Triumf i gehenna

W nocy, o północy, triumfuję. Kończę dzień mocnymi akcentami, stawianymi w fotografii, tekstach, muzyce, czasem wideo. Żyję do godziny pierwszej w nocy, czasem drugiej, może i trzeciej. Potem, z triumfem, kładę się do snu by po kilku godzinach dogorywać, gdy budzik wygrywa melodie.

Zobaczcie na przykład to poniżej. Zostało nagrane wczoraj. Tkwi gdzieś na karcie pamięci małej kamery cyfrowej. I będzie tkwiło, dopóki ktoś tego komuś nie pokaże, komukolwiek, w kimś odezwą się pozytywne uczucia. Dla tych uczuć warto kończyć dzień mocnym akcentem, nawet o pierwszej w nocy…

 

Fragment zajęć warsztatów teatralnych Lato w teatrze, Teatr Bagatela, czerwiec 2015. Strona warsztatów.

Jedyne wyjście – napisać powieść

Żyję w kosmosie – tyle jestem w stanie napisać. Przyjechali teściowie zza trzech granic. A nasz dom liczy od dziś, na kolejne trzy dni, czwórkę dzieci. Wyjaśnię, że jedna z moich przedmałżeńskich rozmów z moją ówczesną narzeczoną dotyczyła liczby dzieci, kiedy to wymieniłem właśnie liczbę „cztery”.

Jestem też po przelewaniu samogonów, które przyjechały zza trzeciej granicy, a które w oryginale mają nazwę „țuică” oraz ”vișinată”. Dzięki nim moja zdolność oceny wzniosła się na niecodzienny poziom, podbudowany radością z niecodziennego spotkania jak i tym, że jest po prostu piątek wieczór.

Gdybym chciał szerze wyjaśniać, na czym polega moja bytność w kosmosie, musiałbym napisać powieść. Nie wątpię, że wtedy wszelkie okoliczności, powody i wyniki stałyby się dla was jasne. Niemniej jednak nie jestem pewien, czy kiedykolwiek będę w stanie napisać powieść. Tak więc podejrzewam, że pozostanie tak, jak jest. Jak w przypadku setek tysięcy i milionów ludzi, którzy przeżyli coś, ale nie są w stanie tego zanotować, zachować, zapisać, przekazać, wyrazić. Co nie oznacza przecież, że to się nigdy nie zdarzyło…

Bezlitosna wiosna

W spektaklu Lot nad kukułczym gniazdem, w drugiej części, opisywane są historyczne już dziś metody leczenia psychoz. Leczenia – to trochę dużo powiedziane. Raczej – metody tłumienia, tłamszenia, niszczenia tego, co pozostało w człowieku, a co u psychicznych rozrosło się do nienormalnych rozmiarów. Chodzi o elektrowstrząsy, lobotomię. Ale nie jest wymieniany pewien sposób, który, że tak powiem, stosuję na sobie, mimo woli.

Otóż chorym psychicznie podawano insulinę, aby wywołać hipoglikemię z drgawkami. Kiedy dowiedziałem się o tym sposobie, byłem już diabetykiem. Miałem też za sobą kilka epizodów utraty przytomności z drgawkami. Pamiętam, że po każdym z nich byłem przygaszony, miałem zwolnione myśli, obniżony nastrój. Mówiąc krócej – byłem spokojniejszy, a stan ten utrzymywał się przez tydzień, dwa. Tak, to działa!

Życie układa się falami. Fala pobudzenia, euforii, stanu hipomaniakalnego nierzadko kończy się… spektakularnie, tak to nazwijmy. Jak napięcia skorupy ziemskiej doprowadzają do trzęsienia ziemi, albo nabrzmiała w głębinach lawa wreszcie wydostaje się na zewnątrz w erupcji wulkanu.

Czekam więc, jak to się skończy. Choć wiosna przygasła ostatnio i grubą powłoką chmur zdaje się naśladować najbardziej nijakie dni przedzimia, jednak żyje, pulsuje niewidocznie, pompuje w nas niespokojne medium, ślepo i niecierpliwie posuwające w stronę walki, pasji, szału, awantury, wrzasku, widowiska, pyskówki, nawet bójki, wariactwa – z tej zieleni, tego wiatru, który mocny a nie zimny, wygina zalistnione świeżą zielenią gałązki, drapiące, gnące się z nieubłaganej radości, przed którą nie ma ucieczki.

Twórca z gorsetem

Czasem dopada mnie przemożna chęć, żeby powiedzieć „nie” wszystkim trendom w fotografii, które mogą w jakiś sposób mnie dotykać. Wszystkiemu temu, o czym wiem, że spodziewają się odbiorcy. Jak w poprzednim moim wpisie – zdjęcia, które do niego wybrałem, sprzeciwiają się zasadzie pełnego kadrowania. Ucięte stopy, ucięte dłonie, ucięte pół postaci. Na marginesie – pokłóciłem się kiedyś z koleżanką plastyczką, która wytknęła mi ucięte kończyny na niektórych moich zdjęciach. Na nic zdawały się argumenty merytoryczne – „ręka cała musi być!”. Nie miałbym się jak bronić gdyby nie to, że kiedyś zabrałeś mnie, Marcinie, do Musee d’Orsay i zobaczyłem na własne oczy obcięte impresjonistycznie kończyny w malarstwie. Argumentem tym (argumentem, że byłem w Musee d’Orsay, a nie argumentem rodzaju merytorycznego) zgasiłem ową dyskusję, jak to zwykle bywa, kiedy nie ma szansy na prawdziwe rozważania. (Dziękuję Ci Marcin. Dziękuje za tamte rozmowy, dyskusje, za Elika też…)

Nie chodzi o to, że czuję się znawcą, profesorem fotografii, krytykiem jakiejkolwiek sztuki czy kimś podobnym. Chodzi o to, że czasem tak bardzo uwiera gorset nakładany przez oczekiwania ludzkie. Że tylko ten ktoś, kto poczuł na sobie ten gorset i zrozumiał, że on istnieje, rozpozna szybko kogoś drugiego z gorsetem. Jeśli dwóch takich się spotka, to wystarczy, że mrugną do siebie okiem i już wiedzą, o co chodzi. I że raz na jakiś czas spotkają się w krzakach, np. w Parku Jordana, i zrzucą to z siebie, przynajmniej na chwilę. Okaże się wtedy, że na ten jeden moment powstanie coś, co ma swój sens, choć jest zupełnie inne; co odlatuje nieskrępowane, ku uciesze zniewolonych twórców, którzy, siłą rzeczy, muszą pozostać na ziemi.

SPN Bądźcie z nami, Ewa Pawlik, fot. Piotr Kubic

Oto zdjęcie zza sceny, z wczorajszego „Widowiska artystycznego dzieci i młodzieży niepełnosprawnej”. Zdjęcie strzelone w ciasnym fragmencie korytarza, między głowami i ramionami uczestników, przy pulpicie inspicjenta, z lewej jest wejście na scenę. W centrum – prowadząca Ewa Pawlik, wokół Zarząd Stowarzyszenia Pomocy Niepełnosprawnym „Bądźcie z nami”, z tyłu – opiekunki oraz dzieci, które zaraz wejdą na scenę. To obraz jakiegoś szaleństwa, które musi się zdarzyć, aby do skutku doszła taka impreza. Że te papiery, które trzeba trzymać w ręku, ta ciasnota korytarza, w której ubierają kostiumy dzieci, że pośpiech, stres, ekscytacja, że to wszystko naraz to kosmos jakiś, który pączkuje na trzy godziny, a potem zwija się w osobliwość, pozostającą w naszej pamięci.

Nie składam Wam życzeń

Święta takie ja te zasługują na szczególne życzenia. A z tymi jest problem. Bo jak, po czterdziestu kilku razach składania życzeń, sformułować jeszcze coś szczególnego?

Otóż da się. Lecz nie na szerokim forum. Na to trzeba głębszej refleksji, której nie da się wymyślić w pięć minut. Trzeba rozmowy z przyjacielem, szczerej, a jej przebieg trudno przewidzieć przed rozpoczęciem. Mógłbym porozmawiać z każdym z Was, jeśli tylko chcielibyście, i jestem pewien, że byłaby to ciekawa rozmowa.

Zaś głębszej refleksji nie można przełożyć na obrazek z jajeczkami i kurczaczkiem. Zresztą rozsyłanie tego samego obrazka do wszystkich znajomych graniczy z uwłaczaniem im. Nie mówiąc o uwłaczaniu samemu Świętu. Jakby nie patrzeć – składanie życzeń na forum to co najwyżej kurtuazja.

Święta Wielkanocne to coś bardzo wewnętrznego, o wiele bardziej, niż te grudniowe. Tam jest tylko radość, tutaj – przede wszystkim dramat, a potem radość. Radość wygląda inaczej, kiedy zostaje poprzedzona tragedią, poczuciem bezsilności, zniewagą. A potem, gdy uda się powstać, ale bez chęci zemsty. Tak jak u Hioba. Istota Świąt Wielkanocnych przechodzi ciągle moją zdolność pojmowania. Mimo, że od wielu lat, co rok, słucham, czytam, zastanawiam się i wspominam najstraszniejsze chwile przeżyte przez Zbawiciela.

Ktoś poszukuje rejestracji przestępstwa

 

Sprawa sprzed kilku minut. Oto list, jaki trafił do mojej służbowej skrzynki email oraz napisana przeze mnie odpowiedź.

Szanowni Państwo,
jestem studentką IV roku psychologii na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie i przygotowuję projekt badawczy dotyczący rozpoznawalności przestępców przez naocznych świadków. Do celów badawczych chciałabym wykorzystać nagranie, które przedstawiałoby scenę dowolnego przestępstwa (napadu, kradzieży, morderstwa itp.) dokonywanego przez grupę ludzi. Czy w zbiorach Teatru jest tego typu nagranie i czy mogłabym uzyskać zgodę na udostępnienie go do celów badawczych?
 
Z poważaniem,
XX
 
 



Szanowna Pani

Czy ma Pani na myśli nagranie rzeczywistego przestępstwa, czy przestępstwa dokonywanego w ramach spektaklu teatralnego, czyli wyreżyserowanego?

Jeśli chodzi o pierwszy przypadek, to nie posiadam takiego nagrania i nie mam wiedzy o tym, aby Teatr takie nagranie posiadał. Jeśli zaś chodzi o przypadek drugi, to w naszym repertuarze znajdują się spektakle, w których zachodzą przestępstwa. Z tym, że musiałbym sprawdzić, czy są dokonywane one przez grupę przestępców (bo o takie Pani chodzi). Rejestracje spektakli są przechowywane w archiwum, podaję email: ……

Chciałbym też nadmienić, że w przeszłości, po wyjściu z teatru, byłem ofiarą napadu, podczas którego zrabowano mi telefon komórkowy. Napastników było dwóch (nie wiem, czy można to uznać za grupę), lecz niestety również nie posiadam rejestracji tego wydarzenia. Posiadam natomiast pewne doświadczenia w rozpoznawaniu napastników, gdyż napad zgłosiłem, byłem przesłuchiwany przez policję oraz dokonałem prób rozpoznania napastników. Niestety, bez powodzenia.

W razie pytań pozostaję do dyspozycji

Piotr K.

Czasem warto uwolnić się od Apple

Wyznanie dla komputerowców

Siedem lat temu moja fabryka kupiła całą stację roboczą firmy Apple. Pamiętam, że trudno było mi się przestawić na sposób, w jaki działała mysz. Pamiętam też, że od zawsze nie lubiłem klawiatury Apple, ponieważ najzwyczajniej nie pozwala naciskać klawiszy, o ile nie zrobiło się tego dokładnie pod odpowiednim kątem.

W myszy najbardziej doskwierała mi kulka, która w zamyśle powinna umożliwiać manipulację w dwóch kierunkach. Powinna, ale robiła to kapryśnie. To lepiej już, kiedy coś w ogóle nie działa, niż działa według własnego uznania, które trudno mi zgłębić. Przyciski działały dziwnie, w zasadzie był to jeden przycisk, który miał rozpoznawać, gdzie naciskam mysz, czy z lewej czy z prawej strony. Ale częściej nie rozpoznawał.

Dziś skończyła się moja cierpliwość. Zapytałem Grześka, który jest u nas informatykiem, czy nie ma wolnej myszy. Znalazł taką najzwyklejszą, na kabel i wcale nie laserową. Podłączyłem i od razu poczułem ulgę. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego nie zrobiłem tego wcześniej?

Dobra, teraz czas na klawiaturę. Co z tego, że mysz i klawiatura Macintosh kosztowały trzy razy więcej, niż dobrej klasy akcesoria innej firmy? Czy dlatego mam czuć do nich sentyment?

Małe radości

Jakże się cieszę, że nie muszę dziś iść na dworzec. Gdyby chociaż wyglądał tak, jak na tym zdjęciu, mógłbym mieć wrażenie, że jest bramą do gwiazd. Ale krakowski dworzec, zwłaszcza jego dolna płyta, sprawia na mnie wrażenie wnętrzności potwora. Stąd to przerobione zdjęcie – by uciec od rzeczywistości i wyobrazić sobie, że nie jest to brudna, szara, betonowa klatka, tylko świetlista przystań, a jasne linie przecinające się i biegnące w dal poprowadzą nas zaraz do innych, niesamowitych światów.

fot. Piotr Kubic

Wygrana w busie

Młody jedzie busem, w ostatnim rzędzie, wciśnięty w róg karoserii. Obok siebie ma szeroką kobietę w białym swetrze, przed sobą – dwa fotele. Na tyle blisko, że kiedy rozmawia przez telefon, siedząca na jednym z nich dziewczyna (z włosami jak sprężynki), co chwila jakby chciała odwrócić głowę, lecz w ostatecznie się powstrzymywała.

Po co chciałaby odwracać głowę? Przecież i tak nie włączy się do rozmowy. Sprawia wrażenie starszej siostry, która czuje, że w co drugim zdaniu powinna poprawić rozmawiającego z kimś brata. Taki odruch, jak pierwotny, któremu nie można zapobiec w zarodku, dopiero później, gdy właśnie powstanie i skłoni głowę do niecierpliwego ruchu.

Z głośników sączy się stacja radiowa, najbardziej znana w tym kraju. O tej porze można wygrać, dzisiaj – trzysta osiemdziesiąt tysięcy – dzięki którym, jak oznajmia spiker ze swadą, uwierzysz we własne siły.

A gdyby tak Młody wysłał sms i właśnie tu, w tym busie, w ścisku i szarpaniu na zdezelowanej drodze, wygrał trzysta osiemdziesiąt? Naprędce uświadamia sobie, że musiałby zapłacić podatek, więc taka kwota z pewnością nie trafiłaby do niego. Wylicza też w wyobraźni, ile i na jakie cele charytatywne przeznaczyłby część wygranej. A po pierwsze i najważniejsze – wszystkim pasażerom postawiłby szampana, zaraz na końcowym przystanku.

Co zrobiłby z resztą? Nie ma pojęcia. Kupiłby nowe CB-radio, bo stare ma ze dwadzieścia lat. Może i kupiłby samochód do tego radia, bo obecny ma prawie dwadzieścia lat. Nagle dociera do niego ilość decyzji, które musiałby podjąć, wygrywając w najpopularniejszej stacji w kraju trzysta osiemdziesiąt tysięcy minus podatek. I ta ilość nie za bardzo mu się podoba. „Bo czy ja mam złe życie?” – myśli. „Nie” – zaraz odpowiada, i nie dziwi go jakoś ten brak własnej ambicji, skandaliczny, jakby, nie przymierzając, oceniła to, na przykład, sąsiadka z piętra niżej.

Doceniając zatem, że nie jest mężem sąsiadki, a zupełnie przypadkowo właśnie jego żona studiowała rachunkowość, więc można by jej powierzyć wygraną. I po kłopocie! To takie rozwiązanie na wszelki wypadek, gdyby jakoś wygrał. Na wszelki więc wypadek nie wysyła nigdzie smsa, i dobre życie pozostanie niezakłócone, jak do tej pory. Co za ulga.

Trzynaście minut na krakowskich Plantach

Dziesięć, może trzynaście minut na krakowskich Plantach. W słońcu. Dwadzieścia wolnych minut między próbą, a spektaklem.

Wysokie gałązki drzew pokryły się już drobniutkimi, zielonymi centkami. Tak szybko! W ciepłym słońcu rozlewającym się po ulicach nawet miasto wygląda całkiem nieźle. Oczywiście, gdzie mu tam do lasu. Ale rywalizacji lasu z miastem nie należy się spodziewać, zresztą człowiek wyszedł z lasu do miasta, i choć teraz często marzy o powrocie, to mało przekonująco prezentują się te fantazje.

Choćby dziesięć, trzynaście, a może nawet dwadzieścia minut na słońcu, a już pojawia się wdzięczność: Jeszcze raz, i tej wiosny, chcecie się zazielenić. Bo ktoś inny, na waszym miejscu, pomyślałby: Sorry, mam dość miejskiego kurzu i hałasu. Usycham.