Kocie katharsis

Antek wraca z pracy do domu. Jest już ciemno. Zanim dotrze do wejściowych drzwi, szuka w torbie kluczy, zawsze w tym miejscu, w którym czujnik ruchu dostrzega go i zapala światło. Wtedy spod nóg Antka czmycha kot. Kot jest na zewnątrz, kota ktoś wypuścił z domu, kot udaje się na polowanie, albo właśnie poluje, może kot akurat wraca z polowania. Przez otwierane drzwi kot wpada pierwszy do domu i biegnie do kuchni, zanim Antek zdąży zdjąć kurtkę i buty, powiesić na wieszaku, umyć ręce, pójść do wc. Gdy wchodzi do kuchni i zapala światło kot już czeka przed szafką, wie dlaczego. Antek chce usiąść na chwilę, zanim nastawi wodę na herbatę, zanim wyciągnie chleb i coś do chleba z lodówki. Antek chce odsapnąć, kot patrzy źrenicami, które zdają się rozszerzać. To dla Antka proste, podejść do szafki, wyciągnąć opakowanie i wycisnąć połowę do miseczki. Ale dlaczego kot ma być pierwszy, co kot robił przez cały dzień, czy kot pracował, czy się o coś starał, czy walczył, negocjował, działał twórczo? Czy kot zasłużył, mówiąc krótko i konkretnie.

Antek wstaje, wyciąga torebkę i wyciska zawartość do miseczki. Kot przyklęka i połyka karmę, bezbronny, potem wyciąga się na dywanie i leży. Czeka. Nie, na nic nie czeka. Odpoczywa. Nie odpoczywa, bo jest wypoczęty. Po prostu leży. Może u kota to część pracy. Jakby pracy. Może u kota praca i wypoczynek są tym samym, praca jest przyjemnością, a wypoczynek obowiązkiem, przed którym kot nie zamierza uciekać.

Słowem, kot nie ma pojęcia, że pracuje, ale czy wie, że wypoczywa? Jaka rozkosz z leżenia, gdy brak świadomości, że leżenie jest tak cenne, czy w takim razie rzeczywiście praca, polegiwanie, przyjemność, obowiązek, określenia te nie znaczą tego samego, czyli niczego? Kot patrzy, źrenice nie mogą być większe, lecz unika wzroku Antka. Sprytny. Skandal! Że kotu wszystko jedno, a ciągle robi swoje. Nie musi sięgać po chleb i coś do chleba, dostaje w miseczce. Czasem tylko siada przed szafką. Czasem zamiałczy. To wszystko.

Antek wstaje ciężko z krzesła, i opada z rezygnacją. Nastawić wodę na herbatę, wyjąć chleb, a z lodówki coś do chleba. O ile ktoś zrobił zakupy. Nie ma kogo spytać, wszyscy śpią. Może i położyć się z pustym żołądkiem, ponoć to zdrowo, a pomyśleć można, że przynajmniej kot najedzony, wylizuje teraz lewą łapę, za chwilę przymyka oczy, na dywaniku, pod lustrem.

Wieczór o 19.00

Wieczór zapadł o 19.00, przyspieszony przez grubą warstwę chmur, która nadeszła długą ławą, jak cięta nożem, i przesłoniła słońce na godzinę przed zachodem. Wraz z nią nadbiegł wiatr. Zaszumiały drzewa nad boiskiem piłkarskim, obok szkoły. Potem przez godzinę nie przestawały szumieć, w ciemniejącej atmosferze.

Antek siedział w samochodzie, donikąd się nie spieszył. Uchylił dwie szyby, na przestrzał, na tyle, by wpadający wiatr grał na ich krawędziach zawodzącą melodię. Przez okna widział budynek szkoły, jego coraz ciemniejszą bryłę, chwiejące się wysokie konary na tle coraz bardziej mrocznego brudnym granatem nieba. Szum tamtych liści, na zewnątrz, mieszał się z bliskim zawodzeniem. Pomyśleć, że jeszcze trzy miesiące temu, jak było to niedawno, o tej porze dnia spadał z nieba blask, ze wszech stron. A teraz dzień przedwcześnie zamiera, nie czekając od nikogo kondolencji.

Gorączka

Antek czują ją blisko, w piersi. Gdy bierze czasem nową książkę, albo otwiera program do animacji, zakłada nowy projekt, wchodzi na ulicę, na której nigdy nie był… Przeczuwa, że za chwilę coś się pojawi, wydarzy. Coś odsłoni się, wychyli zza kantu biurka, zza drzwi pokoju, zza znaku drogowego, budki z gazetami. To coś jest blisko, nowe, oczekiwane, tajemnica, której poszukiwał, która była mu potrzebna do czegoś, bardzo potrzebna, zapewne do dalszego ułożenia układanki. Jakiej dokładnie układanki, tego Antek nie wie, bo nie wybiega dalej wzrokiem ani wyobraźnią, a układanka jest szeroka i długa, sięga poza horyzont tam, z przodu, i niknie za horyzontem, tam skąd przyszedł Antek. 

Grzebanie się tu i teraz, w kawałkach codziennych puzzli, jest nudne i wyczerpujące, można się z nim jakoś zaprzyjaźnić, pogodzić, uznać za konieczne, wszakże pod tym warunkiem (!), że co jakiś czas, w dłonie, pod stopy, spadnie od strony nieba, wyłoni się z mgły, ten jeden fragment, inny niż wszystkie codzienne, którego będzie można włożyć w od dawna puste miejsce. Miejsce, które razi beznadziejnością, jałowizną, otępieniem, nie dające spokoju, uwiera w pamięci nawet w wolnych chwilach w ogrodzie lub w parku, nad jeziorem, w górach, i w snach przede wszystkim.

Rozumiecie teraz tę gorączkę? Pali. Antek czasem nie jest pewny, czy to nie choroba jakaś i gorączka trzydzieści dziewięć stopni, ale zgodziłby się i przyjął i chorobę, byle ten puzzel się objawił. Ryzykant z Antka, tak by powiedziało wielu ludzi, tak by powiedziała jego dziewczyna, gdyby miał dziewczynę. Tym bardziej by tak powiedziała, gdyby miał jeszcze dzieci, bo skoro nie żyje sam, to powinien być odpowiedzialny. A odpowiedzialność to nie szukanie jakichś puzzli, tylko nienarażanie rodziny na zajmowanie się chorym Antkiem, podczas gdy codzienność stoi w miejscu.

Czy Antek ma dziewczynę i ma dzieci? No ma… Powraca więc do codzienności i układając zwykłe puzzle na tyle sobie pozwala, że zagląda czasem za kant biurka, albo za okno, albo wdepnie, po drodze do pracy lub sklepu, na kawałek ulicy, na której jeszcze nigdy nie był. Wyciąga wtedy termometr z bocznej kieszeni małego, codziennego plecaka. I nie pozwala sobie na więcej niż trzydzieści siedem i pół.

Antek zatańczy

Nawet jeśli prawie w ogóle nie tańczy, albo nigdy nie tańczył, albo nie jest to jego ulubione zajęcie. Ale zatańczy z tobą, dla ciebie. Potem odprowadzi cię tam, gdzie będziesz chciała, a jeśli pożegnasz się z nim nagle i w połowie schodów, nie będzie miał ci tego za złe. Przedtem jednak porozmawia z tobą za każdym razem, gdy będziesz do niego podejdziesz, a także, z daleka, pośle ci spojrzenie, to które bardzo lubisz. Pomyślisz wtedy, że tego spojrzenia ci brakuje, i że chciałabyś je czuć na sobie częściej. Może nawet wyobrazisz sobie, że tak jest, każdego dnia; wyobrazisz to sobie na pół minuty. Trzydzieści sekund wystarczy, żeby żyć wyobrażeniem przez następny tydzień, dlatego pożegnasz Antka nagle, w połowie schodów, i nie dasz znaku życia przez siedem dni. Czego Antek nie będzie ci miał za złe. Przeciwnie, bo cię rozumie; domyśli się, dlaczego nie dajesz znaku, nie odbierasz telefonu, ani nie oddzwaniasz.

Syn Antka

Syn Antka ma dziewięć lat. Matka nauczyła go czytać, najpierw przez to, że sama czytała mu na dobranoc, a potem dawała synowi książeczki. Teraz synek czyta sam, zaczytuje się komiksami, a już najbardziej w serii noszącej tytuł „Dziennik cwaniaczka”. Syn Antka czyta nawet podczas rodzinnego obiadu, a próby oderwania od niego książki kończą się awanturą.

półka z książkami

Wczoraj Antek nie wytrzymał. Był niedzielny wieczór, kiedy jego syn przypomniał sobie o lekturze „Szewczyka dratewki”. W dodatku nie okazał żadnej skruchy, a nawet czuł się usprawiedliwiony, ponieważ w domu i tak nie ma „Szewczyka…”. Przecież w niedzielę biblioteka jest zamknięta, a było za późno, by dzwonić do kolegów. Antek zagryzł zęby widząc, jak jego syn, z bezwzględnym spokojem, sięgał znów po cwaniaczka. Antek dopadł komputera i przeszukując internet znalazł dwie wersje lektury, dwóch różnych autorów.

– Masz, teraz przeczytasz dwa razy więcej – burknął ojciec i podsunął je pod nos chłopakowi. Nie poszło łatwo, ale po pierwszej fali pretensji synek zabrał się do czytania.

Nie minęło pół godziny, jak ojciec zobaczył, że lektura leży odłogiem, a cwaniaczek zniknął z półki. Przemierzając mieszkanie dotarł do ubikacji, w której paliło się światło, zaś drzwi nie można było otworzyć.
– Co z lekturą? – zapytał ojciec.
– Przeczytałem – odpowiedział głuchy głos.
Antek znieruchomiał.
– Wychodź.
– Chwila.

Po chwili stało się jasne, że syn naprawdę przeczytał „Szewczyka…”, nawet obie wersje, nawet ze zrozumieniem. Antek zamyślił się.
– Przynieś mi wszystkie odcinki cwaniaczka – powiedział – mam coś dla ciebie.
– Co??
– Książki, które kupiła ci mama.
– Jakie??
– A takie.

Antek wyciągnął dwa tomiki: „Kim byli bracia Wright” oraz „Maria Skłodowska-Curie”. Chłopak jęknął.
– Konfiskuję cwaniaczka do czasu, aż przeczytasz te dwie.
– Ale dlaczego?!
– Żebyś sobie zrobił przerwę. I żadnych innych książek. Jak dla ciebie to po trzech dniach będziesz je mieć za sobą.
– A chociaż mogę „Magiczne drzewo”?
– Drzewo też nie. Nie ma dyskusji.
Chłopak powlókł się do swojego pokoju. Po godzinie Antek zerknął przez drzwi i widział, że chłopak czyta.

Następnego dnia, po powrocie z pracy Antek zobaczył pytający wzrok dzieciaka:
– Mogę cwaniaczka?
– A co z tamtymi książkami?
– Przeczytałem.
– Nie wierzę.
– Naprawdę.

Kilka szybkich pytań nie pozostawiło wątpliwości, chłopak przeczytał i nawet wiedział, co czytał. Słowo się rzekło, cwaniaczka trzeba było zwrócić. Niosąc książki do pokoju syna Antek szedł na sztywnych nogach. Potem, kiedy usiadł w kuchni, miał wrażenie, że dzieje się coś dziwnego. Obie książki miały po sto stron. Prawda, że dużą czcionką, było też trochę obrazków, ale bez przesady. Antek obliczał szybko, kiedy chłopak wrócił ze szkoły, minus czas na obiad, do teraz, to tylko kilka godzin. Czyli średnie tempo czytania… To było przerażające. „Co robić, co dalej?” Antek myślał gorączkowo. Jednego był pewien, na cwaniaczku jego syn nie może skończyć…

Stop wariatom drogowym

Poza miastem droga opada, a potem wznosi się. Dalej znów opada trzema zakrętami, z których każdy następny jest mniej ciasny. Tworzą przedłużoną o połowę literę S. Ze środka środkowego zakrętu można podziwiać dolny, najszerszy z nich wszystkich. Nocą błyszczą w światłach reflektorów białe linie opasujące drogę. Widać ją na kilkaset metrów, skręconą.

W ostatnim z sześciu samochodów nie gra radio. Zegary świecą w starym stylu, na bursztynowo, nikłym światłem. Po prawej żarzy się mały, kolorowy ekran, na którym wije się malutka kopia kształtu drogi. Z lewej strony, na dole, pod kierownicą, świeci na czerwono liczba dziewiętnaście. Mając przed sobą ostatni zakręt w prawo Antek redukuje bieg i wybiera się na drugą stronę podwójnej linii. Po jego prawej ręce przepływają do tyłu auta. W połowie ostatniego zakrętu jest lekkie przełamanie nawierzchni, Antek wie, że tam zachwieje samochodem i jest przygotowany. Ale nie jest pewien, czy asfalt jest zupełnie suchy, czy może nieco wilgotny? Pogoda nie do końca wyjaśniona. W każdym razie, jeśli pojawi się uślizg, to właśnie tam. Antek musi go wyczuć w ułamku sekundy, siedząc w fotelu.

Auta nocą

Najbardziej wyczuwa ramionami wtulonymi w fotel oraz podudziami, które opierają się na siedzeniu. Wchodząc w zakręt wkręci kierownicą bardziej niż trzeba albo mocniej naciśnie na hamulec, żeby dowiedzieć się, na jaką przyczepność może liczyć. Chce to wiedzieć, zanim nadejdzie przełamanie nawierzchni. Antek pamięta, jak jego samochód reaguje na suchej nawierzchni. Dlatego każde zachwianie, każde ugięcie, każde opóźnienie w reakcji auta, każde odstępstwo od tej wzorcowej reakcji powie mu, jak ślisko jest teraz.

Antek przypomina sobie, jak pierwszy raz poczuł różnicę, gdy wymienił opony. Potem eksperymentował ze zmianami ciśnienia powietrza. Pamięta, jak miękły opony podczas upałów i jak twardnieją, gdy temperatura, jesienią, spada poniżej dziesięciu stopni. Te wspomnienia przepłynęły mu teraz w pamięci wraz z pięcioma samochodami, które pozostawił w tyle.
Jednak nie wszystkie pozostawił. W lusterku szybko rosną niepokojąco dwa światła. Ktoś goni Antka. Czy może to jakaś służba drogowa? Mundurowa? Odpowiedź jest bardzo ważna, bo zaważy na tym, co Antek zrobi. Nieoznakowanego samochodu policyjnego nie da się rozpoznać nocą na podstawie obrazu w lusterku. Antek zna model, który krąży w tej okolicy, którego przednie światła pozycyjne układają się w charakterystyczne strzałki. Ale te światła są inne. Przede wszystkim są drogie, bo jakość ich promienia jest świetna. Auta policyjne nie są raczej nie jest wyposażane w ksenony lub diody. Po trzecie – funkcjonariusze chcieliby szybko zatrzymać kierowcę, który popełnił wykroczenie, szczególnie wtedy, gdy ten kierowca wyraźnie zwolnił i zamierza teraz przestrzegać przepisów.

W najbliższej miejscowości, na prostej, stoi samotny, pomalowany na żółto strażnik dróg. Jest dobrze oznaczony i wszyscy zwalniają, jakby przyklękali przed ołtarzem. Potem, podobnie jak w kościele, zrywają się i szybko oddalają. Dwieście metrów za fotoradarem nieznany samochód wyprzedza Antka i mknie do przodu. To duże, smukłe auto o sylwetce drapieżnego zwierzęcia, które zastygło podczas skoku.

W lepszej pozycji jest nie ten, kto jedzie pierwszy, lecz ten ostatni. O wiele łatwiej jest gonić niż uciekać. Zwłaszcza w ciemności. Pierwsze auto musi przecierać szlak, rozpoznawać zagrożenia. Drugie otrzymuje jasną sytuację i wzoruje się na pierwszym. Trzeba trochę doświadczenia, aby o tym wiedzieć i nie dać się ponieść niemądremu odruchowi „chcę być pierwszy”. Na drodze nie liczy się tak bardzo moc silnika, co doświadczenie, praktyka oraz brak zbędnych zahamowań. Kierowca, który w wyobraźni widzi utratę swojego samochodu wartego trzysta tysięcy nie będzie naciskał na gaz tak samo, jak ten, który kieruje autem dziesięć razy tańszym. Wyprzedzanie na podwójnej linii ciągłej jest wykroczeniem, ale po odpowiednim rozpoznaniu nie powoduje żadnego zagrożenia.

Samochód o kształcie skaczącej pantery nie jedzie bardzo szybko. Nie na tyle szybko, aby nasz bohater (bohater opowieści, nie kierowca-bohater) nie mógł się za nim utrzymać. Nic nie szkodzi, że ten pierwszy, na prostej, wyrywa do przodu, zostawiając drugiego w tyle. Bo na zakrętach pantera traci animusz, staje się ostrożna, choć z pewnością ma opony o wiele lepsze niż samochód Antka. Na pewno ma też wszechstronny system kontroli trakcji, czego auto Antka nie ma w ogóle. Pantera nie wyprzedza też tam, gdzie z powodzeniem pozwoliłby na to jej potężny silnik. Zjeżdża na prawo daleko przed wysepkami, choć z pewnością ma świetne hamulce. Antkowi znów sięga pamięcią do wspomnień, teraz – ukraińskiego auto, które spotkał na trasie na Rzeszów. Ukraiński kierowca wyprzedzał między wysepkami, które znajdowały się na środku drogi, wykorzystując ostatnie metry przestrzeni przed przeszkodą. Antek nie wiedziałby, że jest to w ogóle możliwe, i że to wcale nie jest takie niebezpieczne, gdyby nie zobaczył tego na własne oczy.

Dwa pędzące przez ciemność samochody dogoniły kolejną kolumnę. Antek znów jest ostatni, przed nim pantera, potem może pięć samochodów i ciężarówka na przodzie. Z przeciwka ciągle nadciągają pary świateł, droga nie jest wolna i nie można wyprzedzić samochodów i pozostawić ich w ciemności, w tyle. Mówiąc ściślej – można by i tu wyprzedzać, bo jezdnia jest szeroka i zmieściłyby się na niej nawet cztery strumienie pojazdów obok siebie. Ale są pewne granice przesady, a teraz Antek nie widzi powodu, by je przekraczać.

Antek wie, że za niecały kilometr droga wzniesie się długim podjazdem, na którym otowrzy się drugi pas dla tych, którzy jadą wolniej. W zamiarze inżynierów drogowych miało to ułatwić wyprzedzenie, ale w praktyce jest odwrotnie. Pod górę, na dwóch pasach, wszyscy nagle wciskają mocno gaz i jadące dotąd wolno auta, wszystko jedno, czy osobowe czy ciężarówki, pędzą pod górę, by na szczycie znów zwolnić i uformować taką samą kolumnę, jak przed podjazdem. Czasem, na pas do wyprzedzania, wyjeżdża jakiś malkontent i bezskutecznie próbuje swoich sił, ciągnąc za sobą łańcuszek samochodów.

Nasz kierowca chce spróbować czegoś innego. Za kilkaset metrów będzie odcinek przerywanej linii. Jeśli nikt z niej nie skorzysta, zrobi to on, nie bacząc na ewentualne sygnały dźwiękowe tudzież świetlne, które inni kierujący wyślą pod jego adresem. Zresztą wyślą zupełnie niepotrzebnie, bo on nie zamierza nikomu zajeżdżać drogi, nikogo spychać do rowu czy hamować mu tuż przed zderzakiem. Potem, na małej górce, jest skrzyżowanie z dwiema wysepkami. Tam wszyscy zwalniają, choć zwykle nie ma ku temu powodu. Tak więc zaraz za skrzyżowaniem, redukując bieg i rozkręcając obroty silnika, można jeszcze coś wywalczyć, trzeba tylko, niestety (szlachetne władze, wybaczcie), przekroczyć podwójną linię ciągłą.

Asfalt jest tutaj suchy. Na zakręcie w prawo ciężarówka nieco zostawia peleton, a przed nią – głucha ciemność: z przeciwka nic nie jedzie. Nie widać żadnych świateł, a one, w mroku, lśnią widoczne z daleka albo wzniecają poświatę z ponad stu metrów. W nocy, paradoksalnie, samochód jadący z przeciwka widać o wiele wcześniej, niż podczas dnia.

Za zakrętem, na początku wznoszenia, jest skrzyżowanie, a za nim otwiera się dodatkowy pas. Antek nie powstrzymał się, jest już na lewej stronie i minął wszystkich, została mu tylko ciężarówka. Chce wrócić na prawą stronę przed skrzyżowaniem, bo to niedobrze przekraczać więcej niż dwa przepisy naraz. W zasadzie trzy, bo pierwszy to podwójna linia ciągła a drugi – ograniczenie prędkości. Zresztą na środku skrzyżowania jest wysepka, więc przyzwoitość wymaga, by minąć ją z prawej strony. W połowie zakrętu Antek spogląda w lusterko i dostrzega piękne ksenonowe lampy sunące gdzieś dalej za nim po lewym pasie: pantera poszła w jego ślady.

Gdy nasz bohater (bohater opowiadania, bynajmniej nie bohater-kierowca) mija wysepkę, jest już sam, wszyscy zostali w tyle. Pantera schowała się a Antek przeczuwa, że przyblokuje ją któryś z kierowców osobówek, leniwiejąc ciężarówkę lewym pasem. Przed Antkiem teraz zakręt w prawo, ma dla siebie dwa pasy, czyli dwa razy szerszą drogę niż zwykle, więc zbiera go od zewnętrznej, potem ścina do środka, a wychodząc na prostą znów jest po lewej. Wtedy może przejechać zakręt o wiele szybciej. Tyle, że asfalt jest tu zniszczony, pocięty poprzecznymi łatami, nierówny. Droga idzie w górę zdecydowanie, auto spina się, bo Antek mocno dodaje gazu, silnik rozdziera się warkotem, amortyzatory mają tu sporo pracy, samochodem targają wstrząsy. Ale auto jedzie tak, jak chcę Antek. Zresztą Antek pamięta, że jego auto ma tylny napęd, dlatego chce wyczuć każde drgnienie, zachwianie, które mówi mu, jak prowadzą się obie osie i czy któraś z nich nie traci przyczepności.

Teraz – kilometr prostej drogi pod górę i zakręt w lewo. Gdy dopada zakrętu, w lusterku znów pojawiają się ksenony. Choć są daleko, to na pustej, prostej drodze mogą rozwinąć wielką prędkość. Dlatego Antek zastanawia się, co robić i przypomina sobie, że niedaleko jest skrzyżowanie i nieszeroka, nieoświetlona droga prowadząca do wsi. „Trudniej jechać pierwszym na drodze”, pamiętacie? Ksenony nikną na chwilę, a wtedy Antek jest tuż przed skrzyżowaniem, hamuje (ach jak długo hamuje się z takiej prędkości) i skręca w prawo, w wiejską. Natychmiast gasi światła i hamuje ręcznym hamulcem, żeby nie zapalały się czerwone, silne światła stopu. Auto toczy się jeszcze kilkanaście metrów i zatrzymuje wśród pól, w ciemności. Po chwili, z tyłu, z zawrotną prędkością przemyka pantera, a chłodne iskry ksenonowe omiatają drogę i pobocza. W chwilę za nią – tłum żółtawych świateł aut osobowych, a na końcu przetacza się pomruk ciężarówki. 


Samotny jeździec, fot. Piotr Kubic


Opowieść dedykuję Pawłowi D. Kiedyś, gdy byłem studentem, jechaliśmy na Zachód jego samochodem. Zmienialiśmy się za kierownicą. Gdzieś pod Wrocławiem (nie było wtedy autostrady) były długie proste odcinki, na równinie, wśród pól. Było wcześnie rano, kierowałem, a Paweł spał na tylnym siedzeniu. Zacząłem wyprzedzać całą kolumnę aut, a droga była jednopasmowa. Nagle, ni stąd ni zowąd, w odległości dwustu pięćdziesięciu metrów, z jakiejś polnej drogi wyjechał samochód i skierował się wprost na mnie. Miałem może cztery, pięć sekund, żeby się poszukać miejsca i schować się wśród samochodów, które wyprzedzałem. Na domiar złego zorientowałem się, że właśnie teraz Paweł się obudził i podniósł głowę. „No świetnie” pomyślałem, „teraz widzi, co wyrabiam z jego samochodem – jedziemy na czołówkę”. Ale zamiast reprymendy usłyszałem tylko: „nie bój się, on ci zjedzie”.

Rzeczywiście, kierowca z przeciwka, widząc nas, zjechał na pobocze. Zerknąłem na Pawła, a on mruknął: „jazda samochodem to też psychologia”.