szyby w niektórych wozach są przyciemniane, a wtedy niebo nabiera niezwykłego nastroju.

Na chmury nie patrzą pasażerowie. Skąd wiem? Z rozmowy. Usiadła obok mnie i zanim wyjechaliśmy z miasta, rzuciłem uwagę o szczególnym dziś zachmurzeniu. Nie od razu zrozumiała, że nie chodzi mi, tak po prostu, o stan pogody. Potem przegadaliśmy o chmurach i tematach pobocznych godzinę, zanim wysiadłem.

Miejsca zastępcze fot. Piotr Kubic

Dla chmur warto znaleźć miejsce jak to, gdzie niebo jest jak wielki, odkryty ekran trójwymiarowego kina. Widać na nim całą fabułę, skąd przychodzą i dokąd pędzą. Sytuacja zmienia się nieustannie, akcja posuwa się do przodu, tylko pozornie leniwa, opieszała. Niestety, zdążam dopiero na filmowy epilog, tuż przed zgaśnięciem wielkiego projektora.