U laryngologa

– Proszę pana, jest pan jeszcze młodym człowiekiem, musi pan myśleć o sobie, ale i nie tylko. Ma pan rodzinę, dzieci, które trzeba wychować, wykształcić, wydać za mąż…
– Panie doktorze, nie jestem już taki młody, idzie mi czterdziestka…
– Proszę pana…!
Popatrzyłem na jego twarz, nawet nie tyle pomarszczoną, co o dużych, krzaczastych, siwych brwiach i podobnych im nieuporządkowanych włosach, spływających na czoło i wystających gdzieś tam z tyłu i z boków. Zamiast zmarszczek miał dwie głębokie bruzdy, oddzielające ostrym skosem usta od policzków, z dużym nosem pośrodku. Skoro leczył mnie już kiedy miałem 6 lat, to ile on teraz mógł mieć…
– Przepraszam.
– No właśnie. Tak więc proszę do siebie podchodzić poważnie.
– Ale to nie była cała moja wina?
– …?
– No, nie byłem winny w stu procentach.
– Jak to?
– Mam przecież cukrzycę, i hipoglikemie nie są są zależne ode mnie.
– Ale musi pan być zawsze przygotowany, to się nie zdarza tak sobie, przecież na tym polega… Czy rozmawiamy poważnie…?
– Tak tak, ma pan rację. Było w tym sporo mojej winy.
Popatrzył teraz tak, jakby czegoś nie rozumiał – tego, że sam się przyznaję. W oczach błysło to, czego brakowało od początku wizyty. Zdałem sobie sprawę, że od mojego wejścia był dziwnie powściągliwy, chłodny, jakbym w ogóle nie wszedł, jakby chciał się do mnie odwrócić bokiem. 
– Bo wie pan, ja już wszystko zrobiłem, co należało. Z wyjątkiem tej ostatniej rzeczy. Myślałem, że ujdzie. Że to już. Przecież człowiek się myli… Rutyna, pewność siebie i tak dalej…
Podałem mu tekst rozpoznania, sporządzonego po przyjęciu mnie na oddział ratunkowy i prześwietleniu tomografem. Nie musiał go czytać, był teraz dla mnie tylko laryngologiem, choć kiedyś operował ludziom głowy. Jednak czytał.
– Proszę pana, to, co teraz powiem będzie wynikało z tego, że pana lubię, a nie tylko z tego, że jest pan moim pacjentem. Długo pana leczę?
– No pamiętam, jak miałem może sześć lat…
– Tak więc podchodzę do pana po ojcowsku. I dlatego powiem, żeby pan wiedział, że teraz żyje pan na kredyt. I proszę cieszyć się zwolnieniem lekarskim, i spokojnie siedzieć na ….., bo czeka pana jeszcze drugie czterdzieści lat.

W domu

Beni wyszedł ze szpitala w sobotę. Niespodziewanie, nagle. Coś mu tam zmierzyli (ciała ketonowe) i powiedzieli: już!

Oto kilka zdjęć obrazujących moje refleksje związane ze szpitalem. To wszystko, co się dzieje, jest jak obok mnie. Zdany na to, co się dzieje, nie za bardzo próbuję sterować. Wydaje się, że cokolwiek będzie, to będzie. Tak, trzeba na siebie uważać, nie robić głupot, być odpowiedzialnym. Ale jaki tego efekt? Kto wie…

Dziś po raz pierwszy od opuszczenia szpitala widziałem neurochirurga – na wizycie kontrolnej. Liczyłem na zezwolenie na pracę, w końcu wszystko u mnie prawie w porządku, a te zmęczenia dzienne przecież są do wytrzymania i obejścia jakoś. Moja praca wszak nie jest aż tak ciężka. I tu pan doktor mnie zaskoczył: Proszę pana, tyle co pan był na zwolnieniu do tej pory, to jeszcze drugie tyle trzeba. Trzy miesiące to minimum, potem zobaczymy. Ależ wszystko w porządku! Jest pan zdrowy? Tym lepiej. Widzimy się za półtora miesiąca.

No! Wreszcie zdecydowany głos lekarza zapobiegł memu głowieniu się – co zrobić, jak wybrnąć i tak dalej. Mam jego opinię na piśmie, więc tym jestem spokojniejszy. Ach, nie mówiłem? Zdany na to, co się dzieje, płynę z prądem, nie za wiele myślę i czuję. Patrzę za okno, oglądam przechodniów i wiewiórki na drzewach. To jest jakieś życie przecież… 🙂

Nasłuchujemy

– Beniamin, słyszysz?
– Tso?
– Ten dźwięk.
– Tak. Samochód jedzie.
– Ja myślę, że to jest czajnik, który gotuje wodę.
– Tak, cajnik.
W korytarzu jest wnęka, w zasadzie – krótki prostopadły korytarz z oknem na końcu, tam ustawiono stoły, to mała jadalnia, z której wchodzi się do kuchni czystej i kuchni brudniej. W tej pierwszej szumi woda i czajnik elektryczny.

– Tato.
– Tak?
– A slysys ten tswiek?
– Buczenie…
– Tso to jetst?
– To chyba lodówka. Stoi na korytarzu.
Tuż przed otwartymi stale drzwiami, oprawionymi w jeszcze socjalistyczne żelazo szklanymi płytami, stoi lodówka dla pacjentów, której odgłos niesie się wzdłuż i wszerz szpitalnego korytarza.
– Tak, to lodówka.

Opis nudny i wcale nie literacki. Pełen nostalgii mojej, prywatnej. Opis taki, na jaki pozwalają moje umiejętności.

Nie wiem, po prostu nie wiem. Tak, ten stan jest przeze mnie ulubiony, więc powinienem się cieszyć. A jednak…

Moja cała rekonwalescencja jest przeprowadzana według mojego uznania, wyczucia i inwencji. Żadnych konkretnych wskazówek od lekarzy, którzy się mną zajmowali. No, przepraszam, rehabilitant w klinice powiedział, że trzeba się przygotować do walki z bólem. Dobrze. Raz też posadził mnie na łóżku, raz przeprowadził korytarzem, był, zdaje się, z mojego stanu zadowolony.

Internista nie mógł się dopchać do mnie w tłumie wizytujących na obchodzie, rano. Miałem drobne uwagi co do dawkowania mi insuliny, które wydawało mi się kardynalnym nieporozumieniem. Na przykład stała dawka na pompie bez względu na to, czy właśnie zjadłem obiad, czy śpię, bo jest trzecia w nocy. Tak mi chciał wyrównywać cukrzycę. Chciałem go też uspokoić, że w mojej sytuacji cukier w moczu nie jest powodem do rozpaczy, niechby raczej zmierzyli aceton i ciała ketonowe. Internista po obchodzie szybko znikał a pielęgniarki mogły zrobić tylko to, co stało w papierach.

Pielęgniarki… Cały tłum, bo oprócz stałej obsady – studentki czy stażystki… Nie rozróżniam. Wspominam miło, odpowiadały na mój uśmiech, kiedy kolejna wlewka ketonalu zaczynała wreszcie działać… Wspominam miło pomimo targów o insulinę, gdy przełożona (jak sądzę) z marsową i zagniewaną twarzą podnosiła wysoko wstrzykiwacz, a ja nieustraszony dalej zadawałem jej pytania. Wtedy inna, zza jej pleców, nieduża, starsza, spokojna, uśmiechała się do mnie przyjaźnie.

Z pielęgniarkami zacząłem sobie wymieniać korespondencję na temat terapii insuliny na karcie, tej wieszanej na łóżku, było to w stylu:
Pielęgniarka: Pacjent odmówił przyjęcia insuliny.
Ja: To nie jest prawda. Mój podpis.

Zainteresował się tym dialogiem na obchodzie docent (czy ktoś równie ważny, bo docentów chyba już nie ma), jednak po wyjaśnieniu, że jestem tylko dziennikarzem społecznym samoukiem i dlatego lubię pisać, z godnością pominął sprawę. (Tak naprawdę ktoś szepnął mu do ucha, że "to zostało już wyjaśnione", o czym ja doprawdy nie miałem pojęcia).

Jeszcze o salowych. Miło wspominam. Czas na sali przed/pooperacyjnej biegł niezależnym trybem. Zmiana pościeli, ścielenie łóżek, mycie pacjentów o 5 rano było niezwykłe dla mnie, ale nie tutaj. Zresztą, większość pensjonariuszy i tak nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje. A nad ranem przynajmniej nikt nie przeszkadzał. Pstryk światło na sali, potem szło w obroty tych parę łóżek, i pstryk na koniec. Zaś za kilkadziesiąt minut przychodziła siostra mierzyć temperaturę.

Dwa razy stażystka, pani psycholog, przyszła rozmawiać, bo miałem bliżej nieokreślone stany w nocy (zwłaszcza kiedy bardziej bolało). Za drugim razem niewiele porozmawialiśmy, ponieważ w tłusty czwartek personel (raczej tyko stażyści) zaprasza siebie sms’ami na pączka. I jeszcze potem się widzieliśmy – wyraźnie się ucieszyła, kiedy nie zadano mi żadnych ćwiczeń ani wskazań do domu.
– To znaczy, że dobrze!
– To znaczy, że nie wiem, czy dobrze – ja na to. – Mięśnie i ścięgna jak skurczone sznureczki. Padam z nóg, gdy ból uderza w krzyżu (a cięto mnie przecież na szyi). Zawroty głowy, wszystko utopione w bólu (a co wam będę dalej opisywał). Mam sobie o tym poczytać w Internecie i sam znaleźć ćwiczenia?

Jedno muszę powiedzieć – operację zrobili, zdaje się, super. To ich specjalność, to widać. Żadnych późniejszych bólów po intubacji, w przełyku, gardle. Zwiodczenie mięśni oddechowych, zdaje się, pozostawia jakiś ślad na parę dni (prosiłem w myślach, żebym nie musiał kichać ani kaszleć). Coś tam jeszcze mi robili, bo przygotowanie trwało dwie godziny. Ale za to żadnych problemów neurologicznych z czuciem, poruszaniem kończynami, koordynacją ruchów, świadomością czy pamięcią. Ekstra. Super!

Raz widziałem, jak przygotowywali lekko starszego gościa do operacji na łóżku obok. Jakieś cztery osoby pracowały prawie bez słowa, każdy robił swoje – wkłucia, intubacja, EKG i jeszcze mnóstwo rzeczy. Przyjemność tę organizację oglądać.

No dobrze, ale ja ciągle nie wiem – więcej spać, czy raczej funkcjonować, iść na spacer czy czytać. Znajomi, ci związani z medycyną, radzą, żeby na siebie uważać. Ale co to znaczy – uważać? Co to znaczy?

Szukam własnego rytmu. I coś znajduję, np. śpię aż się obudzę (he he, to nie takie oczywiste), a potem muszę szybko wstać, nie bacząc na histerię fizyczną i psychiczną organizmu, bo zaraz będzie jeszcze gorzej. Po dziesięciu minutach chodzenia, drobnych prac domowych, histeria się kończy i jest całkiem dobrze! Jak również po posiłku – starczy jabłko, kawałek chleba. Ale zjeść jestem w stanie tyle, co moją piąstka (wychudzona, jednak), więc jem często.

Potem – działam – idę do miasta, jadę samochodem po córkę do przedszkola, pracuję na komputerze, sprzątam – powoli, jeszcze przygarbiony, ciągle czekając na ukłucie w skroń lub ciemię jak przelatującą kulą karabinową (sorry, nigdy nie widziałem i tego nie doświadczyłem, ale to pewnie podobne). Działam aż do wyczerpania sił. Nadchodzi moment, że jest stop, jak w meleksie, któremu skończył się prąd. Idę wtedy spać i śpię, aż się obudzę. Dwie, trzy, a nawet więcej godzin funkcjonowania, potem – godzina do czterech – snu.

Czy nie przesadzam z aktywnością? Nie wiem. Fakt, że ból z tygodnia na tydzień się zmniejsza, a ja jestem w stanie robić coraz więcej. Może to dowód, że jest OK… Jak trochę poszarżuję, to jest gorzej, ale zaraz potem – lepiej. Jak leżę cały dzień – to potem tragedia, jest najgorzej.

Może to jest tak, jak powiedział wujek, były kierowca pogotowia:
– Panie, żyj pan jak możesz. Jak pacjent ma umrzeć to i tak umrze, a jak ma przeżyć to przeżyje. Więc nie ma sensu pędzić na złamanie karku, tylko spokojnie, a wszystko się wyjaśni… 😉

Nie chce mi się

Przyłożyć głowę do poduszki i tak zostać. Więcej już nie potrzebuję, nie chcę. Tak byłoby najspokojniej. To, co widziałem, doświadczyłem w życiu już się spełniło – największe marzenia. Oczywiście te realne, bo są jeszcze i takie, w które nigdy nie wierzyłem.

Upalne lato, z podwórka już dawno wyparowały resztki wilgoci, dlatego lekki podmuch ciągnie tuman kurzu. Babcia na ganku, pod osłoną daszku, od lat tylko tam dochodzi. Spoglądam na nią, kiwa głową.
– Jak się masz?
Kiwa w stronę sąsiadów, których obejście przyklejone jest do cmentarnego muru.
– Tam bym chciała już być.
– Ależ co ty opowiadasz.
Słowa przecież idiotyczne. Sprzed siedmiu, ośmiu lat.
– Musisz jeszcze zobaczyć moje dziecko.
Zobaczyła rok później. W tumanie suchego kurzu leżała Sara, w wózku, z czapeczką, w śpioszkach. Babcia z surowym na twarzy nakazem pokazywała na migi (by jej nie obudzić): przykryj ją, przykryj, bo ci się przeziębi!

Babcię odwieźliśmy do szpitala na długo po tym, jak zaczęli ją odwiedzać goście, z telewizora. Tak naprawdę chodziło o to, że traciła siły, a jej krew w wynikach badań przypominała zgoła coś innego, niż krew. W upalny dzień kiwała na nas z okna samochodu.
– Ja już tu nie wrócę.
– Wrócisz.

Babcia była naszym dzieciństwem. Ja byłem pierwszy, moja mama wkrótce po urodzeniu wróciła do pracy. Leżałem u Babci w pokoju na tapczanie, pod wiszącym na ścianie dywanem. I tak potem przez kilkanaście lat, przez ponad osiem godzin dziennie byłem u niej, a po drodze pojawili się moi dwaj kuzyni i brat. Wszyscy przeszli przez nią – jej śniadania i obiady, nauki, reprymendy, kary. Po powrocie rodziców z pracy Babcia czasem zwierzała się z tego, za co już nas ukarała, i dostawaliśmy jeszcze od rodziców.

Potem, chodząc już do szkoły, musieliśmy przecież jeść śniadania i obiady, a kuchnia należała do niej, więc słuchaliśmy tego, co miała nam do powiedzenia. I przestrzegaliśmy zasad i godzin bo "ja nie będę cały dzień rozkładać jedzenia i sprzątać po was".

Babcia nie wróciła.

Dziś wyglądam przez okno naszej kuchni. Krzewy pod oknem wypuszczają pąki. Uparte. Każdej wiosny tak samo. A mnie się teraz nie chce, w zasadzie to trochę Babcię zrozumiałem, że mógłbym iść tam, za mur, i się położyć.

– He he, brachu, a to ci się zachciewa!
To… Wiesiek! Zdałem sobie sprawę, że ostatnie zdanie powiedziałem na głos.
– Prześmiewco… A czemuż zawdzięczam wizytę o tej porze w sobotę? Ty, śpioch dokumentny?
– Mój ojciec robi kiełbasę i przysyła Wam trochę, na spróbowanie.
– Dziękujemy… Jakoś nie mam apetytu…
– To może twój ojciec spróbuje. Podobno też robi kiełbasę.

jestem (jeszcze)

Jeszcze dwadzieścia minut temu wstanie z łóżka było wyczynem. Miałem tylko iść do toalety i wypić kolejną dawkę środka przeciwbólowego. Wracając zabrałem jednak plecak do sypialni, delikatnie stawiając kroki, nie tylko z powodu śpiących dzieci, ale będąc w ciągłym oczekiwaniu na kolejne uderzenie bólu. Tylko wziąłem plecak, potem tylko podłączyłem laptop do ładowania (w ciągu dwóch tygodni bateria pewnie stała się pusta). Lecz skoro podłączyłem, no to już uruchomiłem. A skoro uruchomiłem

Skoro uruchomiłem, to spojrzałem na rzeczy, ludzi, kontakty pozostawione dwa tygodnie temu. Czy jeszcze gdzieś tam jestem?

Jestem… Niesamowite, bo wraz z tym odkryciem ból odpłynął szybko i niedostrzegalnie. Zniknęło odrętwienie, ta ostrożność w ruchach.

Jest mnóstwo listów od Was. Na przykład:

   przed chwilą zaczęła się Twoja operacja.......
przed chwilą odbyłem kilka telefonicznych rozmów.....

Piotr, są ludzie ,którzy Cię kochają.
To jest wartość !

Twój, o dziwo, ogromnie spokojny Brat.

Dziękuję. I milczę.

Z tamtej środy pamiętam nagłe uderzenie hipoglikemii, i to, że naszpikowałem się glukozą i cukrem. Zadzwoniłem do mamy z ostrzeżeniem (Ioana była w szpitalu z Sarą). Potem pamiętam – już nagle Izba Przyjęć, wymioty przy najdrobniejszych ruchach głowy i mój lament do taty: jak mogłem być tak nieostrożny i nie położyć się na dziesięciu minut. Wstrząsy w karetce po drodze do Krakowa. Znów tomograf, rozmowę z lekarzem, znów w karetce i w końcu – nagły jej nawrót, sygnały dźwiękowe. Niewiele widząc podpisałem zgodę na leczenie, operację, zwiodczenie mięśni oddechowych, zaintubowanie i respirator. Pamiętam słowa: „proszę sobie pooddychać tlenem”, „a teraz pan zaśnie”, „teraz się pan już obudził”. Niesamowite, jak zdanie po zdaniu, a minęły godziny.

Nie pamiętam – mojej walki z ratownikami medycznymi, którzy przyciskali mnie do podłogi, żeby założyć wenflon. Który i tak wyrwałem, zarzucając kuchnię krwią. Nie pamiętam, że sam zszedłem na dół po schodach. Nie pamiętam, jak wyglądały karetki, ratownicy, tomografy, pamiętam tylko kierowane do mnie bezpośrednio słowa oraz że padały na mnie, na noszach, drobne zimne igiełki chyba śniegu, przy przejazdach na zewnątrz.

Cóż mogę powiedzieć… Że jest wrażenie, że stało się coś więcej, niż złamanie podstawy czaszki, operacja krwiaka i to wszystko tak dalej – w dziedzinie materii… Stało się coś więcej, ale na razie nie potrafię jeszcze powiedzieć, co…

Dziękuję.

Pustka w pisaniu

Nie jestem w stanie pisać. Próbuję w głowie klecić jakieś nowe wpisy, ale czuję, że to już było, że to nic nowego. Nie podobają mi się również zdania, które klecę w głowie – razi sam styl.

Z refleksji, które się pojawiają. Przeglądam w pamięci moje znajomości w ciągu kilku ostatnich lat i stwierdzam, że zupełnie nie wiem, dlaczego jedne rozwijają się dobrze, a inne źle. Źle oznacza naprawdę źle – że na przykład musiałbym się zmuszać do rozmowy. Awersja. Choć takich przypadków mam naprawdę bardzo mało.

"Nie wiem" – to nie znaczy, że nie potrafię wymienić konkretnych powodów, ale przecież zwykle było tak, że jeden, dwa czy nawet kilka powodów da się wyjaśnić, pominąć, jakoś obejść. "Nie wiem" – może chodzi o to, że przestało mi na tym tak bardzo zależeć – na układaniu dobrych relacji z tymi, z którymi po prostu jest mi trudniej ułożyć dobre relacje. Dlaczego trudniej? Najprościej, i nie obrzucając tu nikogo wymówkami – z powodu zbytnich różnic w… No właśnie. Powiedzmy: różnic między nami.

A zresztą… Dlaczego nie obrzucać wymówkami? Napiszmy wprost. Z powodu ludzkiej tępoty, dostrzegającej tylko własny punkt widzenia. Z powodu tego przekonania, że się coś wie o drugim człowieku (choćby o mnie), ale już braku tego marginesu błędu, że to może być wiedza powierzchowna i prymitywna. Ba, "coś się wie", niektórzy uważają, że są tak świetnymi obserwatorami, że popatrzą i już wiedzą, kim jest ktoś, co nim powoduje, jak myśli.

Zwróćcie uwagę. Jeśli komuś na Was zależy – to czy umie Was słuchać.

Są jeszcze inni ludzie, których lepiej nie być "przyjacielem". Zachowujesz dystans – żyjesz w spokoju. Zbliżysz się – dostajesz "w prezencie" łańcuszek spraw do pomocy. Każda z nich wygląda początkowo jak drobna przysługa zajmująca pięć minut, lecz zaraz urasta do skali prawie projektu europejskiego. "Jeszcze chwilę zaczekaj, jeszcze mógłbyś to, a czy jeszcze tamto". Jesteś przyjacielem dopóki jesteś użyteczny.

A przecież przyjaźń to coś zupełnie innego. To fantastyczna rzecz. Jeśli tylko… No właśnie, jeśli co… Może chodzi o, po prostu, wzajemne branie się pod uwagę. Spojrzenie na drugiego człowieka, ale nie poprzez siebie. Wniknięcie w niego, ale z całymi jego delikatnościami i subtelnościami. Ale nie każdy może wniknąć, nie każdego się wpuszcza, bo już na wstępie razi. Ale czy można spojrzeć na kogoś  nie poprzez siebie? Zawsze patrzę tylko moimi oczami. Może więc przyjaźń to rzecz, która się zdarza albo nie. Bo mimo najlepszych chęci, nie musi się zdarzyć… Mimo, że się bronisz, to i tak się zdarzy. No właśnie nie wiem.
Lecz jeśli już się zdarzy…

Na przystanku

Znów przystanek, i znów odwilż, tym razem słoneczna, z zapachem topniejącego śniegu i wysychającej gdzieniegdzie ziemi. W naszym małym miasteczku, z wiatą pomalowaną w tajemnicze wzory nawiązujące z pewnością do symboli któregoś z klubów. Rozrzucone wokół szpargałki, jak na przystanku; moje zamiłowanie do rzeczy wtórnych sprowadza mój wzrok do niezmiętej ostatecznie kartki…

Sam ze sobą. Jak nie niszczyć innych? By dać im tylko to, co dobre, a schować się, uciec, gdy szpetna szala przeważy. Pozorny spokój, ale wewnątrz – czekam na znak, moment, pretekst, żeby uderzyć – błyskawicznie i z całym impetem, bez drgnienia powieki; wykrzyczeć (ale co), zmiażdżyć, stłamsić. Może tropić siebie i zwodzić innych (w dobrej przecież wierze) – ja taki nie jestem – choć jestem taki; żeby nie narażać ich na owo zdziwienie twarzy, szerokie otwarcie oczu – że "co mu się stało". Nic mu się nie stało, on tylko się krył, chował, oszukiwał nas, było mu dobrze i nam, ale się skończyło, wyszło szydło, bez ideału, każdy – prymityw, niewdzięcznik, fałszywy, udawane zrozumienie, cierpliwe słuchanie, głupota i bajka… To tylko kwestia czasu. Nie odbierać telefonów, chodzić boczkami, niczego nie obiecywać, nikomu nic nie robić, nie przyzwyczajać, nie sugerować; przykleić uśmieszek i mieć wszystko… Ale! Już wiem. Te ciosy trzeba skierować na siebie… I już… Już będzie dobrze…


Kto to mógłby tu napisać? W naszym małym miasteczku, gdzie wystarczy rzucić tylko okiem na konkurujące ze sobą nędzne, niewydarzone gazetki, a język traktowania kondycji naszej mieściny, a szczególnie – konkurentów w walce o dosłownie najpodlejszy przywilej, wywoła mdłości. Kto to mógł napisać – kogo stać na ten choć drobny rachunek. Kto napisał – nie wiedział – listy donikąd drze się po napisaniu na kawałeczki, albo pali, najlepiej – jedno i drugie. A może chodzi o wypuszczanie w przestrzeń, o kozła azazela, jak wobec nieznajomego z przedziału, że właśnie im więcej osób to wchłonie i poniesie gdzieś, to pewniejsza ulga? Nadjeżdża bus, co robić? Wziąć ze sobą? Jeszcze mi gdzieś wypadnie i ktoś pomyśli, że to moje. Cisnąłem ukradkiem w kąt pod wiatą, drugą ręką sięgając po przygotowane pięć złotych na bilet.


Dzieci do spania

– Dzieci, do spania!
– Juuuuuuż?
– Tak, już.
Młody ambitnie chce się sam rozbierać. Do tego stopnia, że ściągnięty przez mamę pospiesznie but trzeba założyć z powrotem, aby powstrzymać jego rozpacz. Zaś Sara w każdej chwili zajmuje się czymś swoim, co żyje tylko w jej głowie, z zasady – czymś innym niż tym o co się ją prosi. Na spełnianie codziennych funkcji poświęca jakieś pięć procent swojej uwagi. Dlatego robi wszystko (prawie wszystko) trzy razy wolniej.
– Oj tato tato, narzekasz?
Kto to powiedział? Kto śmiał? A może mi się zdawało… Zresztą, młody może i byłby zdolny coś takiego powiedzieć. Mówi rzeczy, których sam nie rozumie do końca (he, a kto z nas rozumie w pełni to, co mówi…), więc mogę mu wybaczyć i puścić mimo uszu. Dopiero mając syna zdałem sobie sprawę jak owocnym sposobem nauki jest działanie na przekór, prowokowanie, testowanie. Jak również: psucie rzeczy – rozrywanie, tłuczenie nimi o podłogę, rzucanie się na nie i tak dalej. Lista zabronionych zachowań – nie miałbym siły nawet jej wyliczyć, a co dopiero – wyegzekwować.

Wchodzi do wanny rozkraczając nogi i prześlizgując się brzuchem po brzegu. Ciągle nie może się nadziwić jak woda wypływa przez dziurki prysznica. No i leje się nadaremno, i zapełnia szambo (przepraszam za ten szczegół, ale u nas miasto takie, że bez kanalizacji, choinka jasna).
– Tato, tato, idź!!
– Gdzie mam iść?
– Idź. Ja chcę z mamą.
Mało mu być z mamą cały dzień. Zaklęte koło – im dłużej z mamą, tym bardziej chce. Zmusić go, nakłonić, czy odpuścić? Zaproponować kompromis? Ale jaki? Wieczne pytanie w rodzicielskiej głowie, na które zawsze trzeba znaleźć odpowiedź, i to szybko. Niekończące się motywowanie, przekonywanie, zachęcanie, zniechęcanie, opanowywanie, powstrzymywanie, wymyślanie… To twórczość na bieżąco, to teatr jednego rodzica i jednego dziecka-widza. Teraz rozumiem dlaczego opiekująca się mną w dzieciństwie babcia odgrywała przed nami czasem – płacz, zdenerwowanie, obojętność, zamyślenie – z podobnym aktorskim rozmysłem, namysłem, wymysłem, czy pomysłem może, albo automatycznym, wprawnym odruchem od niechcenia.