Ten podły świat

(z prywatnej korespondencji)

Przyczyny bólu, bólu psychicznego, są przecież
subiektywne, relatywne. Powiedziałbym, że prawie całe nasze życie poświęcamy na to, żeby pozytywem zwalczać przeciwności. Żeby w sobie
mieć źródło energii, bo jeśli sami sobie tego nie załatwimy, to nikt tego nie zrobi za nas.


Psychika jest plastyczna, w dwie strony, niestety. Nie wątpimy chyba, że
najbardziej cierpią ci, którzy wożą swoje
ciała wyłącznie na delikatnych skórach foteli najlepszych samochodów.
Ich ból psychiczny, w pięknych mieszkaniach, przewyższa ból sprzątaczki
z wielkiego biurowca, której mąż podkrada pieniądze na wódkę, a ona mierzy w nocy
cukier 17-letniemu synowi, bo ten ma swoją cukrzycę głęboko gdzieś.


Tak, jest czas na płacz, i to jest też sposób na siebie. Są momenty, że
jest źle. I ktoś napisze parę słów albo powie coś dobrego, a potem jest
lepiej i ciągniemy dalej.


Świat jest podły. Tak, ten podły świat tworzymy my wszyscy. Nie powiesz chyba, że Ty czy ja
jesteśmy lepsi od innych? No właśnie! My jesteśmy też podli dla
innych, i ten, kto cierpi z powodu podłości, sam ją tworzy, tylko w
innym czasie i miejscu.

Do przodu

Mojego syna nie widziałem od dwóch dni, ale rozmawiałem z nim wczoraj wieczorem. Nie tylko chciał ze mną rozmawiać, ale nawet się rozgadał, nie musiałem go ciągnąć za język. Powiedział, że już jadł kolację, i że gotuje się woda, która jest gorąca. Powiedziałem mu, żeby uważał na tę wodę.

Słuchając przez telefon jego głosu przypomniałem sobie początki podobnych rozmów z Sarą. Szybko mijają te chwile, trudności, stres, walka o ich przezwyciężenie – pozostają z tyłu. Dziś w filmie widziałem, jak różnie dzieci uczą się poruszać. Na specjalnej ścieżce, która była filmowana, dzieciaki zasuwały do przodu w najróżniejszy sposób. To nieprawda, że wszystkie muszą raczkować. Nieprawda, że wszyscy musimy przechodzić takie same etapy rozwoju, które są nam w dodatku narzucane przez szkołę i niereformowalnych, drętwych "pedagogów".

Ciekawe jest też to, że już od dziecka uczymy się wielokrotnie tych samych rzeczy, ale coraz nowszych kontekstach. Na przykład dziecko, które nauczyło się chwytać leżąc, musi uczyć się chwytania na nowo, kiedy już siedzi. A potem – jeszcze raz – kiedy umie stać. Łatwo to przełożyć na inne, bardziej abstrakcyjne zachowania.

Powracając do jednego z moich ulubionych wątków – uczymy się siebie, ciągle i po raz kolejny. Uczymy się wielokrotnie kontaktów z tymi samymi ludźmi, z naszymi bliskimi. Czasem uczymy się tego zaczynając prawie że od początku. I to wcale nie jest tragedia, ani uwstecznienie. To jest normalne 🙂


Pytanie

Trudno czasem ominąć wrażenie, że 99% rzeczy, które podejmujemy w życiu, ma na celu zajęcie naszej świadomości czymś innym niż tym najważniejszym pytaniem.

To ono staje przede mną w chwilach, w których nie mam nic do zrobienia, w których próbuję odpocząć, oderwać się od gorączki i drgawek fascynacji codziennymi działaniami. Ono przypomina mi się również, gdy towarzyszę moim dzieciom, gdy idą spać. Czuję się wtedy niepewnie, bo wiem, że przyczyniając się do powołania ich do życia, skazałem jednocześnie na to, że pewnego dnia to pytanie stanie i przed nimi – coraz bardziej uporczywie. Jak się z nim zmierzą? Czy nie będzie ono dla nich porażką?

I gdybym mógł przelać na nich, bezpośrednio, wprost, moją odpowiedź, może było by im łatwiej. No i mnie łatwiej. Ale nie mogę. Na szczęście, albo – nieszczęście. Zresztą – czy ja mam taką odpowiedź? Na tyle silną, że bez mrugnięcia okiem… A czy próba przekazania jej tak po prostu – nie była by nieuczciwa, nie była by przemocą dokonaną na ich duszy? W materii tak delikatnej…

Sławomir Mrożek przyjeżdża do Polski aby obchodzić 80-lecie swoich urodzin. Właśnie opublikowano pierwszy tom jego Dzienników, z lat 1962-69. Siedemset stron… człowieka, który najczęściej był tylko sam ze sobą… Siedemset stron… w siedem lat. I to może tylko drobna część odpowiedzi na pytanie…

Niedziela po weselu

Nie wiedziałem, że Pani Młoda ma dziewięcioro rodzeństwa…. Szok… Jej ojciec miał właśnie przeszczep nerki. W sobotę mówili, że idzie dobrze, bez temperatury ani innych powikłań… Za to ojciec Pana Młodego umarł dzisiaj. Podobno lekarze starali się, żeby nie
było to wczoraj… No i udało się… Cóż można napisać więcej.

Stany emocjonalne, smutek, szczęście, apatia, ekscytacja, wzniosłość, przyziemność… To wszystko takie delikatne, niepewne, zmienne, nieokreślone. Jadę do domu z myślą, że mógłbym
teraz, zaraz rozpłynąć się w chmurach, które tkwią tam, ponad tymi
domami w ogrodach – obiektami wzdychań i marzeń ludzkich, ponad drogą i pędzącymi
samochodami… Ponad tą materialną nędzą. W zasadzie tylko myśl, że jestem
potrzebny dzieciom, sprowadza mnie na ziemię.

Potem wracam do domu i okazuje się, że nastrój się poprawia,
nawet zmienia na przeciwny. Więc jaka jest prawda… Że jesteśmy bardzo podatni na wpływ wszystkiego, i nie
wiadomo czego? Czasem głupia zgaga wywołuje  filozoficzne
rozważania. Ot i człowieczeństwo – czy to nie żałosne w sumie?

Tak więc, mówiąc już na koniec, starając się trzymać jakiejś jednej
konsekwentnej linii myślenia, oceniania, muszę stwierdzić, że jest
całkiem, dość, a nawet bardzo dobrze, że mam szczęśliwe życie, mam czas,
żeby poobserwować świat i próbować klecić teorie na jego temat, mogę
sobie pozwolić nawet na komfort odczuwania cierpienia wynikającego z
owego, nie wiadomo na ile rzeczywistego czy urojonego, przymusu klecenia
tych teorii… Śmieszne, nie? Dobrze, jeśli choć zdolność śmiania się z
nas samych pozostaje, może to jest ostatnia deska ratunku –
niewielki styk z rzeczywistością…

Wściekłości…

Rozmawiałem dzisiaj z Michaelem, kilka godzin po tym, jak napisałem to, co wcześniej. Michael to emerytowany, pełnokrwisty Amerykanin – zarówno w narodowości jak i swoim fachu. Znam go od lat, również od tej strony, że nieco z nim współpracowałem. Oczywiście, nie omieszkałem podzielić się moimi najświeższymi wrażeniami na temat zarządzania. Ogólnie rzecz biorąc zgodził się ze mną, jednakże z jednym ważnym wyjątkiem: tym związanym z moją wściekłością. No dobrze, ale chyba musiałoby mi być wszystko jedno, mówiąc wprost – musiałbym olewać. Jak tu się nie wściekać, kiedy mi jednak zależy? Widzisz, ty jesteś Polakiem, my Amerykanie, jesteśmy spokojniejsi, ja po prostu jestem inny. Zresztą, każdy jest inny, ale zawsze można coś poprawić. Jest jeszcze taki ciekawy mechanizm – ludzie nie zapamiętują tego, co im mówisz ani tego, co robisz, lecz uczucia, które wzbudzasz. 

Ciepły dzień

Wychodzi przez oszklone drzwi, dziś bardzo ciepło, mijają go te w krótkich rękawkach, ciemnych okularach, o spiętych włosach. Po kilku metrach jest okienko kiosku, tkwiącego w kamienicy, w nim postać z westchnieniem; u jej stóp pęczki kwiatów, zanurzone. Wzdłuż torów tramwajowych ciągnie lekki, chłodny podmuch, przy skrzyżowaniu auta przystają w milczącej ugodzie, chcąc nie chcąc, choć gnane pospiesznie. Dalej znów kiosk z kwiatami, starsza kobieta podnosi i odwraca wolno głowę; ławki wzdłuż alejki dla tych, którym dziś się nie spieszy, by posiedzieć w sitowiu gorących, oślepiających promieni i drgającego kontrastem, listnego cienia.

Puenty nie ma. A dokąd a dokąd a dokąd, na prost, starą prawdę już dawno dziecięcy wiersz; puenta może na chwilę, bo wokół, i z przeciwka, wciąż nowe postaci, wąsaty pan z dzieckiem, dziewczyna w przyciasnej spódniczce, rowerowy goniec z pizzą, przystępujący z nogi na nogę żebraczek, mechaniczna ręka ze szkołą języków, wyciągnięta nagle, zamyślony policjant na tylnym siedzeniu, smyczkowy tercet, i nóżka wiolonczeli oparta między kostkami bruku.

Nieobjęty potok czasu to strumień ludzi, szeregi twarzy, z których jedna, może dwie szły chwilę obok; odeszły gdzieś, obok znów inne, podobne, nie takie same. Na tle rozgrzanych słońcem murów kamienic.

Dotknij, czekam

Dotknij.
Dotknij, wewnątrz.
Mocno, poruszająco.
Zanim usnę. Dzień nie może skończyć się ot tak sobie.
Wstrząśnij na dobranoc.
Na puentę. Podkreślenie. Kropkę nad "i"; na koniec. Zanim stracę przytomność, zanim odzyskam. Jeśli odzyskam.
Na dowód, że to, co dziś przeżyłem, rzeczywiście przeżyłem.

Czekam, moje życie to czekanie na coś, przerywane z rzadka chwilami, w których czuję, że coś jednak udało się zrobić.

Listkiem

– Myślisz, że On istnieje?
– Nie wiem.
– Nie pytam czy wiesz, tylko co myślisz?
– To już raczej zapytaj mnie co czuję…
– No dobrze, to co czujesz…
– Czuję że… To byłoby… nieprawdopodobne, gdyby Go nie było.
– Hm. A jest prawdopodobne, że Go nie ma?
– No oczywiście, że jest. Ale to byłoby dość specyficzne. Dziwne, że tak powiem. Wydaje się mało możliwe, że Go nie ma. Choć właśnie "nie ma Go" – to byłoby bezpieczne stwierdzenie.
– Bezpieczne?
– No tak. Bo nie ma żadnego dowodu, takiego sensownego, niezbitego, bezstronnego, obiektywnego, że On jest. Więc skoro coś nie jest udowodnione, to nie powinno się twierdzić, że to coś istnieje. Czyż nie?
– No tak. Ale nie ma też niezbitego dowodu, że Go nie ma.
– No nie ma. Więc co teraz?
– Ja też nie wiem. Ale sobie myślę tak – czy On nie mógłby dać jakiegoś znaku? Kiwnąć najmniejszym palcem, albo pomachać jednym niepozornym listkiem, uformować jedną chmurkę – tylko dla mnie, nikomu innemu.
– Żebyś wiedział?
– Tak.
– No ale skąd byś wiedział, że to jest to?
– Wiedziałbym.
– Wydaje ci się.
– Wiedziałbym i już.
– No i po co ci taki znak, przecież dalej nie mógłbyś nikomu nic udowodnić, ani nawet pokazać.
– Ja wiem po co. Bo wtedy wszystko co normalne i zwykłe przestało by mieć sens. Mógłbym mieszkać pod mostem, żyć jak żebrak, gdziekolwiek, robić cokolwiek. Żyłbym tylko…
– …czekał?
– Tak. Nie! Tym bardziej – nie musiałbym już czekać.

Dziękuję Ci M. za to jedno zdanie 🙂

Szczęście odejść

Chyba to jest szczęście – móc odejść w chwili, kiedy wszystko zostało poukładane, załatwione. Wyprostowane, wyjaśnione. Czegóż więcej można oczekiwać? Chciałbym odejść właśnie w takim momencie. Zanim nadpłynie następna fala spraw i problemów do załatwienia. Niech one zostaną już przyszłym pokoleniom. Odejść z przekonaniem, że zrobiłem kawał dobrej roboty, choć (z pewnością), nie wszystko było najwłaściwsze i bezbolesne (dla innych). Człowieka liczy się nie po tym jak zaczyna, ale jak kończy, więc oby ten koniec…
Odejść w najlepszym momencie.

Człowiek powinien odejść wtedy, kiedy zyska największą świadomość. Tak by się wydawało. Bo właśnie świadomość jest tym, co można zyskać; nie bardzo wierzę w kształtowanie charakteru (w gruncie rzeczy, zostajemy tacy sami), w dokonania życiowe (w stylu – odkrycie, wynalazek, książka, firma, most/wieżowiec, rekord Guinnessa). To, co potrafi nas zmienić, to nawet niewielka świadomość rzeczywistości – ta świadomość jest porażająca, bo bezdyskusyjna.

Ale zwykle nie odchodzi się wtedy, gdy świadomość największa. Przychodzi starość, zdziecinnienie, zapomnienie. Po co to? Żeby nie żal odejść…? Może to dla mięczaków, niepogodzonych…

Ci na zdjęciach – zwłaszcza dwóch pierwszych – jeszcze beztroscy, z niewielką świadomością… Która dopiero na nich czeka. To dla nich na razie nie powinienem odchodzić 😉 To jest jeszcze do załatwienia… ;-))

Zaczęło padać

Długo się dochodzi do odkrycia, że oskarżamy się, karzemy, samosądzimy – za sporo rzeczy, które wcale nie są złe.

Z pozdrowieniami na nowy dzień! Jeszcze jeden 🙂

(o, zaczęło padać)