Gram z Bólem w szachy

Ból fot. Piotr Kubic

Myślę długo, zanim wykonam ruch. Potem naciskam przełącznik zegara. Który tkwi przy szachownicy (łóżku). Wskazówki obiegły tarcze… Do dziś obiegły tarczę siedem razy. Siedem razy dwadzieścia cztery.

Od tygodnia gram z Bólem w szachy. Taka rozrywka intelektualna. Szachuje mnie, gdy jestem bezbronny. Najczęściej w drodze do ubikacji. Ale wytrawny gracz nie odbiera nadziei od razu.

O trzeciej nad ranem budzi mnie tępy ucisk w pęcherzu, więc zaczynam kalkulować kilka ruchów do przodu. Spuścić nogi z łóżka i zacząć wstawać. Prostując się, gdzieś w połowie drogi, poczuć „szach!”. Goniec skoczy mi na plecy, między łopatki, trochę z prawej strony. Zacznę szukać uniku, będę miał kilka sekund, zanim przebije mnie na wylot, do mostka. Kilka sekund zanim stracę oddech, potem jeszcze sekundy, by złapać się krzesła, biurka, szafki, czegoś, lekko wyprostować, poszukać ulgi. Ulgi! Szukać teraz! Jeszcze sekunda!

A może na razie nie wstawać? Sięgnąć po pastylkę, zapić i poczekać. Pęcherz rozciągnie się jeszcze, przez pół godziny nie pęknie.

Ale to nie frajda, brać pastylkę żeby byle iść do ubikacji. Frajda – powalczyć, choć trochę. Może się skręcić, trochę w lewo, trochę w prawo, może na czworakach? I na muszlę dotrzeć, choćby z Bólem na plecach, ale czysto, fair, bez dopingu. To byłoby całkiem całkiem, właśnie bez dopingu, i bez telefonu do przyjaciela. A po powrocie nacisnąć zegar i spać do rana. Czekać na Jego ruch.



Nocna mgła

Nocna mgła zjawiła się niepostrzeżenie. Pewnie dlatego, że nikt nie patrzył, kiedy napływała. Idąc do sypialni Waldek zgasił światło w kuchni i przypadkiem popatrzył za okno. W świetle ulicznej lampy ciągnęło się rozproszone w przestrzeni mleko. Poprzylepiało się do cienkich gałązek brzozy, tej najbliżej okna. Same gałązki majaczyły czarnymi kształtami na jaśniejszym tle, ale ich obrys był białawy. Dalej jawiły się czarne pnie drzew wetknięte w śnieg, po drugiej stronie ulicy. Wszystko nieruchome.

Nieruchome.

Nieruchome…

Bez nadziei na ruch.
To dobrze.
Och, jak dobrze, że zamrożony ten krajobraz.

Bez ruchu…

Bez ruchu.

 

Waldek usiadł przy oknie. W bezruchu.
Usiadł.
Oparł rękę o parapet i wtedy zobaczył, że dłoń jest dziwnie mała na szerokiej, płaskiej powierzchni. Zaś okno stało się wielkie tak, że nawet gdyby wstał, nie mógłby dosięgnąć górnej framugi. Na szybach zauważył malowane regularnymi, długimi pociągnięciami przezroczyste kwiaty. Poczuł ciągnący od nich chłód, choć tuż przy nim staroświecki kaloryfer, z grubymi żeliwnymi żeberkami, grzał mu kolana. Dziwne, kwiaty nie pojawiały się przecież odkąd wymieniono okna w budynku. We mgle dostrzegł niewyraźne światła, to pawilon z wielkimi przeszklonymi powierzchniami, oprawionymi w metalowe, spawane ramy. Ale pawilonu już od dawna nie ma…

Waldek skurczył się w sobie, przestrzeń ciemnego pokoju zaczęła go zatrważać, nie był pewien, gdzie są ściany, sufit stał się niebosiężny… W odblasku z okna zobaczył zwisający żyrandol, jego klosz rozchylał duże, szklane płatki naśladujące jakiś kwiat, wśród których tkwiła zwykła, ciemna teraz, żarówka. Waldek z lekkim przestrachem wstał, podszedł do łóżeczka i wsunął się pod koc. Obrócił się na bok, podciągnął kolana pod brodę i przykrył głowę. Usypiał z obrazem z dzieciństwa w wyobraźni.

noc, mgła, pejzaż, fot. Piotr Kubic

Zgrabna dłoń na ramieniu

Przez sen dotarł do niego bodziec. Coś dotknęło jego ramienia. Znał to wrażenie. To nie pierwszy raz, to nie dziwne. Drobne, delikatne palce. Będące częścią małej, zgrabnej dłoni. Wślizgiwały się, dotarły do ramienia, między poduszką a policzkiem. Jego policzkiem.

Znał tę dłoń i te palce. Był zatem spokojny. „Jaka zgrabna dłoń” – pomyślał, jak myślał w podobnych momentach, w przeszłości. Ta myśl przestała już robić na nim wrażenie, cieszył się, że dłoń jest zgrabna, ale może bardziej wiedział, że powinien się cieszyć, albo raczej – uspokajała go myśl, że dłoń, która dąży do jego ramienia, jest zgrabna. A w uspokojeniu, wiadomo, nie ma euforii. Nie ma tej gorączki, podekscytowania, za którą może i niektórzy tęsknią. To jak stwierdzenie – OK, sprawiłem, wszystko w porządku. Ale jednak nie ma niespodzianki, a bez niespodzianki nie ma oczarowania, urzeczenia, zachwytu, oszołomienia.

Lecz zaraz, w półśnie, zaniepokoiła go myśl, że przecież mogłoby być inaczej. W podróż do jego ramienia mogła wybierać się dłoń mniej zgrabna, lub nawet w ogóle niezgrabna. Pulchna, ciastowata, pękata, kluchowata, słoniowata, spasła. On by tę dłoń poczuł, i nawet nie to, że by jej nie chciał, nie lubił, nie mówiąc już o niesmaku. Ale on by pomyślał wtedy, że byłoby inaczej, gdyby ta dłoń była taka trochę zgrabniejsza. Nie to, żeby miał coś przeciwko dłoniom mniej zgrabnym, ale przecież każdy może pomyśleć, od czasu do czasu, o każdej dłoni, więc dlaczego nie o zgrabnej? Zresztą myśli przychodzą, kiedy chcą i jakie chcą, trudno się winić za takie, jakie się pojawiły. Bo kiedy się pojawią, jest jest za późno, myśl jest i koniec. A kto zda sobie sprawę na sekundę wcześniej, że jakaś myśli się pojawi? Chyba nikt. Bo jakby zdał sobie sprawę, to by znaczyło, że właśnie pomyślał.

Tak więc, w półśnie, wyobraził sobie, z niepokojem, dłoń inną niż zgrabna i zaraz po tym zaczął się strofować, że powinien być wdzięczny, czuć euforię, zachwyt i być oczarowany, bo przecież naprawdę zgrabna dłoń dotykała, ba, chciała dotknąć jego ramienia! O takim szczęściu marzył niejeden mężczyzna, usypiający albo śpiący, po dniu niełatwej pracy.

On to szczęście miał. W dodatku dłoń nie była stara, bo przecież każda dłoń kiedyś się starzeje, a wtedy naprawdę trudno o zgrabność. A jednak nie potrafił wykrzesać z siebie niczego więcej ponad spokój. No trudno. Czy to oznaka rutyny? Zmęczenia? Stępienia gustu? Przebiegu lat? A może, gdyby doświadczył niezgrabnej dłoni na jego ramieniu, tym łatwiej doceniłby tę, która od lat wyciąga się ku niemu i wciska, wieczorem, między ramię i poduszkę, kiedy on już śpi?

Nad ranem zawładnął nim sen. Kilka kobiecych dłoni podążało w jego stronę, najróżniejszych, z grubymi paluchami, z plamami, paznokciami obgryzionymi oraz takimi doklejonymi, pomalowanymi na krwistoczerwony kolor. Sam nie widział, czy nie wolałby już tych obgryzionych. Szarpał się, próbował cofnąć, ale dłonie złapały go za kostki. Jeszcze ułamek sekundy, a padłby na plecy, a wtedy by go dopadły ostatecznie. Wtedy otworzył oczy i zobaczył dwie zgrabne dłonie, które usiłowały szarpać go za ramiona. „Znów ci się coś śniło” – powiedziała miękkim głosem, pochylona nad nim, dziewczyna. Że była zgrabna, tego domyśli się każdy, kto próbował odczytywać figurę z kształtu dłoni.

Tyle sekund, tak szybko

We Wrocławiu – sukces teatralny, który z pewnością przejdzie do historii polskiego teatru – „Dziady” Adama Mickiewicza w pełnym tekście, bez skrótów, wszystkie części w jednym spektaklu. Czternaście godzin. Gigantyczna, tytaniczna praca.

To fascynujące.

Książ Wielki, staw ze spuszczoną wodą, fot. Piotr Kubic

Kładę się wieczorem do łóżka. Nade mną puste ściany. Tak się złożyło, że w malutkiej, wąskiej sypialni łóżko zajmuje całą szerokość; do okna-balkonu idzie się przez łóżko. Nie ma żyrandola, na suficie majaczą cyfry zegara wyświetlone projektorkiem. Okno balkonowe zasłonięte zasłonami o pionowych liniach, w kolorze prawie takim samym, jak te cyferki.

Dwie kropki migają między „23” a ”03”. Jakże one szybko migają! To sekundy…? Niemożliwe! Zerkam na zegarek na ręce, żeby sprawdzić. Rzeczywiście. Sekundy mojego życia pędzą w zatrważającym tempie. Tyle sekund! Tyle treści, tyle przestrzeni między nimi umyka niczym pstryknięcie palcami. W martwocie i ciszy.

Gdy z przeciwległej ulicy wyjeżdża samochód (rzadko o tej porze), jego światła prześwietlają zasłony, prążki omiatają ściany i nikną. Znów bezruch.

Ilekroć po premierze wracam do domu, mam wrażenie, że ta pustka i ta cisza są moim celem, wytchnieniem, prawdziwszym sensem. Że tamto, co pozostało na scenie, łącznie z owacjami i najpierw triumfalnym, a potem zmęczonym bankietem, to tylko tymczasowa zabawa, zajęcie czasu i uwagi niezbędne duszy właśnie po to, by w końcu zanurzyć się w bezruchu i ciszy.

Do ciszy zaczynam dochodzić już w samochodzie. Najpierw włączam głośną muzykę, bardzo inną od tej, która kręci mi się w głowie po spektaklu. Zabijam, otępiam te rytmy wypracowane na scenie. Szukam od nich uwolnienia, lecz na początku cisza jest zbyt subtelna, zbyt daleka, by do niej z miejsca przystąpić.

W ciszy jest nieskończoność, wobec ciszy trzeba się skłonić, zwolnić i zatrzymać, jak ona. Ostateczna tajemnica naszego bytu. Pyta mnie, czy naprawdę potrzebuję tego wszystkiego, czego próbuję dokonać, co osiągnąć, po sobie zostawić…? Te wszystkie rozważania, dywagacje na temat konstrukcji społeczeństwa, roli teatru czy czegokolwiek innego, funkcji spuścizny narodowej i innej, świadomości doniosłości misji tej lub owej. Jakże to wydaje się tymczasowe, a przez to marne. Teatr jest tylko przykładem, chodzi o życie i wszystko, czego się w nim podejmujemy.

Kropki zegara migają teraz wolniej, jak mi się zdaje. To lepiej. To znaczy, że jestem bliżej ciszy, bezruchu, tajemnicy nieskończoności. Z nią, przy niej, mogę wreszcie usnąć.

Czego chciałem…?

Nocą pod kołami przesuwają się płytki chodnika. Chłód i rower. Na Bernardyńskiej, wśród aut, stał Polonez, z wycieraczkami zatrzymanymi w pół drogi, zanurzonymi w śniegu. Trochę śniegu, niewiele. Dwadzieścia lat temu więcej było Polonezów i więcej śniegu. Więcej samotności. Ten sam chłód, taka sama noc. Inny chodnik, mniej równy. Kościół Bernardynów był szary, przybrudzony.

Wtedy wszystko było jakby przesycone zapachem mojej uczelni. Nawet po wyjściu z niej ciągnął się jej zapach, tych korytarzy, sal wykładowych, sal ćwiczeń, nawet sali gimnastycznej. Cały Kraków miał ten sam zapach – przymusu, fascynacji, przerażenia, niemożności, samotności…?

Myślę, że nie udało się wtedy przekroczyć kilku progów, barier, które inni przekraczali. Prawie wszystko działo się poprzez intuicję, szczęście, jakiś heroiczny wysiłek – w dniach, tygodniach stojących pod znakiem przymusu, przyparcia do ściany, noża na gardle. 

Nie udało się przekroczyć progu np. operowania matematyką. Rozumiałem jej ideę, ale nie potrafiłem liczyć. Nie potrafiłem liczyć, bo za mało liczyłem. Za mało liczyłem, bo nie miałem cierpliwości. Nie miałem cierpliwości, bo nie umiałem znaleźć mentalnej drogi poprzez meandry, które należało badać intelektualnie, a to utrudniały mi zbyt silne emocje, kinestetyczny styl działania i myślenia. Mój syn ma ten sam problem i chciałbym choć trochę mu w tym pomóc.

Pamiętam, zdiagnozował mnie bardzo dobrze pewien asystent, na pierwszym roku, mieliśmy zajęcia z chemii. Nie miałem większego problemu z chemią, gdyż w liceum przećwiczył nas porządnie nauczyciel, ojciec mojego kolegi. Otóż ten asystent wykrył u mnie wewnętrzną panikę, gdy mnie przepytywał. Powiedział wtedy: panu potrzeba takiej spokojnej kontemplacji problemu, lekkiego podejścia, z rezerwą, z lekkim tylko zaangażowaniem.

Zaskoczył mnie tym, co powiedział, zadziwił. Niewiele rozumiałem z tego, jaka szkoda, że wtedy niewiele. Ale cóż to – szkoda? Nie ma na to rady. Dziś, przejeżdżając w ciemności pod głównym budynkiem uczelni pomyślałem, że w gruncie rzeczy nie lubię wspomnień z nim związanych. Że może nawet pomyliłem studia, że trzeba było iść na polonistykę, tak jak radziła jedna z nauczycielek w liceum. Była nawet pewna, a mnie to nie mieściło się w głowie. Ile musiałbym tomów przeczytać w jeden semestr? Czy to było dla mnie do zniesienia?

Nie było. Sam nie wiem, co byłoby dla mnie do zniesienia. Chciałem być kierowcą, nikim więcej. Tak jak mój syn teraz, chce tylko grać w piłkę. Widziałem tylko jeden model życia i pracy, jak u moich rodziców – etat, biurko, to samo miejsce, osiem godzin. Nie miałem innych wzorców. Nie wierzyłem, nie wiedziałem, że mógłbym zrobić inaczej. Wszystko działo się u mnie za wolno, o wiele wolniej niż u rówieśników. Teraz mam wrażenie, że przeszłość jak i teraźniejsze rozmyślania toną w powodzi podobnych wspomnień i rozmyślań, u setek tysięcy i milionów ludzi. Jestem pionkiem, jednym z nieskończonej liczby pionków, i jakakolwiek próba zaznaczenia swojego indywidualnego istnienia jest okłamywaniem siebie.

Albo chce się w życiu czegoś dokonać, albo kontemplować. Z tym, że to pierwsze jest o wiele trudniejsze – do realizacji jak i późniejszej oceny. Kto ma oceniać owe dokonania? Czy wystarczy, jeśli zrobię to sam, czy potrzebuję, by dokonania stwierdzili i inni? W jakiej skali, na jakim poziomie mnie one interesują? To śliski temat. Kontemplacja wydaje się o wiele bezpieczniejsza. Tu nie ma żadnej zewnętrznej miary, oprócz mojego własnego przeżycia i wynikającego z tego zadowolenia. Kontemplować można coś zupełnie nieistotnego dla innych, można stworzyć cały, własny świat, w którym wartość nadaję tylko ja. Wartość z gruntu subiektywną, tym samym wolną od iluzji i złudy obiektywności. Czyli wobec mnie samego – uczciwą.

Śmieszne – na najwyższym piętrze było laboratorium komputerowe. Siadaliśmy przy terminalach dużego, poważnego komputera pracującego pod systemem UNIX. Proste, wierszowe logowanie się i wylogowywanie. Ekranowe programy pocztowe, żadnej grafiki, żadnych obrazków. Małe, bursztynowe ekrany wielkich, grubych monitorów – wielkich, bo wszystkie musiały mieć kineskopy. Pierwsza korespondencja ze światem. Namiętne pogaduszki moich koleżanek na IRCu, najprostsze, najbardziej prymitywne terminale do IRCa  były ustawiane wszędzie, nawet na korytarzu, taką cieszył się popularnością. Ich ekrany świeciły bursztynowo.

Inny świat zaczynał się po wyjściu z uczelni. Wisła pokryta krą. Bulwary zaśnieżone. Cisza, względna, miejska cisza, na przystani, wzdłuż której leżały wielkie części pogłębiarki rzecznej (?), gdzieś między dzisiejszym Bulwarem Podolskim a Portową. I gdzieś tam, na pobliskiej ulicy, samotny Polonez, pod śniegiem.

Wiatr zacina deszczem

W ulicznej ciemności, rozświetlanej latarniami, wiatr szumi w iglakach i macha resztkami liści, zacina deszczem. Nie wie o zamachach w Paryżu, mogę się założyć. Wieje tak samo, jak cztery dni temu i jak rok temu, jak gdyby nigdy nic się nie zmieniało. Nawet klimat z ociepleniem. Wiatrowi obojętny jest los człowieka, brutalne to zdanie i człowiek, gdyby mógł, wychłostałby wiatr, zresztą niektórzy próbowali.

Meteorolodzy umieścili apel i krytykę na facebooku, że wiatr teraz powinien zacinać już śniegiem, a nie deszczem, i nawet zebrali kilka tysięcy lajków. Lecz wiatr ma to najzwyczajniej gdzieś, albo nie zagląda na facebooka. Zresztą mógł wyłączyć opcję „obserwuję meteorologów”, czemu bym się szczególnie nie dziwił. Nawet się domyślam, który z moich znajomych wyłączył tę opcję przy moim nazwisku. I zaczynam rozumieć wiatr, że jest mu wszystko jedno.

W zasadzie kiedy nikogo nie obserwujesz ani nie reagujesz na lajki i komentarze, zyskujesz prawdziwą fejsbukową wolność. To pierwszorzędne uczucie, którego nie burzy sporadyczna świadomość, że algorytmy fejsbuka wyławiają ciebie z morza posłusznych fejsbukowiczów, jako krnąbrnego i leniwego, i podsyłają na zachętę fajsbukowe wabiki – to grupę pastorów, do której może chciałbyś się zapisać, albo amatorskich kierowców rajdowych, albo fotografów, którzy nie fotografują za darmo. By nie stracić wolności twoim zadaniem jest odpowiadać niezmiennie jak podczas dziecinnej zabawy: „pomidor”.

Wychodzisz za drzwi, siadasz na schodach z betonu, w ciemności, przed domem, obok fejsbukowego kolegi – wiatru – który zacina, a ty mu pokazujesz język. Osiadają na nim kropelki. W tych kropelkach czujesz zimne, twarde okruszki, znikające zanim rozetrzesz je o podniebienie.

Teraz! Oto rodzi się śnieg. Zacznie nim zawiewać może jeszcze przed ranem. Przemiana, przełamanie, przeistoczenie stanu, zmiana pory roku dzieje się właśnie teraz. Nie dowiedzą się o tym znajomi z fejsbuka, bo w ramach odwetu wszyscy przestali już obserwować skrzydlatą, nieuchwytną, niezrozumiałą duszę, bez której nigdy nie następuje zmiana pogody.

wydmy fot. Piotr Kubic

Zawsze razem

Wstałem nad ranem, to znaczy dwie godziny przed wschodem. Ale tylko po to, żeby pójść do kibelka. No tak się dzieje, gdy przed snem, dłubiąc na komputerze wypije się buteleczkę piweczka. No nieważne, chodzi o to, że zaglądnąłem przy okazji do dzieci. Jedno śpi wyprostowane, drugie skulone. Ale oboje pod kocem i dobrze, bo rano nie będą marudzić, że zziębnięte. I tak mi przyszło do głowy, że tylko jedna rzecz mi przeszkadza, że nie będziemy razem zawsze.

„Być zawsze z dzieckiem!” już słyszę wołanie o pomstę Wieśka „czekaj, dzieci by cię za to błogosławiły!”. No wiesz Wiesiek, nie chodzi o to, że mielibyśmy być ze sobą zawsze. Pewnie, że nie. Chodzi mi o to, że one… a my, a ja… no tego, wiesz. „Człowieku, one nawet nie będą takie same, chciałbyś, żeby na zawsze takie małe…?” No nie, oczywiście. Ja wiem, że rosną, zmieniają się… „No właśnie, to są i tak już inni ludzie, niż kiedyś”. No tak, ale my to ciągle jesteśmy my. ”Tak ci się tylko wydaje, bo masz pamięć i widzisz, że to niby to samo dziecko, ale to jest ciągle inny człowiek”.

Zacząłem dyskusję z Wieśkiem przed piątą rano i dyskutujemy już w sumie siedem minut. To niedobrze wróży na resztę dnia, który zresztą się jeszcze nie rozpoczął. Chyba dam spokój, powiem, że Wiesiek masz rację i że idę spać. Co więcej, jestem przekonany, że Wiesiek dobrze wie, o co mi chodzi, dlaczego więc on mi nie przyzna racji? Mógłbym mu powiedzieć wtedy Wiesiek, pierwszy raz przyznałeś mi rację, chodźmy spać.

Nie nie nie, trzeba to przerwać, tylko jak skończyć, jak wybrnąć, skoro już się raz zaczęło dyskusję z Wieśkiem.

Pisanie nocą

O czym może być książka pisana nocą?

O tym, że zawsze za pięć dwunasta, po drugiej stronie ulicy, gaśnie neon. Czerwony, z niebieskim przybraniem. Neon świecił już za naszego pradziadka, którego pytaliśmy, dlaczego wieczorem nie zapala światła w pokoju. „Mam neon” mówił i odmierzał sobie kilka kropel aloesu, które potem zapijał herbatą.

O świerszczach, które grają wieczorem gdy tylko przeczuwają najgorętszy tydzień.

O oczekiwaniu na sen, którego nigdy nie udaje się zauważyć. 

O smsach do dziewczyny śpiącej obok, szeptem, by jej nie obudzić.

O wędrówkach w strasznych snach, aż szczęśliwych.

O prośbach o przebaczenie.

Dziewczyna na tle zniszczonego domu. Poezja. fot. Piotr Kubic

Dopóki nie śpię

Dopóki nie śpię, kontroluję to, co się ze mną dzieje. Tak mi się przynajmniej wydaje. Zapadnięcie w sen jawi się jako coś, co może przynieść nieprzewidywalne następstwa. Bo wcale nie ma pewności, że się obudzę. Dlatego dopóki nie śpię, wiem, co robię, wiem że jestem. Kiedy złożę pałeczkę dyrygenta choć na chwilę, orkiestra może stwierdzić, że radzi sobie beze mnie.

Dlatego zanim zasnę, bo przecież jest to nieuniknione, próbuję jakby zamknąć rozdział. Dopisać go do końca, by przypadkiem nie pozostało niedokończone zdanie. Zanim zasnę – zamienić jeszcze jedno słowo z kimś, kto siedzi po drugiej stronie stołu. Przeczytać jeszcze jedno zdanie. Wypić pół kieliszka wina i zjeść dwa okienka czekolady. Dlatego zasypianie tak długo trwa. Tak naprawdę próbuję je ociągać jak najdłużej.

To miałoby sens, gdybym rzeczywiście miał się nie obudzić. Ale, jak do tej pory, budzę się każdego ranka, tyle tylko, że niewyspany. Na wpół żywy. To mi daje do myślenia – gdybym zaczął doprowadzać przeciąganie zasypiania do perfekcji, to za którymś razem rzeczywiście bym się nie obudził. Padłbym ze zmęczenia. I odwrotnie – gdybym jednak szybciej zasypiał wieczorem, to budziłbym się w lepszej kondycji, czyli bardziej żywy. Być może wszedłem na drogę realizacji samospełniającego się proroctwa. Skoro ciągle myślę o tym, że rano mogę się nie obudzić, to wkrótce sam do tego doprowadzę.

Co robić? Za dziesięć minut nadejdzie północ. Należy: 1) położyć głowę na poduszce, 2) zamknąć oczy. I wszystko jedno, czy jutro miałbym się obudzić czy nie. Na wszelki wypadek – poproszę żonę, żeby tu napisała kilka słów, gdybym jednak się nie obudził. Dobranoc.

cmentarz fot. Piotr Kubic

Powtórka z rozrywki

Dziś znów jestem w pracy, znów tu zostaję na noc. Widzowie właśnie wychodzą po spektaklu, a do mnie, powoli, powraca atmosfera przedostatniej nocy… Konkretnie – atmosfera tego, kiedy brnąłem przez ledwo oświetlony, pusty korytarz, potem przez kawałek zupełnie ciemnej widowni, w której żarzą się zielonkawo piktogramy droga ewakuacyjna. Dotarłem, zdaje się, do toalety i wróciłem z niej, tą samą drogą, nie jestem tego pewien, bo pamiętam to jako ledwo rozpoznawalne fragmenty koszmarnego snu. Koszmarnego, bo towarzyszyło mu straszne uczucie, jakby coś potwornego było ze mną bez przerwy, ta potworna łapa, która przedtem tłukła mną niby kukiełką, wskutek czego jeszcze dziś mam łydki i ramiona jak porażone prądem, i rany na języku.

Potem, choć tego zupełnie nie pamiętam, musiałem jakoś dotrzeć w dół na portiernię, po schodach w wysokim budownictwie. Chcę zapytać ochroniarkę, w jaki sposób się pojawiłem, czy zapaliłem światło na klatce…? Możliwe, że moja wędrówka była całkiem podświadoma, odruchowa, poszukiwanie ratunku w pustce…

Nie wyjdę dziś w nocy z pokoju do toalety. Nie opuszczę pokoju. Na samą myśl czuję, jak przebiegają mnie z tyłu ciarki i ktoś sznuruje mi kark, plecy i dalej w dół, aż do pięt…