Tata wyciągnął mnie na narty. Tuż pod naszym małym miasteczkiem – jakich czasów doczekaliśmy!
W ciemność pól wgryza się rozświetlony nocą stok, z wbitymi po jednej stronie słupami wyciągu. Na dole – poukładane obok siebie samochody. Płonie ognisko. Z głośników – upa upa ("muzyka"): "Zostanę z tobą, choć nie jesteś supermenem moich marzeń…". Jakże piękne wyznanie, cóż z tego, że w tak prostych słowach. A może to nawet i cnota, że w tak prostych…?
Bezlitosna ingerencja w niegdysiejszą ciszę pól… Słupy, latarnie, muzyka, ratrak (we wsi małopolskiej!!), parking, ochrona, wypożyczalnia, karty magnetyczne, bramki, megafony, czujniki… Wszystko po to, aby przejechać trzysta metrów po śniegu. I w kółko. Chyba tylko hedonizm jest w stanie zmobilizować taką fabrykę…
Kiedyś… To słowo staje się już nawet nudne. Ale kiedyś narty były związane z przyrodą, uzależnione od niej. Zmrok nadchodził, często z mgłą, należało zdążyć na dół, bo bezlitosne góry nie żartowały. Były muldy, połacie trawy, kamienie. Walka. Był szum wiatru w uszach, szum wiatru w igłach drzew, szum śniegu pod nartami. Dziś mam wrażenie, jakbym jeździł w studiu jakimś, telewizyjnym najlepiej. Śnieg sztuczny, światło sztuczne, muzyka sztuczna, wyciąg – jest sztuczny sam w sobie. Prawdziwe – kilka kikutów drzew, które się ostały. Ani je odczuć, ani im współczuć…
Nie! Nie chcę narzekać! Jak to było? Dwadzieścia lat temu? Może po prostu nie zauważałem szmiry, dewastacji środowiska… Bo liczył się dla mnie tylko ten hedonizm…? A pamiętam stanie w kolejce dwie i pół godziny do krzesełek na Kasprowy? Aaaale, przynajmniej kolejka stała kulturalnie, jak należy… Nie wiem, już nic nie wiem…