Nieuniknione uczucia

Tkwią w nas uśpione, ale silne lęki, które czasem, w pewnych konfiguracjach przestrzeni, osób, nastrojów, dochodzą do głosu i biorą zupełną kontrolę nad nami. Logiczne myślenie zdaje się nie działać. Ależ nie, ono działa, ale jest zupełnie podporządkowane lękom. Wtedy z łatwością znajduje się wszelkie argumenty, które potwierdzają, że strach jest uzasadniony. Nie ma innej opcji, inne możliwości nie istnieją.

Ogarnia mnie gorzki śmiech kiedy czasem ktoś powie, że to logika ma panować nad emocjami i koniec kropka. Postulat jest nie tylko utopijny, ale chybiony nawet, gdyby rozpatrywać go jako abstrakt ideologiczny. Bo ludzka konstrukcja jest z góry określona – najpierw jest emocja, a dopiero potem, ewentualnie, może zadziałać logika. Bez emocji człowiek nie jest w stanie podjąć jakiejkolwiek decyzji, czyli w konsekwencji – żadnego działania.

Dlatego, żeby zapewnić sobie w miarę jako takie życie, trzeba próbować wpływać na swoje emocje. To jest trudne, bo działa jak bomba z opóźnionym zapłonem. Na emocje, które będziemy czuć za pół roku, za dwa czy pięć lat pracujemy już dziś i pracowaliśmy w ciągu poprzednich lat. Własne emocje trzeba obchodzić z tyłu, okrężną drogą, bo zaprzeczyć im, rozkazać im się nie da. I co gorsza – emocje i tak trzeba przeżyć, i tak nas dopadną. Również te okropne, czyli rozczarowanie, opuszczenie, strach. Nie uchronimy się też od nienawiści, na pewno – od zazdrości.

Próbuję obserwować, to wszystko co mogę

Niezwykłe, przerażające przeświadczenie, że tak niewiele ode mnie zależy. Prawie nic. Mam dzieci i próbuję jakoś na nie wpływać, na ile pozwala czas i moje zdolności. Ale czy potrafię ogarnąć to, co się z nimi dzieje, jakoś sprawdzić, co mają w głowach i co ja w tych głowach zmieniam, kiedy wchodzę z nimi w interakcję… Życie to poruszanie się we mgle, a naszym zadaniem jest przyzwyczaić się do tego. Czy nasze działania coś zmieniają? Ale nigdy nie wiemy, co tak naprawdę. Przypisywanie sobie zasług, że komuś pomogłem, uratowałem, choćby tylko zmieniłem, jest buńczucznym wyobrażeniem, które tylko człowiek nieświadomy może sobie knuć.

To, co dzieje się wokół, przy czym pracuję, z czym się zmagam, i tak idzie własnym torem. Wszystko, na co ewentualnie mógłbym się zdobyć, gdybym miał tylko odpowiednią ilość odwagi, to patrzeć, ale już nie wyciągać wniosków, przynajmniej nie na poważnie. Płynę na fali, która mnie unosi, próbując nieznacznymi ruchami dłoni zanurzonych w wodzie choć trochę zmienić kurs. To niepoważne, dramatyczne, śmieszne.

Zresztą nigdy też nie wiadomo, czy emocje, które się przeżywa, nie biorą się ze zwykłych, zwierzęcych hormonów. Całe to piękno podczas słuchania muzyki, albo kontemplacji obrazu czy czegokolwiek innego, to tylko substancja chemiczna, która gdzieś tam w trzewiach się wydziela, a w innych trzewiach ginie.

Miłość, przywiązanie, obowiązkowość, odpowiedzialność, to może też tylko hormony, a niepotrzebnie przypisujemy im szlachetne źródło. Zachwyt drugim człowiekiem w większości przypadków to po prostu seks, czyli zwykła różnica płci i zaprogramowany nam pociąg jednej do drugiej. Byłoby lepiej, gdybym przeżywać mógł nie ja, ale ktoś inny, pozostawiając mnie tylko analizę i próbę poskładania tego, co widzę, w sensowną całość.

Męczące uczucie, że czegoś nie rozumiem… Nie pozwalające usnąć…

Stop wariatom drogowym

Poza miastem droga opada, a potem wznosi się. Dalej znów opada trzema zakrętami, z których każdy następny jest mniej ciasny. Tworzą przedłużoną o połowę literę S. Ze środka środkowego zakrętu można podziwiać dolny, najszerszy z nich wszystkich. Nocą błyszczą w światłach reflektorów białe linie opasujące drogę. Widać ją na kilkaset metrów, skręconą.

W ostatnim z sześciu samochodów nie gra radio. Zegary świecą w starym stylu, na bursztynowo, nikłym światłem. Po prawej żarzy się mały, kolorowy ekran, na którym wije się malutka kopia kształtu drogi. Z lewej strony, na dole, pod kierownicą, świeci na czerwono liczba dziewiętnaście. Mając przed sobą ostatni zakręt w prawo Antek redukuje bieg i wybiera się na drugą stronę podwójnej linii. Po jego prawej ręce przepływają do tyłu auta. W połowie ostatniego zakrętu jest lekkie przełamanie nawierzchni, Antek wie, że tam zachwieje samochodem i jest przygotowany. Ale nie jest pewien, czy asfalt jest zupełnie suchy, czy może nieco wilgotny? Pogoda nie do końca wyjaśniona. W każdym razie, jeśli pojawi się uślizg, to właśnie tam. Antek musi go wyczuć w ułamku sekundy, siedząc w fotelu.

Auta nocą

Najbardziej wyczuwa ramionami wtulonymi w fotel oraz podudziami, które opierają się na siedzeniu. Wchodząc w zakręt wkręci kierownicą bardziej niż trzeba albo mocniej naciśnie na hamulec, żeby dowiedzieć się, na jaką przyczepność może liczyć. Chce to wiedzieć, zanim nadejdzie przełamanie nawierzchni. Antek pamięta, jak jego samochód reaguje na suchej nawierzchni. Dlatego każde zachwianie, każde ugięcie, każde opóźnienie w reakcji auta, każde odstępstwo od tej wzorcowej reakcji powie mu, jak ślisko jest teraz.

Antek przypomina sobie, jak pierwszy raz poczuł różnicę, gdy wymienił opony. Potem eksperymentował ze zmianami ciśnienia powietrza. Pamięta, jak miękły opony podczas upałów i jak twardnieją, gdy temperatura, jesienią, spada poniżej dziesięciu stopni. Te wspomnienia przepłynęły mu teraz w pamięci wraz z pięcioma samochodami, które pozostawił w tyle.
Jednak nie wszystkie pozostawił. W lusterku szybko rosną niepokojąco dwa światła. Ktoś goni Antka. Czy może to jakaś służba drogowa? Mundurowa? Odpowiedź jest bardzo ważna, bo zaważy na tym, co Antek zrobi. Nieoznakowanego samochodu policyjnego nie da się rozpoznać nocą na podstawie obrazu w lusterku. Antek zna model, który krąży w tej okolicy, którego przednie światła pozycyjne układają się w charakterystyczne strzałki. Ale te światła są inne. Przede wszystkim są drogie, bo jakość ich promienia jest świetna. Auta policyjne nie są raczej nie jest wyposażane w ksenony lub diody. Po trzecie – funkcjonariusze chcieliby szybko zatrzymać kierowcę, który popełnił wykroczenie, szczególnie wtedy, gdy ten kierowca wyraźnie zwolnił i zamierza teraz przestrzegać przepisów.

W najbliższej miejscowości, na prostej, stoi samotny, pomalowany na żółto strażnik dróg. Jest dobrze oznaczony i wszyscy zwalniają, jakby przyklękali przed ołtarzem. Potem, podobnie jak w kościele, zrywają się i szybko oddalają. Dwieście metrów za fotoradarem nieznany samochód wyprzedza Antka i mknie do przodu. To duże, smukłe auto o sylwetce drapieżnego zwierzęcia, które zastygło podczas skoku.

W lepszej pozycji jest nie ten, kto jedzie pierwszy, lecz ten ostatni. O wiele łatwiej jest gonić niż uciekać. Zwłaszcza w ciemności. Pierwsze auto musi przecierać szlak, rozpoznawać zagrożenia. Drugie otrzymuje jasną sytuację i wzoruje się na pierwszym. Trzeba trochę doświadczenia, aby o tym wiedzieć i nie dać się ponieść niemądremu odruchowi „chcę być pierwszy”. Na drodze nie liczy się tak bardzo moc silnika, co doświadczenie, praktyka oraz brak zbędnych zahamowań. Kierowca, który w wyobraźni widzi utratę swojego samochodu wartego trzysta tysięcy nie będzie naciskał na gaz tak samo, jak ten, który kieruje autem dziesięć razy tańszym. Wyprzedzanie na podwójnej linii ciągłej jest wykroczeniem, ale po odpowiednim rozpoznaniu nie powoduje żadnego zagrożenia.

Samochód o kształcie skaczącej pantery nie jedzie bardzo szybko. Nie na tyle szybko, aby nasz bohater (bohater opowieści, nie kierowca-bohater) nie mógł się za nim utrzymać. Nic nie szkodzi, że ten pierwszy, na prostej, wyrywa do przodu, zostawiając drugiego w tyle. Bo na zakrętach pantera traci animusz, staje się ostrożna, choć z pewnością ma opony o wiele lepsze niż samochód Antka. Na pewno ma też wszechstronny system kontroli trakcji, czego auto Antka nie ma w ogóle. Pantera nie wyprzedza też tam, gdzie z powodzeniem pozwoliłby na to jej potężny silnik. Zjeżdża na prawo daleko przed wysepkami, choć z pewnością ma świetne hamulce. Antkowi znów sięga pamięcią do wspomnień, teraz – ukraińskiego auto, które spotkał na trasie na Rzeszów. Ukraiński kierowca wyprzedzał między wysepkami, które znajdowały się na środku drogi, wykorzystując ostatnie metry przestrzeni przed przeszkodą. Antek nie wiedziałby, że jest to w ogóle możliwe, i że to wcale nie jest takie niebezpieczne, gdyby nie zobaczył tego na własne oczy.

Dwa pędzące przez ciemność samochody dogoniły kolejną kolumnę. Antek znów jest ostatni, przed nim pantera, potem może pięć samochodów i ciężarówka na przodzie. Z przeciwka ciągle nadciągają pary świateł, droga nie jest wolna i nie można wyprzedzić samochodów i pozostawić ich w ciemności, w tyle. Mówiąc ściślej – można by i tu wyprzedzać, bo jezdnia jest szeroka i zmieściłyby się na niej nawet cztery strumienie pojazdów obok siebie. Ale są pewne granice przesady, a teraz Antek nie widzi powodu, by je przekraczać.

Antek wie, że za niecały kilometr droga wzniesie się długim podjazdem, na którym otowrzy się drugi pas dla tych, którzy jadą wolniej. W zamiarze inżynierów drogowych miało to ułatwić wyprzedzenie, ale w praktyce jest odwrotnie. Pod górę, na dwóch pasach, wszyscy nagle wciskają mocno gaz i jadące dotąd wolno auta, wszystko jedno, czy osobowe czy ciężarówki, pędzą pod górę, by na szczycie znów zwolnić i uformować taką samą kolumnę, jak przed podjazdem. Czasem, na pas do wyprzedzania, wyjeżdża jakiś malkontent i bezskutecznie próbuje swoich sił, ciągnąc za sobą łańcuszek samochodów.

Nasz kierowca chce spróbować czegoś innego. Za kilkaset metrów będzie odcinek przerywanej linii. Jeśli nikt z niej nie skorzysta, zrobi to on, nie bacząc na ewentualne sygnały dźwiękowe tudzież świetlne, które inni kierujący wyślą pod jego adresem. Zresztą wyślą zupełnie niepotrzebnie, bo on nie zamierza nikomu zajeżdżać drogi, nikogo spychać do rowu czy hamować mu tuż przed zderzakiem. Potem, na małej górce, jest skrzyżowanie z dwiema wysepkami. Tam wszyscy zwalniają, choć zwykle nie ma ku temu powodu. Tak więc zaraz za skrzyżowaniem, redukując bieg i rozkręcając obroty silnika, można jeszcze coś wywalczyć, trzeba tylko, niestety (szlachetne władze, wybaczcie), przekroczyć podwójną linię ciągłą.

Asfalt jest tutaj suchy. Na zakręcie w prawo ciężarówka nieco zostawia peleton, a przed nią – głucha ciemność: z przeciwka nic nie jedzie. Nie widać żadnych świateł, a one, w mroku, lśnią widoczne z daleka albo wzniecają poświatę z ponad stu metrów. W nocy, paradoksalnie, samochód jadący z przeciwka widać o wiele wcześniej, niż podczas dnia.

Za zakrętem, na początku wznoszenia, jest skrzyżowanie, a za nim otwiera się dodatkowy pas. Antek nie powstrzymał się, jest już na lewej stronie i minął wszystkich, została mu tylko ciężarówka. Chce wrócić na prawą stronę przed skrzyżowaniem, bo to niedobrze przekraczać więcej niż dwa przepisy naraz. W zasadzie trzy, bo pierwszy to podwójna linia ciągła a drugi – ograniczenie prędkości. Zresztą na środku skrzyżowania jest wysepka, więc przyzwoitość wymaga, by minąć ją z prawej strony. W połowie zakrętu Antek spogląda w lusterko i dostrzega piękne ksenonowe lampy sunące gdzieś dalej za nim po lewym pasie: pantera poszła w jego ślady.

Gdy nasz bohater (bohater opowiadania, bynajmniej nie bohater-kierowca) mija wysepkę, jest już sam, wszyscy zostali w tyle. Pantera schowała się a Antek przeczuwa, że przyblokuje ją któryś z kierowców osobówek, leniwiejąc ciężarówkę lewym pasem. Przed Antkiem teraz zakręt w prawo, ma dla siebie dwa pasy, czyli dwa razy szerszą drogę niż zwykle, więc zbiera go od zewnętrznej, potem ścina do środka, a wychodząc na prostą znów jest po lewej. Wtedy może przejechać zakręt o wiele szybciej. Tyle, że asfalt jest tu zniszczony, pocięty poprzecznymi łatami, nierówny. Droga idzie w górę zdecydowanie, auto spina się, bo Antek mocno dodaje gazu, silnik rozdziera się warkotem, amortyzatory mają tu sporo pracy, samochodem targają wstrząsy. Ale auto jedzie tak, jak chcę Antek. Zresztą Antek pamięta, że jego auto ma tylny napęd, dlatego chce wyczuć każde drgnienie, zachwianie, które mówi mu, jak prowadzą się obie osie i czy któraś z nich nie traci przyczepności.

Teraz – kilometr prostej drogi pod górę i zakręt w lewo. Gdy dopada zakrętu, w lusterku znów pojawiają się ksenony. Choć są daleko, to na pustej, prostej drodze mogą rozwinąć wielką prędkość. Dlatego Antek zastanawia się, co robić i przypomina sobie, że niedaleko jest skrzyżowanie i nieszeroka, nieoświetlona droga prowadząca do wsi. „Trudniej jechać pierwszym na drodze”, pamiętacie? Ksenony nikną na chwilę, a wtedy Antek jest tuż przed skrzyżowaniem, hamuje (ach jak długo hamuje się z takiej prędkości) i skręca w prawo, w wiejską. Natychmiast gasi światła i hamuje ręcznym hamulcem, żeby nie zapalały się czerwone, silne światła stopu. Auto toczy się jeszcze kilkanaście metrów i zatrzymuje wśród pól, w ciemności. Po chwili, z tyłu, z zawrotną prędkością przemyka pantera, a chłodne iskry ksenonowe omiatają drogę i pobocza. W chwilę za nią – tłum żółtawych świateł aut osobowych, a na końcu przetacza się pomruk ciężarówki. 


Samotny jeździec, fot. Piotr Kubic


Opowieść dedykuję Pawłowi D. Kiedyś, gdy byłem studentem, jechaliśmy na Zachód jego samochodem. Zmienialiśmy się za kierownicą. Gdzieś pod Wrocławiem (nie było wtedy autostrady) były długie proste odcinki, na równinie, wśród pól. Było wcześnie rano, kierowałem, a Paweł spał na tylnym siedzeniu. Zacząłem wyprzedzać całą kolumnę aut, a droga była jednopasmowa. Nagle, ni stąd ni zowąd, w odległości dwustu pięćdziesięciu metrów, z jakiejś polnej drogi wyjechał samochód i skierował się wprost na mnie. Miałem może cztery, pięć sekund, żeby się poszukać miejsca i schować się wśród samochodów, które wyprzedzałem. Na domiar złego zorientowałem się, że właśnie teraz Paweł się obudził i podniósł głowę. „No świetnie” pomyślałem, „teraz widzi, co wyrabiam z jego samochodem – jedziemy na czołówkę”. Ale zamiast reprymendy usłyszałem tylko: „nie bój się, on ci zjedzie”.

Rzeczywiście, kierowca z przeciwka, widząc nas, zjechał na pobocze. Zerknąłem na Pawła, a on mruknął: „jazda samochodem to też psychologia”.

Listy nienapisane

Gdybym wiedział, że pozostało mi miesiąc, dwa tygodnie życia, to czym bym się zajął?

Przyjaciel odparł, że zająłby się medytacją. Ja, bez większego namysłu, że pisałbym listy. Medytacja – po co mi ona? Jeśli po śmierci będę miał jeszcze możliwość życia, to sądzę, że wtedy miałbym mnóstwo czasu na medytację. Zaś medytować po to, aby do śmierci się przygotować, to niepotrzebne.

Zaś to, co można zrobić, stojąc jedną nogą na progu innego świata (cokolwiek bo to nie znaczyło) to przekazać ludziom, których się poznało, kilka myśli z ostatniego etapu tego życia. Wierzę, że im dalej w życiu, a szczególnie – im bliżej śmierci, tym więcej czegoś trudno uchwytnego, opisywalnego, a co jest bardzo ważne.  

Lecz najważniejszym powodem pisania listów byłoby podtrzymanie znajomość, upewnienie o przyjaźni, o tym, że pamiętam, wspominam, że ciągle jestem, nawet jeśli za chwilę mnie nie będzie.

Pisanie listów tuż przed śmiercią miałoby jeszcze ten komfort, że byłbym zwolniony od kontynuacji korespondencji. Nie dlatego, że nie lubię kontynuacji (przeciwnie), lecz dlatego, że korespondując z choćby kilkoma osobami na kontynuację zaczyna zwyczajnie brakować czasu.

pejzaż, fot. Piotr Kubic

Oczywiście rozważania o pisaniu listów lub planowaniem czegokolwiek przed śmiercią są hipotetyczne. Doświadczenie uczy, że albo na realizację tych planów nie ma czasu, bo umiera się w ułamku sekundy, albo sił lub zaniku pamięci i władz umysłowych, ogłupiającego bólu tudzież substancji go uśmierzających.

A już czystą fantazją jest taka wizja: wychodzę z domu i idę przed siebie. Znajduję takie oto miejsce, jak na powyższym zdjęciu, kładę się przy miedzy i umieram. Czy będzie to spokojne, czy w dreszczach, mniejsza z tym. Wcześniej oczywiście żegnam się z rodziną, żeby nie szukali mnie gorączkowo i nie przeżywali rozterek. Powiedziałbym dzieciom, że nauczyły się już wystarczająco duże, żeby sobie jakoś poradzić w życiu, a żonie, że od tej pory nie będzie musiała znosić moich dziwactw.

Tak jednak najprawdopodobniej nie będzie. Przecież już teraz obserwuję, co dzieje się np. w domu pomocy społecznej. Gdybym trafił do takiego i nawet udałoby mi się uciec, to ktoś odpowiedziałby za moją wolność umierania. Jakaś pielęgniarka dostałaby naganę, że nie upilnowała. Portier, że przegapił, że nie domknął bramy, że nie popatrzył na monitor pokazujący obraz z kamer monitoringu. Jakiś pracownik opieki, mający na utrzymaniu rodzinę, straciłby pracę, która i tak jest nisko płatna. Nie, tak nie mógłbym postąpić.

Pozostaje więc umieranie zwykłe, jak wszystkich innych. W ogóle wydaje się, że z wiekiem coraz mniej zostaje wyborów i tylko zmierzamy tam, gdzie nam przeznaczone.

Gdy we własnym dziecku odkrywa się żywioł…

Wieczorami, porankami, ojciec gra na pianinie a córka śpiewa. Z biegiem czasu ojciec zdaje sobie sprawę, że obcuje z żywiołem. Oczywiście należy wziąć pod uwagę, że jest to jego własna córka, więc całkiem możliwe, że wrażenie żywiołu jest przesadzone. Albo nad wyraz wzmocnione przez więzy pokrewieństwa. Mówiąc prościej – większość ojców czuje, że ich dzieci mają w sobie coś szczególnego, to normalne.


fot. Dariusz Siwek

Biorąc więc poprawkę na ten typowy rodzicielski odruch przyjmijmy zarazem, że jakiś żywioł tkwi jednak w córce. Ojciec jest tego świadomy, lecz jednocześnie pojawia się w nim wspomnienie jego własnego dzieciństwa. Bo dopiero po latach okazało się, że jego własny żywioł nie był niczyim wymysłem ani przesadą. Że gdyby znalazł się ktoś, kto potrafiłby z tym żywiołem się uporać, ojciec robiłby coś innego, niż dziś robi. Nie tyle, że żałuje swojego życia, ale myśli czasem, że jest jak wyścigowy samochód, w którym nikt nigdy nie nacisnął gazu do końca.

Ojca dopada więc lekkie przerażenie, bo wie, że powinien raczej zrobić z jego córką to, czego nie potrafił (bo nie miał szansy potrafić) zrobić jego ojciec z nim. Jego ojciec nie miał pojęcia, jak to się robi, co trzeba robić. Ale syn (a obecny ojciec córki) już to wie, więc tym gorzej dla niego.

Napiszmy jeszcze pokrótce, na czym polega ów nieokiełznany jeszcze żywioł. Otóż na tym, że ktoś, kto go posiada, zdradza nadzwyczaj wyraźnie jego istnienie, ale robi to mimochodem, zupełnie sobie z tego nie zdając sprawy. Nie jest jego świadomy i to jest piękne, ale dramatyczne zarazem. Bo oto powstaje pytanie – co dalej? Właśnie takie pytanie zadaje sobie ojciec.

Bo żywioł prędzej czy później da znać o sobie. Żywiołu nie można powstrzymać, żywioł trawi, wzbiera, wreszcie pochłaniaja to, co stanie mu na drodze. Jedyne wyjście wobec żywiołu, to dać mu ujście. A ku temu prowadzi daleka droga…

Droga do ukierunkowania żywiołu jest dluga. Wcale nie jest tak, że ktoś posiadający w sobie żywioł, musi koniecznie zdać sobie z tego sprawę. Wiele lat mija, a ktoś inny – rodzic, opiekun, nauczyciel – żmudnie i z samozaparciem walczy w kwestii żywiołu. Słyszano plotkę, że ojciec Adama Makowicza zamykał go, jako młodego chłopaka, na klucz, żeby ćwiczył na pianinie. Lata mijają, a liczy się kształtowanie odruchów, nawyków dnia codziennego, codziennej pracy według konsekwentnego programu. Jeśli ich nie będzie, żywioł pozostanie nieokiełznany. Nie tak mało można spotkać marzycieli, którzy kończą życie i ciągle tylko marzą o tym, że mogliby robić to, o czym marzą. I nic więcej.

Ojciec, słuchając jak serce córki przeciska się w śpiewie przez jej gardło i usta, i wychodzi na zewnątrz w postaci modulacji głosu, w crescendo, staccato, w szepcie i matowym przydźwięku cichych głosek, ten ojciec zdaje sobie choć trochę sprawę z tego, co słyszy, w przeciwieństwie do  małej dziewczynki. I ten ojciec wie, że coś powinien z tym zrobić, i że nie jest to praca na pięć minut, na tydzień, na miesiąc, ale na lata. I gdybyśmy byli pospieszni, prymitywni i prostaccy, to patrząc na biednego ojca pomyślelibyśmy, że to zadanie go przeraża. Ale ponieważ tacy nie jesteśmy, przeczuwamy, że ojciec, który sam był dzieckiem, i dalej nim pozostał, choć już nim nie jest, myśli intensywnie, i na pewno coś wymyśli – żeby pokonać swoje przerażenie.

Cisza wypełniona wieczorem

Zgasł wreszcie długi dzień. Ostatnie jego światło było rozproszone, pochodziło z ciemniejącego nieba. Słońce, które pochyla się nad horyzontem, a potem za nim się skrywa (co stwierdza obserwator na ziemi) oświetla jeszcze położone wyżej chmury. Tak było u nas, gdy dom stojący na skarpie spoglądał w dół ciemnej ulicy, lecz zerknąwszy z kuchennego okna w górę, w stronę wschodu, widzieliśmy jakby ośnieżone szczyty górskie, oświetlone promieniami niedostrzegalnego już dla nas słońca mleczne skłębienia chmur, tylko ich górne grzbiety.

Potem, siedząc przy oknie wychodzącym na zachód, z wysokości pierwszego piętra widziałem już tylko kawałek bladoniebieskiego nieba, niewielki, jaki pozostał między drzewami i dachami sąsiednich domów. W dole – ciemnie podwórko. Za mną usypiały dzieci, w takt czytanej przeze mnie historii przejęły rytm słów i zamieniły go w spokojne oddechy.

Wieczorna cisza, która wypełniona jest szumem opon przejeżdżających samochodów i tykaniem ściennych zegarów. Szmerem wody w kranie za ścianą, u kuzynki-sąsiadki oraz szumem, który słyszy się w centrum mózgu, dokładnie między prawym i lewym uchem, między oczami a potylicą. Prawdziwą ciszę spotkać można chyba tylko we śnie.

Przeniosłem się do kuchni przed chwilą. Moje biurku jest w przedpokoju i zwykle tam pracuję, lecz towarzyszą mi tylko ściany, nawet jeśli wiszą na nich mapy nieba oraz plakat „Kosmosu” Gombrowicza. Teraz patrzę za okno siedząc w ciemności. Zza uchylonego skrzydła okiennego dochodzi odgłos jakby daleki, lecącego samolotu. Ale on nie cichnie tak, jak przelatujący samolot; wiem, że to agregat chłodniczy w sklepie po drugiej stronie ulicy. Agregat to banał, ale to nie ma znaczenia, skoro przywołuje historie przemierzania Kosmosu opisane przez Lema.

Ioana przysyła mi smsy zza dwóch granic, siedmiuset kilometrów. Otwieram szerzej okno, chłodny oddech ogarnia twarz. Zapach wydaje się taki sam, jak w tych wielu miejscach, które pamiętam, w których czaiła się tajemnica. Gdy miałem dziesięć lat ciemność w górskiej wiosce niedaleko Myślenic była tajemnicą. W niej wychował się mój ojciec, a gdy chodził nocą przez las, drogowskazem były mu gwiazdy. To opowieść dla mnie tak baśniowa jak marzenia człowieka o spędzeniu jednej doby na Marsie. Z tą jedną wioską związała mnie moja rodzina, tam przyjeżdżaliśmy i ją będę wspominał dopóki będzie żyła moja pamięć. Dla mnie niezwykła, choć takich wiosek i takich babć jak moja, w okolicy były setki, a w całej Polsce – tysiące. To przecież normalne, ale dla mnie – niepojęte, bo jest w tych dwóch faktach jakaś nieciągłość, niespójność, jakby pochodziły one do dwóch zupełnie różnych światów.

Centrum Nauki Kopernik, Warszawa, fot. Piotr Kubic

Ucichł jednak chłodniczy generator, znikł na chwilę tworzony przez niego czar tajemnicy. Beniamin przyszedł do mnie przez ciemność, obudził się. Wysuszyłem nieco wilgotne włosy, przebraliśmy górną część pidżamy i odprowadziłem go do łóżka, nad którym szybko rozległ się jego miarowy oddech.

To, że siedzę sam w kuchni wzięło się stąd, że nie ma w pobliżu mojej dziewczyny. Gdyby była, nie byłbym tu, w ciemności, nie siedziałbym przy otwartym mi w twarz oknie, nie ubrałbym czapki z daszkiem i polaru, nasunąwszy na głowę jego kaptur. I nie pisałbym. Więc skąd się bierze to pisanie?

Zapach ciepłego wieczora to też wspomnienie letnich obozów w wiosce niedaleko Koszalina. Kiedyś spałem tam tuż przy otwartym oknie, usypiał mnie ciepły chłód nocy, a budziło chłodne ciepło poranka. Dziś myślę, że było to jedno z najszczęśliwszych doświadczeń w moim życiu. I sumując już brawurowo i nieodpowiedzialnie najróżniejsze wrażenia i przemyślenia napiszę, że wszystkie sztuki teatralne, powieści i wiersze, skomplikowane dzieła muzyczne, malarskie i wszelakie zaczynają się i prowadzą do tego stanu, w jaki się wpada zasypiając wśród traw z widokiem na stojące drzewa. Drzewa czy to wśród letnich liści, czy nagie, z biegnącymi po nich strużkami zastygłego lodu.

Pisząc poprzednie wpis

siedziałem w sypialni u dzieci. Choćby po to, by słyszeć ich oddech, śpiących, który przypomina mi o tym, że dziś rano pisałem z córką wypracowanie, a z synem – byłem w parku na rowerach.

Beniamin w parku

Pamiętam, jak usiadł na ławce i zaczął o czymś myśleć. I mnie się pomyślało, że to jego myślenie wymyka się wszelkim reżyserskim zabiegom, planom, manipulacjom. Że ja, jako ojciec mojego syna, mogę w tym zamyśleniu uczestniczyć tylko w domyśle, że stykam się z tajemnicą. Że mogę mieć o niej pojęcie, ale niezbyt duże, i że mogę ją wesprzeć, ale nie za bardzo.

Pozostaje przekonanie, że w sumie jesteśmy podobni, i że jeśli nawet nie wiemy, jak to jest, o czym właśnie myślimy, co przeżywamy, to w sumie nie jesteśmy daleko od siebie.

Z pracy w teatrze

Dziś byłem w pracy po południu. Chodziło o sfotografowanie dwóch wydarzeń – jeden ze spektakli zagraliśmy dziś po raz pięćsetny (zdjęcia z „wręczenia” – tutaj). Drugie – premiera „klasyki” – Idiota Dostojewskiego (zdjęcia tutaj). Pierwsza refleksja – w trzy godziny po zamieszczeniu tych postów, farsę „lubi” prawie pięćdziesiąt osób, a Dostojewskiego – pięć. No dobrze – przecież ten nowy spektakl jest grany dopiero pierwszy raz, bo to premiera, więc nikt nie zdążył go jeszcze polubić. Za to komedia jest grana po raz pięćsetny – to co innego. Niemniej jednak oceniam, że niewielkie są szanse, by Idiota osiągnął 500 wystawień…

Popatrzcie na komentarze. Szalone nożyczki to „wspaniały spektakl”, „uwielbiam”. A czy ktoś uwielbia Dostojewskiego? Znów przesadzam, wiem, i gram wam na nerwach.

Ktoś pytał mnie, czy oglądałem spektakl premierowy. Otóż – nie oglądałem. Dlaczego? Bo widziałem go dwa razy, trzy miesiące temu. I prawdę mówiąc – wystarczyłby mi raz. Raz, żeby zrozumieć, o co w nim chodzi, i by nie epatować się nim więcej. Bo to boli. Mimo, że pracuję w teatrze piętnasty sezon, nie potrafię beznamiętnie oglądać spektaklu. No chyba, że go nie oglądam, nawet jeśli go realizuję dźwiękowo, co jest możliwe. (Podobno nawet dyrygenci, podczas koncertów, które są powtarzane dziesiątki razy, zamiast partytury mają przed sobą otwartą jakąś powieść, żeby jakoś przetrzymać te repetycje.) 

Tak więc doszedłem do tego, że jeśli nie muszę, nie wystawiam się na działanie idei reżysera na moim sercu i duszy. Nie umiem się zdystansować i nie przeżywać. A czasem raz, dwa razy, mi wystarczą, by dobrze zapamiętać, o co chodzi.

Może dlatego taką głupotę, jak Szalone nożyczki, czasem jeszcze oglądam, podnosząc wzrok znad książki. Ale Dostojewskiego – raz mi wystarczy, bo dobrze zapamiętać, na długo. Czy w tym tkwi frekwencyjny i kasowy problem klasyki?

„PoraWiatru”

Przedwczoraj napadłem na niewiele winną dziewczynę, która chciała dokonać zmian w projekcie plakatu, który zrobiłem. Tym gorzej, bo wyszło na to, że ja nie toleruję zmian w moich projektach. A to nieprawda. Toleruję i nawet ich oczekuję, ale muszą mieć one jakieś minimum spójności.

Tak, mam problem, jak przeciwstawiać się, gdy rozmawiam z kimś o czymś, na czym on się nie za bardzo zna. A jeśli jeszcze wydaje mu się, że się zna, to dopada mnie czarna rozpacz. Ba, żebym jeszcze  w tej rozpaczy płakał, ale ja nie płaczę, tylko pomstuję, odżegnuję od czci i wiary. W końcu mówię, że OK, tylko ja się pod tym nie podpiszę, i proszę nie rozpowiadać, że to wyszło spod moich palców. Mój rozmówca / rozmówczyni rozumie z tego tylko tyle – nadęty pieniacz.

Dobra, wyspowiadałem się, może ktoś z Was ma pomysł na pokutę. Na koniec – dwa przykłady, które znalazłem na mieście. 

Wypasiony plakat

Oto wypasiona reklama jakiejś restauracji. Każdy wers jest napisany inną czcionką, wszystko wersalikami, oraz zawadiackie hasło: TU SIĘ BYWA. A, jeszcze zdjęcie – co ono przedstawia…? Całość to jeden wielki bałagan, a im więcej krojów czcionek, zawijasów, wersalików i im większe tego rodzaju zdjęcie, tym… Większe wrażenie, że grafik chciał dobrze, ale nie umiał, albo nie udało mu się obronić przed pomysłami zleceniodawcy, który uważał, że doskonale wie, jak należy projektować plakat. Koszmar.

A teraz coś, co od pierwszego wejrzenia mnie ujęło.

Pora wiatru

Chodzi o tę reklamę w środku, pt. „PORAWIATRU„. Świadomie sfotografowałem szerzej, by pokazać, jak świetnie wyróżnia się ona wśród bałaganu. Jaki to oddech do tego, co wokół i fantastyczny przekaz nastroju. Przysięgam, przeczytałem od razu – gdzie i kiedy grają. A to tylko jeden kolor, nawet nie cieniowany, plus biel papieru. Patrzcie, jak niewielki rozmiar w stosunku do wypasionego plakatu restauracji. Brawo dla projektanta, jaka to ulga zobaczyć coś, co zostało zrobione z wyobraźnią, lekkością, polotem.