Kosmosy

rodzina

Mikrokosmosy wokół. Wszędzie. W głowach najbliższych, i każdego z mijanych przechodniów. Szufladkowane ad hoc, na poczekaniu, czy też podczas wieloletnich badań, i tak wymkną się najbardziej szczegółowej klasyfikacji… Nigdy nie podlegające kontroli i przewidywaniom. 

Współistniejemy z nieskończonością za każdym razem, gdy uda się choć przez chwilę, choć trochę poczuć drugiego człowieka. Choćby tylko mając takie wrażenie.

Ta niepewność, czy naprawdę się poczuliśmy, czy tylko się wydaje, jest nie do wyjaśnienia rozumem, nie do zbadania tak, by nie było wątpliwości. Próbowałem wiele razy i widzę czasem, jak inni próbują. Bezskutecznie. Jest tylko jeden sposób – wiara. Jeśli uda się zaufać, uwierzyć…

Szkoda, że mężczyźni nie płaczą

To głupie, że mężczyźni nie płaczą. Chciałbym czasem zapłakać tak, jak Beniamin, kiedy nie starcza mu sił, żeby krzyczeć. Ominąć fazę krzyku. Albo dostawać tak mocno po głowie, żeby nie buntować się, nie protestować, co ważniejsze – nie udowadniać, że ma się rację. Bo cóż znaczy: racja. To najmniej pożyteczna rzecz, jaką można posiadać.

ul. Dunajewskiego, Kraków, fot. Piotr Kubic

Tkwić w sytuacjach nierozwiązanych i jednocześnie oddychać, to majstersztyk. Nie stać się obojętnym, ale i nie przejąć się tak, by stracić oddech.

W mieście, nocą, można odetchnąć. Na pustoszejących ulicach. Mokry po deszczu bruk i asfalt odbijają neony, stopy brną w świetlistej poświacie, jakby nie dotykały twardej, ziemskiej powierzchni. Tylko unosiły się wyżej, jak wysoko, tego nikt nie wie, albo raczej – jak głęboki pod nimi ten puch świetlisty.

ul. Bronowicka, Kraków, fot. Piotr Kubic

Motorniczy na końcowym przystanku uchylił drzwiczki i zapytał mnie, czy widziałem, gdzie wysiadł człowiek w kapturze, z płócienną siatką. Powiedziałem, że nie zauważyłem. Rzeczywiście, jeszcze trzy przystanki wcześniej siedział w trzecim rzędzie od końca. Potem wstał i miałem wrażenie, że wysiądzie z grupą pasażerów. Ale nie wysiadł. Pamiętam, że zapatrzyłem się na odbijającą się w mokrym chodniku reklamę salonu po lewej stronie ulicy. Filetowy kolor był tak intensywny, że zdawał się prześwietlać jak promieniami rentgena cienkie i grubsze gałązki bezlistnych o tej porze krzewów. Na kolejnym przystanku nikt nie wysiadł, powiedział motorniczy, bo żadne z drzwi nie zostały otwarte. Motorniczy pokazał ręką na pulpit, gdzie paliły się różne światełka – zauważyłbym.

Powiedziałem, że może ciągle jest w tramwaju, tylko schował się za fotel, albo jest za przegubowym przejściem. Nie było go. Zapytałem, czy nie można przeglądnąć zapisu z kamer monitoringu. Motorniczy powiedział mi wtedy, że robił to już kilka razy, kiedy widział tego gościa. Że często staje on przy oknie i odsuwa delikatnie jedną szybę, aby powstała mała szczelina. I kiedy tramwaj jest w największym pędzie, człowiek ten nabiera oddech za oddechem, lecz spokojnie, bez pośpiechu, twarz ma przy tym nieruchomą i bez żadnych uczuć. Potem, między trzecim przystankiem a końcem trasy, człowiek ten wysiada, tylko trudno zaobserwować gdzie. Na pewno wysiada drzwiami, przecież nie ma innej możliwości. Przypuszczenie, że przeciska się przez okno jest przecież niedorzeczne. Po prostu znika, jako ostatni pasażer, zanim tramwaj wtoczy się na torowisko pętli, zanim otworzy wszystkie drzwi, zanim je zamknie i ustawi w kolejce do następnej trasy.

Kraków nocą fot. Piotr Kubic

Czas na wolność

O 22:03 skończył pakować kamerę, rejestrator dźwięku, statyw, aparat fotograficzny. Rozglądał się jeszcze, czy pod krzesłami nie została jakaś drobna złączka czy dekiel, którego brak potem spowoduje kłopoty. Wyszedł na zimne powietrze, na bagażnik roweru nałożył statyw w pokrowcu i przypiął długą gumą z haczykami. Guma była o wiele za długa, owinął ją więc wokół bagażnika.

Resztę rzeczy miał na plecach, w plecaku. „Dobrze mieć i rękawice”, bo zimno dość. Przedzimowy chłód wielkiego miasta owija się wokół samotnego rowerzysty. Około 22:15 dotarł do swojego pokoju w bazie. Wpierw kazał komputerowi skopiować sobie pliki wideo z kamery, gdyż to miało trwać dłużej. W tym samym czasie zaczął kopiować i zdjęcia. Zrobił ich może pięćdziesiąt. Zaraz potem zaczął je przeglądać. Tworzyły serie podobnych ujęć. Przeglądając je oznaczał każde z nich tak, by w końcu wybrać zestaw kilku, do zamieszczenia jako news w internecie. Mógłby pracować szybciej, gdyby szybciej chciał działać komputer. Lecz siedmioletnia już maszyna miała prawo się ociągać.

Nie mógł przypomnieć sobie, jak nazywał się prowadzący dzisiejsze spotkanie. Pomyślał, że gdzieś w internecie jest jeszcze jego zapowiedź, i rzeczywiście, znalazł to, czego szukał. To może niepozorny szczegół, ale zdjęcia bez podpisów robią dość amatorskie wrażenie.

Pliki wideo są już w komputerze, można więc zacząć ich konwersję. By móc je montować trzeba zmienić ich format. Zajmie to kilka godzin (bo komputer ma już siedem lat), tak więc jeśli konwersja zacznie się teraz, to jutro na piętnastą pliki powinny być gotowe. O piętnastej zamierza znów wejść do swojego pokoju. Aha, jeszcze plik audio z rejestratora też trzeba wgrać do komputera.

Diody mrugają, komputer znów czyta, można więc się zająć pakowaniem plecaka. Laptop, zasilacz, myszka, czytnik kart, kabel USB-mikro USB, glukometr, paski do glukometru i nakłuwacz oraz wstrzykiwacz. Gdzie jest portfel, ma być w wewnętrznej kieszeni kurtki. Terminarz, czapka, szalik. Rzut oka na biurka, czy nie zostało coś, co powinien zabrać do domu. Trudno stwierdzić, bo na biurkach pozostało sporo rzeczy.

Teraz do tramwaju. Najbliższy jest o 23:04. To aż tak długo zeszło? Można podjechać 14-stką a potem przesiąść się na 4. W rękach czuje niepokojącą pustkę. Bo kiedy przyjeżdżał tramwajem, miał spore pudełko z grzejnikiem olejowym oraz siatkę z prowiantem.

Samochód stoi jako jeden z trzech samotnych już teraz na ciemnym placu, dzikim parkingu, wciśniętym między wiadukt, aleję, krzaki i niewielki, ale nowocześnie wyglądający pawilon. Samochód zapala bez problemu, ale trzeba go zatankować. Okazuje się, że nie działa jedna lampa z tyłu. Na stacji kupuje więc i żarówkę, ale trudno ją zamontować, coś się tam poprzestawiało lub wygięło. Mocuje się dłuższą chwilę.

Choć zwykle jeździ szybko, to tym razem nie miał na to ochoty. Nie było się z kim ścigać? A może zimowe opony szumią głośniej i sprawiają wrażenie większej prędkości. Ale było też coś innego, jakiś nowy dźwięk, powtarzający się, jakby ocieranie, od strony bagażnika… Pomyślał, że może coś się tam urywa albo pęka… Potem ucichł…

O wpół do pierwszej mógł spokojnie stanąć w przedpokoju, w domu. I kiedy wszystko wydało się załatwione pomyślał, że wreszcie ma czas tylko dla siebie. Teraz jest zupełnie wolny, bo zrobił co mógł, a ci, którym mógłby jeszcze czymś przydać, i tak już śpią. Teraz może podróżować nieskrępowanie po krainie wyobraźni i byłoby to prawdą, gdyby nie konieczność snu, w jaki każdy człowiek, czyli również nasz bohater, został wyposażony.

Chciał jeszcze oglądnąć ostatnio wykonane zdjęcia, te dla siebie, albo zaaranżować jakiś utwór, oczywiście w wyobraźni, bo stuk klawiszy elektronicznego pianina nie uszedłby bezkarnie… Chciał może pisać, gdy…

Niemożliwe. Przyszedł Wiesiek. O wpół do pierwszej w nocy przyszedł Wiesiek!…

Docieranie do sensu, po raz nieustający

Jesiennym popołudniem krajobraz stoi nieruchomo w atmosferze bez drgnienia wiatru. To szkolne boisko, przebudowane przy pomocy funduszy z Unii. Stąd poliuretanowa nawierzchnia, zgodna z normą PN-EN14877:2008, z aprobatą i rekomendacją techniczną ITB, kartą techniczną potwierdzoną przez producenta, atestem PZH oraz autoryzacją producenta wystawioną dla wykonawcy wraz z potwierdzeniem gwarancji. Ostatnie zdanie to nie żart, pochodzi ze specyfikacji „Orlik 2012 – Boisko w każdej gminie”.

Ale my, siedząc na plastikowo-aluminiowych trybunach na tym boisku, my, czyli mój syn i ja, nie mieliśmy pojęcia o atestach, gwarancjach, rekomendacjach. Dla sześcioletniego chłopaka to jeden z nielicznych jeszcze w jego życiu chłodnych, jesiennych wieczorów, kiedy siedzi bezczynnie i patrzy na ciemniejące niebo i jeszcze szybciej ciemniejące zarośla wokół placu. Naprzeciwko nas, w odległości niecałych stu metrów, wznosi się szeroka, wielka ściana zachodniej części budynku szkoły. Na niej, w jej środku, jak samotny, skazany na bezterminową misję dozorca – lampa na krótkim wysięgniku. Patrzy w dół. Ma, zdaje się, oświetlać teren, ale nie oświetla.

Bezczynność chłopaka jest jednak pozorna. Wie o tym ojciec taki jak ja. Bo ten sam wieczór, tego samego dnia, tej jesieni i w tym bezruchu, wywołuje u mnie feerię impulsów zapisanych w czterdziestoletniej pamięci. Wszystkie wspomnienia zapachu, uczucia chłodu pełznącego przy ziemi, widoków martwiejącego pomarańczowego nieba łączą się z wieczorami pełnych tęsknot. I teraz właśnie przeszłość, i utrwalona latami tęsknota, i teraźniejszość, stapiają się razem, że trudno orzec (a owo orzeczenie jest właściwie niepotrzebne), czy to się dzieje teraz, czy to zaczęło się lata temu i trwa do dziś, czy jest to coś, co zawsze było, jest i będzie.

Bo jest dość prawdopodobne, że siedząc chłodnym wieczorem na szkolnym boisku w małym miasteczku, docieramy właśnie do sensu. Do sensu wszystkiego. To by się nawet zgadzało. Docieramy do tego, co jest niezmienne. Wiem o tym ja, ale ten mały nawet tego nie podejrzewa. Choć przypuszczam, że jakimś niezrozumiałym dla mnie sposobem – przeczuwa. Tak mi się wydaje, kiedy patrzę na niego. Bo jest dziwnie, jak na siebie, spokojny i zamyślony.

Krajobraz Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej, fot. Piotr Kubic

Tworzyć, marzenie w etapach

Rozwój artysty charakteryzują różne etapy i przeszkody do pokonania. Jedną z nich jest opór otoczenia. Opór ten istnieje również nawet wśród najbliższych, znajomych, w jego kręgach, nawet tych, artystycznych.

Wynika on chyba z zaskoczenia. „Co? On maluje? Aha, coś tam sobie maluje. No dobrze, niech maluje. Sam fakt, że maluje nie świadczy o tym, że ma coś wspólnego z artystą. Bo artysta, wiadomo, to Picasso, Rafael, Van Gogh. A ten kim jest? Lekarz? Inżynier? Kierownik zmiany, sprzedawca w Tesco, bezrobotny? Co on namalował? Ktoś to widział? Ktoś wystawił?”

Lecz nie chodzi chyba tylko o zaskoczenie. Oto ktoś pretenduje do grona artystów. Nawet, jeśli tak naprawdę nie pretenduje. Lecz sam fakt malowania, nie takiego sobie od soboty, tylko malowania malowania, stawia malującego w oczach otoczenia w roli pretendenta. Oczywiście aspirującego, nieudolnego, takiego, który „jeszcze wiele musi się nauczyć”, „może kiedyś”, ale pewnie i tak się nie nauczy.

Studenci i absolwenci szkół artystycznych są w innej sytuacji. Na nich niejako ciąży obowiązek bycia artystą. Jeśli magister malarz sprzedaje marchewkę, jest jeszcze bardziej godny pożałowania. Nawet, jeśli nie przestał malować.

Zaskoczenie wynika zdaje się z niedowierzania, a to z ukrytej zazdrości, która pojawia się jako pierwsza. Wyprzedza wszystkie inne uczucia, ma tę przewagę, że jest najbardziej prosta, prymitywna. Najprymitywniejsze mechanizmy mają w mózgu najkrótsze ścieżki neuronowe, dlatego wyprzedzają wszystkie inne, szczególnie te bardziej cywilizowane. Zdają sobie z tego sprawę sami zainteresowani, dlatego próbują walczyć ze zjawiskiem, każdy jak umie najlepiej. Mimo to i tak czasem przegrywają. Jeśli nie-artyści zazdroszczą artystom, to zazdrość w gronie samych artystów przewyższa czasem tę pierwszą kilkukrotnie.

Zazdrość początkowo nie dotyczy sukcesów, bo tych jeszcze nie ma. Lecz wynika z faktu, że komuś udało się już pokonać jego własne, wewnętrzne bariery. Z ich istnienia zdają sobie sprawę ci, którzy próbowali, nawet jeśli im się nie udało. Jedną z barier jest organizacja czasu, wręcz całego życia. Trzeba stworzyć całą niezależną płaszczyznę życia, odgrodzić się od nawet najbardziej kochających, zamknąć drzwi i wrzasnąć „wara”, jeśli trzeba. Niewielu się to udaje, choć wielu marzy o tym, „by tworzyć”.

Inna bariera to objawienie się światu. Związana jest z przełamaniem lęku. Z przygotowaniem się na występowanie w roli osoby publicznej. Na to, że „jeśli zapytają, trzeba coś odpowiedzieć”. Że ktoś wzruszy ramionami, ktoś wyśmieje a inny wytknie poważne błędy i nieuctwo. Z przygotowaniem się choćby na to, że z trzydziestu przyjaciół, którzy obiecali przyjść na wernisaż, przyjdzie jeden.

Dlatego wielu artystów nie przekracza tego progu, tworzą do szuflady. A potem te szuflady, razem z ich biurkami, znajduje się w sortowniach śmieci.

Dlaczego trafiają na śmietnik? Bo stworzenie czegoś, w bólach, wieloletnich dociekaniach, kształtowaniu warsztatu, techniki, umiejętności posługiwania się środkami wyrazu, stworzenie czegoś interesującego, niebanalnego, to… dopiero początek. Potem pojawia się kolejne pytanie – co z tym zrobić? Jak pokazać? Komu? Nagle artysta odkrywa, że jemu podobnych są setki i tysiące, i każdy z nich stworzył coś bardziej lub mniej podobnego. Po co więc były te lata harówki?

Jeśli na temat twórczości pojawi się artykuł w prasie, wywiad w radiu, nie mówiąc już o telewizji, to pewna grupa znajomych zaczyna się martwić, czasem też i sprawdzać, czy „artyście woda sodowa do głowy nie uderzyła”. Najbardziej fatalne byłoby dla niego zrobić coś, co potwierdzi ich spodziewania. I jakby się nie starał, nie uważał, to zawsze zrobi coś, co zostanie jednoznacznie odczytane i skomentowane: no tak, do tego doprowadza sława.

To coś jest niedaleko od każdego z nas

To wszystko, nad czym pracujemy – nasza praca zawodowa, zmagania z przepisami, prawem, z dojazdami do pracy, zakupami, sprzątaniem, układaniem rzeczy na półkach, remontami w domu, podpisywaniem umów na nowy abonament telefonu komórkowego, opłacanie ubezpieczenia OC za samochód (znowu drożej niż rok temu) – to wszystko, to nie jest istota życia. To może zaledwie wstęp, albo margines. To jakiś dodatek, materiał (jak u krawca, jeszcze nawet nie wykrojony), to faktura, forma, ale nie treść.

Co jest treścią? To niełatwo opisać. Zwłaszcza po dniu takim jak dzisiaj, w którym prawie trzy godziny to czysta podróż busem, w aucie, dwie godziny – strawione na spożywanie pokarmów. Kolejne dwie godziny na uganianie się za bzdurami, układanie czegoś w szufladach czy na półkach. Na szukaniu w internecie produktów, które mają polepszyć codzienny byt, pracę. Na formułowaniu na piśmie problemu współpracy z niesolidną firmą. Ten dzisiejszy dzień wyssał z duszy siłę na rzeczy, które są poboczne, mało ważne, nie są esencją,treścią życia. Na drobnostki, szczegóły. Czy zostało coś na istotę spraw…?

Studnia świadomości, Przychodnia ul. Szwedzka, fot. Piotr Kubic

Na szukanie fragmentów dwóch spektakli, około trzydziestosekundowych, które najlepiej oddałyby wobec publiczności charakter przedstawień. Czy ktoś zdaje sobie sprawę, jak trudno wybrać fragment trzydziestu sekund z przedstawienia tak, aby przekazać, o czym ono jest? Nie tylko pod względem treści, ale i nastroju. Zafałszować nie jest trudno. Dramat można pokazać jako komedię, proszę bardzo. Albo odwrotnie. Lecz niech nie umiera wiara w to, że reklama, która jest fałszerstwem, ma krótkie nogi. Gdzieś ciągle uczciwość jest w cenie, odbiorcy czują to podskórnie. Odbiorców się zdobywa konsekwencją i uczciwością. Niech tak będzie i tak zostanie.

Córka ma do odrobienia lekcje. Jest już późno, powinna spać. Zarówno lekcje do odrobienia, jak i fakt, że powinna spać, to rzeczy drugorzędne. Ważniejsze jest coś innego, coś, co jest obecne wśród nas, kiedy w trójkę, zmartwieni, pochylamy się nad jej zeszytem. W kuchni, za której oknem króluje już ciemność. To coś wyczuwam wyraźnie, tę najważniejszą rzecz, ale czy umiem ją opisać…?

Nie wolno dać się zmylić, że urządzanie domu, poszukiwanie pracy, zmaganie z absurdami codzienności, walka o lepszy byt to sedno naszego życia. Esencja jest niedaleko każdego z nas. To jak celowanie w tarczę, ale nie w widoczną w centrum dziesiątkę, tylko trochę obok. To nie polega na byciu dokładnym, idealnym, na spełnianiu szczegółowych marzeń, na osiąganiu jasno określonego celu. Jak to ktoś napisał – szczęście nie polega na tym, że osiąga się orgazm za każdym razem. O tę właśnie dokładność, albo raczej – niedokładność chodzi. To nie jest jak McDonald, który w każdym kraju, pod każdą szerokością i długością geograficzną, serwuje takiego samego Big Maca. Ten prymitywny ideał stał się zaprzeczeniem ideału.

Listy nienapisane

Gdybym wiedział, że pozostało mi miesiąc, dwa tygodnie życia, to czym bym się zajął?

Przyjaciel odparł, że zająłby się medytacją. Ja, bez większego namysłu, że pisałbym listy. Medytacja – po co mi ona? Jeśli po śmierci będę miał jeszcze możliwość życia, to sądzę, że wtedy miałbym mnóstwo czasu na medytację. Zaś medytować po to, aby do śmierci się przygotować, to niepotrzebne.

Zaś to, co można zrobić, stojąc jedną nogą na progu innego świata (cokolwiek bo to nie znaczyło) to przekazać ludziom, których się poznało, kilka myśli z ostatniego etapu tego życia. Wierzę, że im dalej w życiu, a szczególnie – im bliżej śmierci, tym więcej czegoś trudno uchwytnego, opisywalnego, a co jest bardzo ważne.  

Lecz najważniejszym powodem pisania listów byłoby podtrzymanie znajomość, upewnienie o przyjaźni, o tym, że pamiętam, wspominam, że ciągle jestem, nawet jeśli za chwilę mnie nie będzie.

Pisanie listów tuż przed śmiercią miałoby jeszcze ten komfort, że byłbym zwolniony od kontynuacji korespondencji. Nie dlatego, że nie lubię kontynuacji (przeciwnie), lecz dlatego, że korespondując z choćby kilkoma osobami na kontynuację zaczyna zwyczajnie brakować czasu.

pejzaż, fot. Piotr Kubic

Oczywiście rozważania o pisaniu listów lub planowaniem czegokolwiek przed śmiercią są hipotetyczne. Doświadczenie uczy, że albo na realizację tych planów nie ma czasu, bo umiera się w ułamku sekundy, albo sił lub zaniku pamięci i władz umysłowych, ogłupiającego bólu tudzież substancji go uśmierzających.

A już czystą fantazją jest taka wizja: wychodzę z domu i idę przed siebie. Znajduję takie oto miejsce, jak na powyższym zdjęciu, kładę się przy miedzy i umieram. Czy będzie to spokojne, czy w dreszczach, mniejsza z tym. Wcześniej oczywiście żegnam się z rodziną, żeby nie szukali mnie gorączkowo i nie przeżywali rozterek. Powiedziałbym dzieciom, że nauczyły się już wystarczająco duże, żeby sobie jakoś poradzić w życiu, a żonie, że od tej pory nie będzie musiała znosić moich dziwactw.

Tak jednak najprawdopodobniej nie będzie. Przecież już teraz obserwuję, co dzieje się np. w domu pomocy społecznej. Gdybym trafił do takiego i nawet udałoby mi się uciec, to ktoś odpowiedziałby za moją wolność umierania. Jakaś pielęgniarka dostałaby naganę, że nie upilnowała. Portier, że przegapił, że nie domknął bramy, że nie popatrzył na monitor pokazujący obraz z kamer monitoringu. Jakiś pracownik opieki, mający na utrzymaniu rodzinę, straciłby pracę, która i tak jest nisko płatna. Nie, tak nie mógłbym postąpić.

Pozostaje więc umieranie zwykłe, jak wszystkich innych. W ogóle wydaje się, że z wiekiem coraz mniej zostaje wyborów i tylko zmierzamy tam, gdzie nam przeznaczone.

Drodzy Czytelnicy

(o ile jacyś tutaj są, a ze statystyk wynika, że jacyś się ostali)

Z trudnością przychodzi mi ostatnio pisanie. Na nic zdają się zachęty oraz opinie innych, że nieźle piszę i powinienem pisać. Jeśli miałbym pisać, powinienem to robić codziennie, sumiennie, bez względu na to, czy świeci słońce, pada deszcz czy śnieg. Czy przyszli akurat goście, albo czy jest do zrobienia jakaś fucha, która polepszy nasz byt rodzinny. Ale nie piszę codziennie. Tak, jak nie robię codziennie innych rzeczy, do których, jak się zdaje, mam większe lub mniejsze zdolności. Zresztą nie mam przekonania, że to ma sens, bo wszystko już zostało napisane, powiedziane, sfotografowane, namalowane i skomponowane.

Teraz widzę już dość wyraźnie, co to znaczy, że talent to nie wszystko (zdanie, które słyszałem od młodości). Wymagana jest wręcz mania, czyli pewna predyspozycja psychiczna, nazwijmy to tak, zajmowania się jedną rzeczą bez względu na okoliczności życia. Mówić prościej – żeby czegoś dokonać, należy mieć na tym punkcie fioła, a jednocześnie nie zawracać sobie głowy, żeby być dobrym mężem, ojcem czy przyjacielem. Nie można wszystkiego robić dobrze i żeby zrobić jedną rzecz fantastycznie trzeba wiele innych rzeczy zrobić po łebkach albo nie zrobić w ogóle. Czasem zdaje mi się, że wszystko robię po łebkach, a to przerażające, podobnie jak kolejne umykające terminy, w których chciałbym się z wieloma z Was spotkać, na które czekacie i ja też przecież czekam…

Tak więc aby jutro zająć się dziećmi oraz zdążyć do pracy (a jedno i drugie szczęśliwie nieszczęśliwie lubię), już teraz powinienem się położyć (już i tak za późno). Zostawiam Was ze zdjęciem zrobionym dziś telefonem komórkowym (w ramach poszukiwania zdjęć do scenografii kolejnej premiery teatralnej) i opublikowanym w aplikacji Instagram, którą używa ponad jedenaście milionów użytkowników na całym świecie. Sam słup na tym zdjęciu nie jest piękny, powiem wprost – wygląda paskudnie. Ale już odchodząca od niego pajęczyna kabli na tle nieba ma w sobie coś z wolności i nieskończonej wędrówki. To zdjęcie to mieszanina nieładnej codzienności i odlotowej jej interpretacji. Marzenia i wyobraźnia mogą zinterpretować najzwyklejsze badziewie i uczynić z niej przedsionek kosmosu.

Od tego jesteśmy, my, ludzie… To właśnie mamy robić – nadawać sens badziewiu.

 

Stok porastają gęste trawy

Osiedle Sikorskiego, fot. Piotr Kubic

Stok porastają gęste trawy. Tak naprawdę – nie porastają, tylko sterczą te, które wyrosły ostatniego roku, od wiosny do jesieni. Bo teraz jest zima. Stok opada stromo od osiedla aż do płynącej rzeczki, nad którą, na przestrzeni dziesięcioleci, usadowiły się rzędem domki jednorodzinne. Budowane w różnych okresach czasu stanowią teraz przekrój budownictwa Polski Ludowej. Ktoś mógłby zazdrościć mieszkania we własnym domu, lecz może nie zazdrościłby, gdyby zobaczył ostatni domek w rzędzie. Ten, obok którego schodzi stroma ścieżka, którą skracają sobie drogę spieszący na dworzec podróżni.

Ale to nie podróżni wydeptują tę ścieżkę. Od czasu, kiedy przejazdy kolejną przestały się opłacać, a pociągi spóźniają się bardziej, niż przed dwudziestu laty, przebudowany niedawno peron na stacji w małym miasteczku świeci raczej ludzkimi pustkami. Kto więc tędy chodzi – to pozostaje niewiadome. Może gdyby przesiedzieć jeden, zwykły dzień, przy mostku bez balustrad, trzy metry nad wodnym nurtem, z widokiem na skarpę i rwącą się na stromiźnie ścieżkę…?

Przesiedzieć i nie robić nic. Bez smartfona, laptopa. Może przynajmniej przy lekkim wietrze, który ruszałby koronami drzew i gałązkami krzewów, byłoby na czym oko zatrzymać. Równolegle do rzeczki ciągnie się brukowana ulica, na której grzechoczą opony przejeżdżających rzadko samochodów. Po drugiej jej stronie – znów krzewy, których nikt nigdy nie przycina, czyli po prostu krzaki. Zarastają nieużywane od dawna duże, szerokie, dzielone betonowymi przegrodami boksy, przylegające do nasypu kolejowego, na którym kiedyś stawały węglarki i uchylając długie boki, wypuszczały z siebie stosy czarnego węgla lub miału. Przed boksami stawały furmanki, rozwożące opał do miasteczka i okolic.

Tymczasem na pagórku niknie zachodzące słońce, w oknach małomiasteczkowego blokowiska. Pusto tutaj. Między blokami chłopczyk wyprowadza psa na spacer, a na ławce pod trzecią klatką przysiadł Edziu, znany na osiedlu z szerokiego kapelusza z rondem. Siedzi po wschodniej stronie bloku i nie widzi, że na zachodzie, chowające się słońce podświetla granatowo-liliowe chmury, warstwami rozciągające się na pół nieba.

Osiedle wieczorem, fot. Piotr Kubic

Późnojesienne słońce

Dziś było ostre, późnojesienne słońce. Przez szybę busa, która jest przyciemniona, krajobraz tracił część ciepłych kolorów, jakby w programie do obróbki zdjęć przesunąć suwak temperatury w stronę niebieskiego. I jednocześnie – podciąć innym suwakiem cienie, by straciły część szczegółów.

W podkrakowskiej miejscowości większość domów wygląda współcześnie. Nie są to „domostwa”, gdzie rzucając okiem na podwórko widać, że ktoś ma jeszcze cokolwiek do czynienia z „rolą”, „uprawą”, „hodowlą”. Wymalowane na jaskrawe kolory domy kiedyś nazwano by z powodzeniem „willami”, dziś nie są niczym szczególnym. Na płotach reklamy – handel sadzonkami, usługi koparką, fryzjer, salon okien i drzwi.

Na zakręcie, w dolinie, stoi „domostwo”. Bus jedzie szybko, rzut oka zatrzymuje w pamięci taki obraz: budynek, ale nie mieszkalny, raczej gospodarczy. Niewytynkowany, parterowy, z dwuspadowym dachem krytym eternitem. Kolory ścian mieszają czerwoną cegłę i popielate pustaki. Przy jego rogu stoi człowiek około pięćdziesięcioletni. Opiera się na widłach i patrzy przed siebie. A tam – sterta ściętych gałęzi – krzaków, a może niewielkiego drzewka – spomiędzy których sączy się w górę wijąca szarfa szarego dymu. Późnojesienne słońce wydobywa z tego zwykłego widoku, na skraju domostwa, dość nasycone kolory, choć przecież prawie żadnych kolorów w tym obrazie nie ma. Bo jaki może być kolor grubej czapki z nausznikami, którą mężczyzna ma na głowie. Zresztą – może jej nie miał, tylko tak mi się wydawało, bo pasowała ona do „domostwa”. Bus jechał dalej, i za budynkiem, za jego rogiem, za człowiekiem w roboczym, wiejskim ubraniu, za kupą chrustu i jeszcze po trzydziestu metrach, rząd wysokich i cienkich drzew otaczał zielone wody rzeczki, które były zielone tylko w późnojesiennym, silnym promieniu słońca. Pnie rysowały się nadzwyczaj plastycznie, choć przecież w gęstwinie, w dodatku ustawione zygzakami, jak to w dolinie.

W tym obrazie, nie pasującym do podmiejskiej miejscowości około nobliwego miasta, jedno nie daje mi spokoju. Okno w owym budynku było nadzwyczaj czyste. Tak czyste, jak prawie nigdy nie są okna w wiejskich budynkach gospodarczych. Nikt nie zawraca sobie głowy, by te okna czyścić, bo to nie tylko nie ma większego sensu, ale tego sensu nawet nikt nie ocenia. Tak więc czapka z nausznikami już mogłaby być, palący się chrust i człowiek bliski pięćdziesiątki oparty na widłach, wpatrzony ni to w płomień, ni w dal, zabałaganione zeschłymi badylami pole i rzeczka – wszystko się zgadza. Ale przezroczyste okienne szyby… są jak nie z tego świata. Może tylko zdawały się czyste, w ostrych promieniach prawie zimowego słońca.