Zakochałem się w klawiaturze

Ona jest u mnie w pracy. Czasem udaje mi się na niej pograć. Stoi w kącie, w wąskim przejściu, zamknięta w skrzyni. Wytaczam ją, otwieram skrzynię i już mogę grać. Z początku nie wydawała mi się niezwykła. Raczej była zbyt lekka. Ale potem, jakimś dziwnym sposobem, zaczęła mi świetnie leżeć w dłoniach. Jakby odgadywała, co chcę zagrać. Na niej prawie się nie mylę, trafiam w dźwięki, gram niezwykle równo, frazy same się układają, palce skaczą to tu to tam, wzrasta tempo. Wprost trudno mi uwierzyć – to ja gram, naprawdę, i naprawdę da się tego słuchać.

Inaczej jest z klawiaturą, którą mam w domu. Na niej głównie ćwiczę. Ale jest coraz gorzej. Ona stała się jak z waty, przestałem ją czuć. Czasem najprostsze frazy nagle się koślawią. Rytm się rozpada, nie wiem, co gram, co chcę grać i po co. A przecież znam ją od dawna, sam ją wybrałem, bo wtedy wydawała mi się fantastyczna.

Gram więc w domu, ale tęsknię do tamtej. Słucham niezgrabnych, nieskładnych akordów, melodii, które do niczego nie prowadzą, i marzę, że gdybym miał tamtą, wszystko byłoby inaczej. Dlaczego inaczej, jakim sposobem – tego nie wiem, ale byłoby na pewno.

Podejrzewam jeden powód. Tamta klawiatura jest dziesięć razy droższa. Jest elegancka jak wyjściowy garnitur albo wieczorowa suknia. To powinno wyjaśnić wszystko. Ale jakoś nie wyjaśnia. Bo czuję, że w tej mojej, domowej, tkwi duży potencjał, może nawet większy. Jest bardzo wrażliwa, a ja nie mogę poradzić sobie z jej wrażliwością. Ona więcej ode mnie wymaga – więcej uwagi, staranności, koncentracji i znakomitego słuchania. Sęk w tym, że ja się chyba nią znudziłem. Nie chce mi się jej słuchać, zdaje się nieciekawa, przezroczysta, moje myśli mkną ponad nią gdzieś…

Nie mogę jej rzucić. To na niej zagram koncert. To już postanowione.

Kilka momentów triumfu

Jedną z najtrudniejszych rzeczy dla muzyka jest to, że musi słuchać swojego grania. Najwięcej  podczas ćwiczeń. Starając się wydobyć z instrumentu to, co najlepsze, przeważnie musi słuchać tej całej kiepścizny. Bez złudzeń – chwile odczuwanego triumfu są rzadkie, a i one nie gwarantują tego, że triumf jest rzeczywisty, w istocie – odczuwany przez słuchaczy.

Słuchanie siebie, tak obiektywne, jak tylko się da, jest czasem na tyle bolesne, że muzyk czuje strach przed samym rozpoczęciem grania. Przezwyciężenie tego strachu to jedna z pierwszych i nie ostatnich barier. Chodzi o strach nie przed występem, publicznością, ale strach przed tym, co usłyszę, kiedy zacznę grać.

Tylko ignoranci nie czują strachu przed własną grą. Im większa wrażliwość, tym większa świadomość kiepścizny, którą się produkuje.

Lecz jakby na przekór – żeby wystąpić na estradzie trzeba, wbrew wszystkiemu, uwierzyć, choćby na ten moment, że jestem najlepszy, niepowtarzalny, jestem panem tej sceny i tej widowni. Inaczej wychodzenie na scenę nie ma sensu.

Jest jeszcze inny sposób – nie myśleć o niczym. Zamknąć się w swoim świecie. Albo lekko przetransformować rzeczywistość – słuchacze, którzy przyszli, nie są wcale słuchaczami, ale np.  współtowarzyszami konspiracyjnego spisku przeciwko tajemnym siłom ciemności. Nie ma wśród nich ani jednego agenta czy zdrajcy. Na te kilka chwil zawiązujemy pakt i wierzymy sobie bezgranicznie. Obnażamy swoje dusze, wszyscy bez wyjątku, otwieramy pierś na ciosy, bezbronni, i w tej bezsilności mamy nadzieję na kilka momentów triumfu…

Nić sensu na pianinie

Ćwiczę improwizację na pianinie i wyraźnie słyszę, kiedy urywa się nić sensu. Albo kiedy pojawia się znowu, albo kiedym umiem ją chwycić i trzymać się jej, albo kiedy znów znika, pozostawiając mnie z niczym. Gdy dźwięk za dźwiękiem, i dźwięk za dźwiękiem, i nie ma nic, nie wiadomo po co to, z czego wyszedłem, do czego zmierzam.

Nić sensu bierze się z trudno uchwytnego paliwa. Gdzie są jego pokłady? W podróży na przykład, bo po powrocie z każdej nić pojawia się wyraźnie, aż dziwne, skąd ona, skąd. Trzeba wtedy grać i nagrywać siebie od razu, zanim za drugim, trzecim razem rozpuści się między palcami, zatrze we mgle. 

A może z tych fragmentów bezsensu też zrobić walor? Tak na wszelki wypadek, gdy nić się urwie, zaniknie, to i z bezsensu stworzyć muzykę, uparcie i konsekwentnie. Zamienić w żart, obśmiać siebie, puścić oko do publiczności…

Oparcie

Łatwiej grami się z metronomem niż bez. To ciekawe. Metronom daje mi oparcie, którego brak wewnątrz mnie. Mobilizuje mnie, wprowadza porządek do gry. Interesujący symptom. Przenoszę to na resztę mojego życia, na inne moje przedsięwzięcia – za mało determinacji, mobilizacji, wewnętrznej energii, pulsu.

Wieszanie (prania) kontra granie (na pianinie)

Jest późno, wszystko co trzeba w ciągu dnia już zrobione. Prawie wszystko. Zostało – ćwiczyć na pianinie i powiesić pranie. Dwie rzeczy. Za którą złapać się najpierw? Zważywszy, że już niewiele zostało sił i całkiem możliwe, że w trakcie wykonywania jednej czynności okaże się, że na drugą nie starczy energii, samozaparcia, wytrwałości. Logicznie, według zasad przekazywanych przez rodziców, najpierw obowiązki, potem przyjemności. Czyli najpierw pranie. Granie na pianinie, według obecnie obowiązujących w rodzinie standardów, nie należy do obowiązków. Nieważne, że dla grającego wcale nie musi być przyjemnością.

Ale z drugiej strony granie na pianinie wymaga sporo uwagi i koncentracji. Z trzeciej strony – wieszanie prania to też nie byle co, choć tak zdarzało mu się kiedyś myśleć. Są odpowiednie zasady, szczegółowe i ogólne, zupełnie jak podczas grania na pianinie. Skarpet nie można ot tak sobie rzucić na sznurki. Nie mówiąc o majtkach, slipkach, a już spodniach czy koszulach!

Trzeba więc wybierać co spartaczyć, albo raczej wystawić na ryzyko niepowodzenia, niedorobienia. Przecież pranie, na sznurkach, jakkolwiek nie powieszone, zawsze jakoś wyschnie, prędzej czy później. A fałszywe dźwięki, zaćwiczone na klawiaturze, stawiają pod znakiem bezsensu ćwiczenie w ogóle. W pomiętej koszuli można jakoś chodzić, najwyżej trudniej ją potem wyprasować, ale przecież nic wielkiego się nie stało, zawsze można to poprawić. A takie byle jakie granie zostawia ślady na długo, na tygodnie i miesiące. Zresztą ćwiczy się po to, aby następnie zagrać koncert, a zaćwiczone błędy to wstyd o wiele większy, niż stłamszone nieco spodnie.

Tak więc – granie. Potem wieszanie. Ale ale, podczas grania mógłby całkiem zapomnieć o tym, że pranie czeka. Gdyby do rano pozostało w misce, to nie tylko nie spełniłby obietnicy: „tak, powieszę”, ale poddane w wątpliwość zostałoby również przyszłe granie. Tak więc nie można dopuścić do pominięcia wieszania prania.

Jest na to sposób. Postawić miskę z praniem na komórce, na stołku, tak, by przed pójściem spać, kiedy będzie szukał telefonu, znalazł pranie. Wtedy, choćby padał z wyczerpania (po graniu), domyśli się, z pewnością, co trzeba z praniem zrobić. Jakoś się powiesi, lepiej lub gorzej, ostatkiem sił.

Wieszając pranie zauważył, że składa się w większości z jego skarpet, koszul i tak dalej. To szczęście, pomyślał, bo w razie uwag dotyczących niedbałości, użyje argumentu, że to i tak jego ubranie, więc jakby co, to sam się będzie wstydził. Zresztą skarpet nie widać, przynajmniej na pierwszy rzut oka. A koszulę przyciśnie swetrem, wyprasuje się w drodze do pracy, tym bardziej, że w busie ścisk będzie.

Wieszając zauważył jeszcze jedno – bieliznę córki coraz trudniej odróżnić od bielizny jej matki. Po rozmiarze – stało się prawie niemożliwe. Ciekawe…

Wracając z suszarni i odkładając miskę zauważył jeszcze jedną rzecz do zrobienia dzisiaj. Dlatego czym prędzej otworzył laptopa i zaczął pisać. Na blogu. Już teraz spokojny: obowiązki najpierw, na koniec – przyjemności.

Jak odreagować po męczącym dniu

Zasada jest prosta, żeby odreagować po całym dniu: nocą, po powrocie z pracy, siadasz do pianina i grasz – od razu, bez zastanawiania się, planowania, kalkulowania – to, co przejdzie przez palce. 

 

Instrument jak wiertarka

Z cyklu Zapisy znalezione

Na naszym osiedlu jest pewien niezrealizowany muzyk. Prowadzi zwykłe życie, chodzi do pracy (nie związanej z muzyką), utrzymuje rodzinę, wsiada do autobusu rano i wysiada wieczorem. Z kieszeni kurtki wypadają mu czasem kartki, tak jakby chciał, żeby mu wypadały. Albo jest mu już wszystko jedno…

Prawie za każdym razem, gdy siadam do pianina, dopada mnie poczucie mizerności, małości, bezsiły wobec tego, co chciałbym zagrać. Ile musiałbym ćwiczyć, by instrument stał się częścią ciała… Mało. Częścią mózgu, by nawet ciało zniknęło, rozpłynęło się w przewodniej idei, myśli, uczuciu.

Błąd. Do instrumentu nie należy zasiadać z jakimkolwiek poczuciem: ani mizerności, ani misji, ani natchnienia. Do instrumentu zasiada się tak po prostu, jak rzemieślnik do codziennego warsztatu. Żadnych wielkich, codziennych wzruszeń, żadnego posłannictwa, apostolstwa. Instrument to jak hebel, wiertarka, młotek czy maszyna do szycia. Jeśli od czasu do czasu zdarzy się wzruszenie, to i dobrze.

O koncercie (2)

Czytam to, co napisałem w nocy i czuję, że tak wiele jeszcze należałoby napisać. Przez ile warstw trzeba się przedrzeć, na ile pytań odpowiedzieć, ile małych i większych problemów rozwiązać, żeby zagrać koncercik. Problemów nie tylko związanych ze światem zewnętrznym (planowanie, organizacja, logistyka, umowy, osoby do pomocy), ale również z samym sobą – z fałszywymi przekonaniami o sobie, ograniczeniami czy zwykłą niewiedzą lub brakiem doświadczenia.

O jednym chcę napisać z pewnością – o ogromnej fali pozytywnej energii i pomocy, która nadpłynęła od Was. Sama skala aktywności na facebooku przerosła moje ciche nadzieje. Wasze telefony przed imprezą, potem Wasza obecność, sala wypełniona po brzegi, Wasza cisza wtedy, kiedy czułem, że nas słuchacie i odbieracie. Paweł i ja chcemy zagrać jeszcze ten koncert w różnych miejscach, tam, gdzie Wy już nie dotrzecie. Spodziewam się, że będzie o wiele trudniej, ale taka dola. Daliście nam  dobry start, teraz jesteśmy na siłach pociągnąć dalej, nawet przy pustej sali.

O koncercie

Winien jestem Wam kilka słów o koncercie. Jak było? Dobrze! Na lepiej trudno byłoby mi liczyć w tym momencie, na moim etapie.

Zdradzę trochę szczegółów. Muzyka, którą graliśmy, była w swojej istocie, w dużej części, improwizowana. Nie oznacza to jednak pełnej improwizacji, o nie, bo przecież mieliśmy do zagrania konkretne utwory. Jednak dźwięki, które grałem, nie były ostatecznie określone co do jednego. Tutaj wybierałem spośród różnych, przećwiczonych wcześniej kombinacji. Schemat harmoniczny i rytmiczny był określony, jednak dopuszczalne były modyfikacje, wariacje, w pewnych granicach.

Kolejność utworów oraz sposób wykonania były dobrane tak, by wytworzyć przebieg napięć. Nastrój, emocje muszą płynąć poprzez różne koloryty, wtedy w odbiorcach tworzy się poczucie historii, przeświadczenie, że wyszliśmy skądś i zmierzamy dokądś, a po drodze niemało się zdarza.

Najważniejsze, najciekawsze i powodujące największą radość było to, że to ja stworzyłem aranżacje – styl, harmonię, sposób grania, łączniki, rytmy, atmosferę. Tworzyłem to wcześniej, podczas ćwiczeń, najpierw sam, a potem w próbach z Pawłem. Każdy z nas ciułał swoje, a potem graliśmy razem, słuchaliśmy się nawzajem. Nasze wizje zadziwiająco dobrze spotkały się i korespondowały. Tak powstał ten koncert.

Ten sposób grania wymaga maksymalnego skupienia. Inaczej się nie da. Gdybym po prostu wkuł w pamięć i w palce konkretne nuty, na koncercie mógłbym przestać myśleć i po prostu „odegrać” to, czego się nauczyłem. Ale my nie mieliśmy wyuczonych nut, tworzyliśmy je na bieżąco. To zmaganie, podróż, przygoda, stres, nieustanne poszukiwanie, wsłuchiwanie się.

Jeszcze bardzo ważna kwestia – pisałem przed koncertem, że może nas ponieść ułańska fantazja. Może to oznaczać dwie rzeczy: 1) chimeryczność emocji, przesadę, która prowadzi do karykatury, 2) wykroczenie poza własne techniczne możliwości, czyli fiasko w panowaniu nad instrumentem. Jeszcze w sobotę rano miałem wrażenie, że moje dłonie są jak z gąbki, że słabo je czuję i nie wiem, co tak naprawdę grają. Przez dwa, trzy ostatnie dni przed koncertem uspokajałem dłonie i palce, grałem w o wiele wolniejszych tempach i dużo z metronomem, którego klik dawał mi oparcie.

Granie na instrumencie, zwłaszcza w mojej sytuacji (nie wiem, jak jest z tymi, którzy mogą ćwiczyć godzinami) polega w dużej mierze na wyczuciu granicy moich możliwości technicznych. Ponieważ na bieżąco wymyślam, co zagram, to nie powinienem wymyślać czegoś, czemu ręce nie będą w stanie podołać. Wymyślam na bieżąco, czasem kilka, kilkanaście sekund wcześniej, czasem tylko ułamek sekundy wcześniej. Muszę być litościwy dla palców, bo jeśli przeszarżuję, to za chwilę odmówią posłuszeństwa.

Muzyka improwizowana pozwala jednak na dopasowanie się do kondycji ciała. Jeśli czuję, że dłonie się męczą, to mogę spasować, zagrać mniej dźwięków, lżej, mogę dać odpocząć palcom. Jednak do tego potrzebna jest ciągła kontrola tego, co się z rękami dzieje.

Nie lubię, nie chciałbym mieć dokładnie rozpisanej partytury, tak jak przez wiele lat grałem w szkole muzycznej. Czuję się wtedy uwięziony. Przez wiele lat nie rozumiałem, jak takie granie może przynosić radość. To, co udało mi się na koncercie po raz pierwszy w dużej skali – to dłuższe fragmenty w pełni improwizowane, na solówkach. Pamiętam moment, w którym sala klaskała do rytmu, a ja opuściłem ich tempo, zacząłem grać w innym rytmie, żeby słuchaczy zaskoczyć, zmusić do słuchania. Żeby zrobić taki skok w bok trzeba nie tylko przygotowania, lecz i odwagi, bo jest to krok w zupełnie nieznany rejon. Jak się w nim poruszać, dokąd iść, jak wrócić? Tego się do końca nie wie, to trzeba zrobić mając przed sobą pełną salę, która obserwuje, słucha, oczekuje, co będzie dalej. Nawet, jeśli się to robi dziesiątki razu w domu, sam na sam z instrumentem, to na koncercie, będąc pod obstrzałem setki par oczu i uszu – jest to zupełnie nowe przeżycie, zadanie…