Pomiędzy niebem i ziemią, na pustkowiu, czekają pomniki człowieka na dzień powstania martwych. „Zbawienia Twego oczekuję, Panie”.
Gdzieś pomiędzy miejscowościami Sabinov i Stará Ľubovňa, Słowacja. A może jeszcze trochę dalej…
Ja, Piotr, wyrzucam z siebie to, czego nie mogę utrzymać w środku, co przyjemne, ekscytujące, ale również poplątane i męczące.
Pomiędzy niebem i ziemią, na pustkowiu, czekają pomniki człowieka na dzień powstania martwych. „Zbawienia Twego oczekuję, Panie”.
Gdzieś pomiędzy miejscowościami Sabinov i Stará Ľubovňa, Słowacja. A może jeszcze trochę dalej…
Rumunia wita nas mgłą. Przejście graniczne, w ciemności, rozświetlają światła wjeżdżających ciężarówek, samochodów, rozproszone w powietrzu o zabarwieniu mleka. Snopy świateł, między którymi przemykają strażnicy graniczni i celnicy. Niech was nie zmylą zagraniczne tablice rejestracyjne – z Niemiec, Anglii, najwięcej z Włoch. W tych wszystkich autach jadą najprawdopodobniej Rumuni — spędzić Święta w ojczyźnie.
W kolejnych miejscowościach, wioskach i miasteczkach, ulice, nawet drzewa i krzewy przybrane są świecącymi lampkami. Droga krajowa łączy te miejsca jak gwiezdne galaktyki zawieszone w próżni, bo krajobraz Transylwanii ciągle pozostaje dziki, niezamieszkany, z wyjątkiem nielicznych miejsc. Wielkie pagórki, góry wręcz, rysują się w świetle księżyca, w odróżnieniu od położonych wzdłuż drogi miejscowości – te lśnią sztucznym światłem, na wzór innych krajów Unii Europejskiej.
W Rumunii nigdy nie byłem na tyle długo, by kraj ten przestał dla mnie leżeć na pograniczu mistycyzmu. Za każdym razem podróżuję tu w inny świat, magiczny. W którym odnajduję tak wyraźne echa mojego dzieciństwa. Który jest na tyle prostolinijny, prostoduszny albo przynajmniej prosty, że można poczuć się w nim spokojnie, mimo oczywistych niedociągnięć, nawet wad.
Tak, ja zawsze kibicowałem słabszej drużynie. Dlatego Londyn, Hamburg, Paryż – to dla mnie ciekawostki. Dobrze czuję się w miejscach, w których wyraźnie, bez ukrywania i skrępowania można dostrzec niedoskonałość.
Wlot do Cluj Napoca — Calea Florești — godzina pierwsza w nocy
Budynek dworca w Nowym Targu. Napis „kasy” z pewnością jest nieaktualny, nie jest możliwe zakupienie biletu na dworcu w Nowym Targu. Dlatego sądzę, że „informacji” również nie można tu uświadczyć. Czy jest „poczekalnia”? Nie sprawdziłem, nie wiem.
Fotografowie, czy odnosicie wrażenie podobne do mojego, że dopóki istnieją takie miejsca jak to, jest jeszcze co fotografować? Jeśli wszystko zostanie uporządkowane, posprzątane, usystematyzowane, to nasze zdjęcia będą przerażająco nudne. To, co nas pociąga, to jednak ogrom statystycznego przypadku, jaki pozostawia po sobie upływający czas, odciskający nieprzewidywalne, niepowtarzalne piętno w otaczającym nas świecie.
Kolega Romek zaczął zamieszczać na Facebooku zdjęcia z Kaukazu. Na jednym z nich stoi w słońcu, a przed nim ściele się nieskończone pole warstw chmur. Nie, to nie chmury, przyglądam się zdjęciu. To zdaje się pole śnieżne albo lodowe. Piękne zdjęcie, kropla w kroplę jak te z podróży Martyny Wojciechowskiej. Ma chłopak szczęście. Ostatnim razem, jaki sobie mogę teraz przypomnieć, dawał zdjęcia ze skandynawskich fiordów. Siedzi sobie nad przepaścią, oświetloną finlandzkim słońcem tego najlepszego gatunku, jaki tam się przydarza. Gdzieś w dole o brzeg rozbijają się fale. Piszę: brzeg, ale nawet nie pamiętam, co tam w dole było – piasek, plaża, czy skały. Ale z pewnością było fantastyczne.
Dawno już kolega Romek nie zamieszczał zdjęć z Tatr, przestał też obwieszczać widoki alpejskie. Z prostej dla mnie przyczyny – przestał tam bywać. A to dlatego, że bywa teraz w innych miejscach. Nie może być tu i tam naraz, przypuszczam nawet, że nie chciałby, przynajmniej na razie, być tu, gdzie go nie ma, przecież jest gdzie indziej, i najwyraźniej z własnej woli. Domyśleć się tego można z jego komentarzy do zdjęć, krótkich i nie wątpiących: „wspaniały czas!”. Na marginesie – kolega Romek rozmawia tam z tubylcami chyba po angielsku, bo nasz czas może być krótki, może się dłużyć lub być nawet nieokreślony, ale nie żeby był sam z siebie wspaniały. I to też jest ciekawe.
Za każdym razem kolega Romek potwierdza, że przeżyte miejsca i w nich doświadczenia zbliżają go do Pana Boga. Raczej wierzę mu na słowo, nie mam powodu, by mu nie wierzyć. Wierzę nie tylko dlatego, że oglądam zdjęcia, na których otwarte na pierwszym planie, Pismo Święte świetnie współgra z przełęczą w oddali, na wysokości trzech i pół tysiąca metrów nad poziomem morza. Wierzę, bo znam szczególną łatwość Romka do zbliżania się do Pana Boga i wiem, że może to robić w każdym miejscu na Ziemi. Tym bardziej w fiordzie albo w drodze na Kazbek. Czyli wszystko się zgadza i nie ma tu żadnej skuchy.
Skoro Romek może to robić w każdym miejscu, to chyba nie po to jedzie na Kaukaz. No chyba, że chce odkryć zupełnie nowy sposób zbliżania się. Bo może być tak, że Alpy i Kaukaz dają zupełnie inne jakościowo zbliżenie. Nie chodzi przy tym o wysokość nad poziom morza, czyli o to, czy jest się wyżej, czyli bliżej nieba. Na tyle znam Romka, by o tak prostacką miarę go nie podejrzewać.
Takie prowadzę rozmyślania stojąc w Pyzówce. Rozglądam się wokół. O Alpach nie mam co marzyć, ale o Tatrach już tak. Majaczą w oddali. Ale na pewno nie na teraz. Dziś mam przed sobą okoliczne wzgórza. Jedno z nich nazywa się Trubacz. Nie „Turbacz”, tego jestem pewien, składałem litery na mapie kilka razy. Jest środek sierpnia i w tych okolicach, właśnie teraz, nie mogę liczyć na fotografię wśród śnieżnych lub lodowych pól, jak te na Kaukazie. Na spacer ponad chmurami też nie liczę. Ale spoko, również nie potrzebuję szczególnych warunków, w jakich mogę zbliżać się do Pana Boga.
Wybieram asfaltową drogę przez wieś. Nikt mnie nie zaczepia, nikt niczego nie chce. W połowie podejścia widzę dom, przy którym pracują mężczyźni, ocieplają go. Obejście nie ma ogrodzenia, między domem a przydrożnym rowem stoi chyba z dziesięć rowerków dziecięcych, plastikowych traktorków, małych ciężarówek. Wśród nich podnosi głowę tęga, młoda kobieta, ubrana w rodzaj dresu; trudno to stwierdzić, bo ubranie odeszło od swojej pierwotnej formy kroju i koloru. Gdy idę dalej ściga mnie odgłos plastikowych kółek toczących się po asfalcie. Po dwudziestu metrach zdaję sobie z tego hałasu sprawę, odwracam się, widzę małego chłopca, który jedzie za mną, schylony nad brudnoczerwonym traktorkiem.
W ostatnim domostwie przed lasem, tam, gdzie kończy się asfalt i zaczyna leśna droga, porusza się wahadłowym krokiem starsza kobieta. Trawa jest przystrzyżona, dom zadbany, wraz z stodółką i kurnikiem lśni odcieniem pomarańczowego, ciepłego brązu. Gdzieś w głębi, zza furtki, wychodzi stadko dorodnych indyków. Są bielutkie, czerwienią się ich korale. Za stadkiem i kobietą drepce chudy mężczyzna w sztruksowych, niegdyś brązowych spodniach, podobnej w odcieniu marynarce oraz kaszkiecie. Widzą ich kątem oka, bo sam miotam się na skrzyżowaniu dróg. Nie wiem, którą wybrać, a może po prostu nie mogę oderwać oczu, nie chcę pozostawiać za sobą obrazka pomarańczowo-brązowego gospodarstwa z bielutkimi indorami pośrodku.
Kobieta dostrzega moje roztargnienie, zagaduje dokąd chcę iść. Odpowiadam jej bez użycia angielskiego (ani innego obcego języka, nie tak jak Romek w szerokim świecie), zauważam nawet, że ona mówi polszczyzną bardzo zbliżoną do mojej, bez góralskich czy podhalańskich zaciągów i podmiany szeleszczących spółgłosek. Rozmawiam i nie robię zdjęcia indykom, z lenistwa, ignorancji, bo o wzruszenie siebie nie podejrzewam. Indory pozostaną tylko w mojej pamięci.
Droga przez las nie wyróżnia się zapachem kurzu i szumem wiatru w igłach sosen i świerków. Grzbiet wzgórza jest coraz bliżej, czesze tam wiatr sięgające najwyżej drzewa. Nadciąga daleki oddech, tym razem z zachodu, z ciepłym błogosławieństwem. Gdy nad czubkami drzew pokazuje się horyzont oceniam ile przeszedłem i obliczam czas. Bo mam wrócić na kolację, do rodziny, dzieci, więc na kontemplację pozostała mi jeszcze godzina.
Na kolejnych rozstajach dróg zakręca, podwinięte jak dywan, rżysko. Robię zdjęcie i potem obrabiam je w komputerze, by stało się ładne, ale i tak nie zbliżam się nawet do elegancji obrazów z fotografii Romka na kaukazkich dolinach. Tu wszystko takie zwykłe, szare. Nawet jak krajobraz ładny, to w środku stoi słup wysokiego napięcia. Ale nie jestem wybredny.
Nawet nie jestem pewien, czy to z własnej woli, czy z braku wyboru. Niektórzy mówią, że każdy miał lub ma wybór, tylko sam nie wie, kiedy go dokonał, albo kiedy (i czy) inni dokonali wyboru za niego. W każdym razie może to niewybredność, a może nieprzeciętna zdolność zbliżania się do Niego wszędzie. Może zaskakująca afirmacja, w szczególności wszystkiego, w czym się uczestniczy – asfaltowej drogi między wiejskimi domami, białych indorów, banalnego kurzu leśnej drogi i w ogóle całej tej Pyzówki („zapyziałej” powiedzieliby malkontenci), wszystko w sumie jakoś sprawia, że przyznaję, tak: jestem tu z własnej woli…
Jest szósta dwadzieścia rano. Zanim otworzę oczy słyszę rozmowę, targowanie się. Trzy osoby leżą w łóżkach, jedna z nich miarowo oddycha, druga mruczy coś prawie przez sen, trzecia z nich to ja. Targowanie odbywa się między osobą, która mruczy, a najmłodszym członkiem naszej rodziny. Ten, czwarty, jest już ubrany, w pozycji wyjściowej, i negocjuje warunki opuszczenia domu.
Wychodzę za nim na zewnątrz. Wyskoczyłem z łóżka, zbiegłem schodami na dół. Bosymi stopami zbieram poranną rosę, ramionami – poranny, sierpniowy, wstrząsający mną chłód. Jeszcze nie tak wstrząsający, jak ten jesienny, który już teraz zdaje się zapowiadać. Po pół godzinie, ubrani na wędrówkę, wspinamy się wąską, wiejską, wyłożoną asfaltem, bo współfinansowaną przez Unię, drogą. Za kilkanaście metrów droga się skończy i pójdziemy szlakiem.
W żółtym budynku mieszkamy od niedzieli, wraz z kilkunastoma rodzinami i w sumie ponad trzydzieściorgiem dzieci. Stamtąd wyszliśmy. W tle są Tatry. Śniadanie zaczyna się o ósmej trzydzieści. Zdążymy. Znajdziemy drogę na przełaj, przez łąki, slalomem między krowimi plackami i schylając się pod drutami elektrycznych pasterzy. Przy dojściu do domostw oszczekają nas psy.
Dom pod Poznaniem stoi w środku lasu, przy przecince, którą biegnie dobra, równa, asfaltowa droga. Pędzą po niej i TIRy, zwalniają tylko trochę, gdy przy przejściu dla pieszych pojawiają się dzieci. Dom był kiedyś wiejską szkołą, dokąd utrzymywanie małych, wiejskich szkół leżało w możliwościach gmin. Teraz w szkole mieszkają Marta i Daniel. Mieszkają, tak naprawdę, w pomieszczeniach pod dachem, zaadoptowanych na mieszkanie.
W domu jest wiele pokoi, przestronna kuchnia połączona z salonem, w którym stoi na środku, na przeciwko kominka, wielka sofa. Na granicy kuchni i salonu stoi pianino, z trochę nierówną klawiaturą, ale prawdziwymi strunami. Z jednej strony – taras i okna, przez które widać podwórko i wysokie sosny, z drugiej strony – przejście do długiego korytarza, łączącego wszystkie pomieszczenia. Na korytarzu, w pokojach, w innych pomieszczeniach, stoją szafki, biblioteczki, komódki, biurka, krzesła. Każde z nich jest inne, nie ma dwóch pochodzących z tego samego zestawu. Tu liczy się funkcjonalność, nie unifikacja. Meble pochodzą z różnych źródeł, to darowizna albo niepotrzebny już u kogoś sprzęt. Nie, nie są zniszczone, są po prostu różne, a każde z nich niesie ze sobą historię, której można się domyślić, jeśli tylko się im przyjrzeć.
Na dole, tam, gdzie były klasy, akurat teraz krzątają się goście. Przyjechali może dziesięcioma samochodami. Mniej więcej połowa z nich jest sprawna, jak to się teraz mówi, „inaczej”, druga połowa pomaga pierwszej połowie. Przeważnie wyjeżdżają rano i wracają po południu. Wieczorem, na przykład wczoraj, włączyli sobie muzykę. Głośniki, które stoją na dole, w świetlicy, postawili na parapecie okna i zwrócili na zewnątrz, leciały znane przeboje, jakie zwykle słychać na zabawach i weselach w całej Polsce. Oni tańczyli, niektórzy na wózkach, trzymając za ręce partnerów.
Dom i obejście mają dużo przestrzeni. Od tyłu, tam gdzie garaż i budynek gospodarski zamieniony teraz na domek z pokojem, prawie wchodzi na podwórko las. Po południowej stronie jest boisko do gry w piłkę nożną i siatkową oraz plac zabaw dla dzieci. Gospodarstwo wydaje się samotne, ale tak naprawdę wokół jest nie tak mało innych domów, ale są one ukryte w różnych częściach lasu, prowadzą tam piaszczyste drogi.
Marta i Daniel prowadzą rodziną zastępczą. Historia ich wychowanków to temat na powieść. Daniel pracuje w fundacji zajmującej się przysposabianiem ludzi do życia w społeczeństwie – tych, którzy z różnych powodów nie dali rady. Poza tym fundacja to miejsce najróżniejszych spotkań, na przykład teraz odbywają się w niej warsztaty dla rodziców dzieci dotkniętych autyzmem. Fundacja powołała do życia spółdzielnię zatrudniającą wychowanków-pracowników. Czterdzieści dwa hektary, jest gdzie pracować.
––
Dom w Rumunii stoi na stromym stoku, na jednym z pagórków (choć my nazwalibyśmy go już górą) w średniej wielkości uniwersyteckim mieście. Prowadzą do niego wąskie, kręte, strome uliczki. Są kręte dlatego, że przeciskają się w gęstej zabudowie, na stromym zboczu. W istocie ciasnota panuje to niesamowita. Każde pół metra jest starannie wykorzystywane przez gospodarzy, każdy metr jest sporą przestrzenią.
Dom stoi przy uliczce, po tej jej stronie, która stromo opada. Chyba dlatego na pierwszy rzut oka, wydaje się o wiele mniejszy niż jest naprawdę. Szeroka brama jest kuta, umieszczone na niej kształty imitują długie łodygi i liście jakiejś rośliny. Bramka otwiera się lekko, odskakuje, gdy kulowy zatrzask poddaje się pod naciskiem dłoni. Od odgrodzenia do domu jest może dwa metry, nad głową prowadzi gościa daszek o jednej fali, praktyczny, gdy pada deszcz. Po prawej od drzwi wejściowych rozciąga się duża, biała płaszczyzna przecięta poziomymi liniami – to elektrycznie podnoszona żaluzja, zamykająca wjazd do garażu.
Tuż za wejściem, na wprost wchodzącego, ukazuje się drewniana klatka schodowa. Strome schody prowadzą w dół, ich kontynuacja wznosi się w górę. Teraz można przekonać się, w jaki sposób duże pochylenie stoku wpłynęło na wewnętrzny porządek domu. Okna północnej strony mają przed sobą niewielką przestrzeń. Przed oknami wychodzącymi na południe otwiera się daleki widok. Nawet najniższy poziom, piwnicy czy sutereny, od strony południowej graniczy z sąsiednim domem na poziomie jego dachu. Przejścia między budynkami nie ma, każde pół metra jest tu na wagę złota.
Wyposażenie domu zostało starannie dobrane. Każde z pomieszczeń ma swoje konsekwentne umeblowanie, oświetlenie, zaplanowaną funkcjonalność. Żaluzje w oknach, siatki przeciw owadom, które w razie potrzeby można unieść i odsłonić całkowicie otwór okna, szafy na wymiar z przesuwanymi drzwiami, wypełniające całą wysokość i szerokość pomieszczenia. Miejsca do pracy, wypoczynku, spożywania posiłków – wszystkie idealne, jak nierzeczywiste, bez śladu przeszłości, historii, bez drobiny kurzu. Nic nie jest tu przypadkowe, niczego nie pozostawiono w niedokończeniu, niedopowiedzeniu, niezdecydowaniu. Na podwieszonych stropach o różnych kształtach umieszczono reflektorki i lampki współczesnego oświetlenia, halogenowe i ledowe, nad biurkiem niezwykła, płaska lampa, która część światła kieruje również w górę, aby zrównoważyć promień padający w dół.
W salonie – wielka bieżnia do biegania, tak wielka, że przyćmiewa swoim rozmiarem telewizor stojący pośrodku mebli, naprzeciwko szerokiej sofy. I wszędzie zdjęcia – dzieci, ich żon, wnuków, oprawione w ramki stojące oraz wiszące na ścianach, ramki z wieloma zdjęciami, prezentującymi wiele etapów z życia wielopokoleniowej już rodziny.
W korytarzu stoi dziwne urządzenie, to transformator do podłączenia sprzętu przysyłanego przez syna, który mieszka w Ameryce. I jeszcze coś – stare pianino, tuż przy schodach, naprzeciwko wejścia do dolnej kuchni. Ono jedno nie bardzo pasuje do reszty mieszkania. „Dzieci uczyły się na nim grać, nie mogę się z nim rozstać” – mówi gospodyni – „dawno nie strojone”. Dotykam klawiszy – brzmi trochę gorzej niż to pod Poznaniem…
Dziś usłyszałem świerszcze na Słowacji, grają zupełnie innym dźwiękiem niż ten, który znam z naszego ogrodu. Mówiąc dokładniej – świerszcze w okolicach Koszyc i Presova, o godzinie jedenastej, dwunastej w nocy. Ich dźwięk jest przyciężki, sążnisty i bardzo głośny. Nawet dziwię się, że przechodzi jakoś mimo uszu, nie powoduje lęku, chęci skrycia się przed nim, ucieczki, czy choćby zatulenia uszu. Jeśli się wsłuchać lub tylko zdać sobie z niego sprawę, okazuje się groźny, wszystko jedno czy w środku miasta, czy na pustkowiu.
Może to kwestia temperatury? Dwadzieścia stopni w środku nocy, ciepły wiatr i grzechoczące świerszcze, to nie wydaje się normalne.
Bo między Starą Lubovną a Czerwonym Klasztorem było tylko trzynaście stopni, a świerszcze tam grają już tak, jak nasze…
Miejsce, do którego przyjechałem, odczuwam jako Duchową Mekkę. Tuż przed północą, padając z wyczerpania, stałem przy wielkiej półce z książkami i słuchałem, jak kuzynka Gośka poleca mi pozycje wydawnicze, jedne po drugich. Zanim kończyła opisywać jedną książkę, przechodziła do następnej, a w jej głosie dało się słyszeć zadyszkę, może jak u biegacza, który wznosząc się na pagórek widzi przed sobą następny i następny, i już nie może się doczekać, by je wszystkie zdobyć jak najszybciej. Powinienem iść spać, ale jak iść, skoro oto jest ten moment, którego pominąć, przerywać, kończyć nie powinno się nigdy, lecz należy pozwolić mu wybrzmieć wraz z fascynacją, która go stworzyła.
Jeden z tropów ma swój początek dżdżystego dnia podczas imprezy „Lato z książką” w Łebie. Tam Krzysztof Mroziewicz, w trakcie autorskiego spotkania, opowiadał o zjawiskach współczesnego świata. Sześćdziesiąt minut minęło niezauważalnie, przenosiliśmy się w wyobraźni w różne rejony świata – Kuba, Jugosławia, Rosja, Birma, Afganistan. Siedzieliśmy pod namiotem, którego plandeka dźwięczała markotnie w kroplach deszczu. Za naszymi plecami, portowym kanałem, przepływały wycieczkowe stateczki, na których tętnił bas dyskotekowej muzyki przy wtórze wrzaskliwych głosów rejsowych konferansjerów.
Krzysztof Mroziewicz wymienił wtedy książkę „Ucieczka od wolności” Ericha Fromma. Trzy dni potem, po przejechaniu stu siedemdziesięciu kilometrów, w pewnej wiosce na Pomorzu Zachodnim, siedziałem przy dużym stole w obszernej kuchni. Za oknem powoli ciemniał letni wieczór, a wujek Staszek, w toku dyskusji na temat współczesnego świata, wychodził co chwila i przynosił kolejne książki. Dwie, trzy z nich to były grube, choć nieduże tomy, rozprawiające o tym, że współczesne regulacje społeczne, wprowadzane na drodze społecznego porozumienia, mają za zadanie obronić człowieka przed złem znajdującym się w nim samym.
Po którejś wymianie zdań naszej dyskusji wujek wstał znowu i zniknął za drzwiami. Po chwili wrócił trzymają w ręku niewielką książeczkę o kremowej okładce. „Z tych wszystkich rozpraw tę naprawdę warto przeczytać” powiedział, gdy położył ją na stole. Sięgnąłem po i przeczytałem brązowy napis: Erich Fromm / Ucieczka od wolności.
Teraz, rankiem, czytając pierwsze strony, zastanawiam się, jak to możliwe, że trafiłem na tę książkę tak późno. Może musiałem oglądnąć wcześniej te wszystkie filmy o Hitlerze i Stalinie…?
„Wolność, mimo, że przyniosła [człowiekowi współczesnemu] niezależność i władzę rozumu, uczyniła go samotnym, a przez to lękliwym i bezsilnym” czytam w krótkim wstępie napisanym przez samego Ericha Fromma. „Owa izolacja jest nie do zniesienia i ma on do wyboru albo ucieczkę przed brzemieniem wolności ku nowym zależnościom i podporządkowaniu, albo dążenie do pełnej realizacji wolności pozytywnej, która opiera się na jedyności i niepowtarzalności człowieka”.
Wolność nieuchronnie prowadzi do uczucia samotności. Lecz „istnieje tylko jedno możliwe, twórcze rozwiązanie dla złączenia zindywidualizowanego człowieka ze światem: aktywna solidarność ze wszystkimi ludźmi, miłość i praca, dzięki którym człowiek zjednoczy się na nowo ze światem, już nie za pomocą pierwotnych więzi, lecz jako wolna, niezależna jednostka”. Jeśli to zjednoczenie nie uda się, z najróżniejszych powodów, „wolność staje się nieznośnym ciężarem. Staje się równoznaczna ze zwątpieniem, z życiem pozbawionym sensu i celu. Wtedy rodzi się potężna tendencja do ucieczki od tego rodzaju wolności, bądź ku podporządkowaniu się, bądź też w stronę jakiegokolwiek związku z ludźmi i ze światem, który zapewniłby uwolnienie się od niepewności, nawet za cenę utraty własnej wolności”.
Od trzech dni czarne wieko zamykało się nad nim, nie domykając się całkowicie. Co prawda nie wyglądało na to, że się domknie, ale to ciągłe zamykanie było fatalne. Podpierał wieko ręką i odpychał, ale sił starczało mu na krótko, i znów opadało. Przeziębienie.
Z przyciężkim wiekiem nad sobą włóczył się od domu do pracy, zajęcia do zajęcia, od spotkania do spotkania. Przysiadał w kącie, przymykał oczy na pół minuty czekając na czerwonym świetle, drzemał piętnaście minut między jednym telefonem a drugim. Wieko stawało się lżejsze na jakiś czas, na chwilę.
Zmartwychwstanie poczuł dziś, na huśtawce. Pojechał wieczorem na przejażdżkę rowerową z dziećmi i na placu zabaw, przez przypadek, usiadł na huśtawce. Chciał odpocząć… zabujał się.
Właśnie zachodziło słońce; niebem, między blokiem a budynkiem zamkniętej w niedzielę szkoły dążyły niepostrzeżonym, posuwistym krokiem, rozciągnięte pierza chmur. Na placu zabaw, czyli tu, na ziemi, pusto; dwie mamy, gaworzące, oddalały się, pokrzykując na dwóch małych synków biegnących kołyszącym się krokiem.
Tam, o zachodzie słońca, wieko zaczęło ulatywać. Teraz, kiedy jest w domu, na zewnątrz już ciemno, a wewnątrz jego duszy – jasno. Słyszy, jak z łazienki dobiega głos synka, który może po raz pierwszy w życiu zaśpiewuje się piosenką. Jak to się stało, że się zaśpiewuje, nie wiadomo, z punktu widzenia rodzica to po prostu przypadek, choć przypadków nie ma. Szczególne, że całe miesiące starań nie przyniosły efektu i syn nie zaśpiewał, a śpiewa właśnie teraz i to jak! Wystarczy posłuchać dwóch, trzech wersów. Zmartwychwstanie. Jak je sprawić, na zawołanie, nie wiadomo. Pozostaje nadzieja, gdy opada wieko, tym większa radość, gdy przejaśnieje.
„To jest dom, to miejsce, w którym mógłbym mieszkać”. Zatrzymałem samochód, żeby sfotografować wierzby stojące w dwóch rzędach, w dolinie, podświetlone z tyłu niskim słońcem. Wracając do auta popatrzyłem na dom z białej cegły. Stał cichy, samotny – bez obejścia, bez stajni, stodoły, bez nawet śladu ogrodzenia. Za nim, w stronę lasu, wznosił się ostro pagórek, tak nagle, że wyglądając z okien na parterze można było dostrzec zapewne tylko trawiasty stok, w odległości już kilku metrów. Wokół ani śladu zwykłej, gospodarskiej aktywności – żadnych narzędzi, wiader, pojemników. Trawa nie wydeptana. Otoczenie domu zamykało się w rzędzie dużych drzew z lewej strony, za którymi stało gospodarstwo sąsiada. Zaś z drugiej strony przechodziła polna droga prowadząca pod las, wzdłuż niej znów rząd wysokich drzew.
Przy ścianach domu znalazły swoje miejsce młode drzewka. Tak blisko ścian, że gdyby ktoś w domu mieszkał, na pewno nie pozwoliłby, żeby odrosły od ziemi. Jedno z drzew zagradza podwójne, szerokie drzwi garażu, zarośnięte trawą. Na drzwiach wisi kłódka. Szyby w oknach są całe, choć z ram złuszczyła się niemal zupełnie farba. Były białe, kiedyś. W oknach – resztki zasłon, pomiędzy którymi prześwitują jakieś belki i podpory stojące krzywo. Rynny są całe, choć lekko pogięte, dach również bez widocznych ubytków.
Z balkonu od strony drogi zaczął odpadać miejscami beton, balustrada przyrdzewiała. Można by ją odnowić, podobnie jak okna. Ale bez zbytniej ingerencji, by nie sprawić wrażenia, że oto człowiek wziął tu sprawy w swoje ręce, rozsiadł się rubasznie i podporządkował sobie wszystko, co w granicach obejścia może podporządkować. Zrobił to, bo nie podobała mu się trawa taka, jak sama rośnie, krzewy jakie zwykle są i drzewa, bo urosły tam, gdzie chciały, a nie gdzie zaplanował człowiek.
W ogóle nie ma tu granic między tym, co moje, gospodarskie, a tym, co zewnętrzne i co mnie nie dotyczy, więc nie obchodzi. Brak tu płotu z lichego, ale kształtnie wyciętego w fabryce drewna, malowanego nowoczesną farbą, przypominającą plastik. Brak zielono-pastelowej siatki ogrodzenia, brak jaskrawych odcieni drzwi, okien, dachu, ścian, brak podjazdu do garażu i kostki brukowej przed drzwiami. W tym ukrytym, cichym domu, chciałbym mieszkać. No tak, ale on jest taki, bo w nim właśnie nikt nie mieszka…
Robię zdjęcie od strony lasu i wracam do auta. Wtedy słyszę odgłos, szczęk. Na pierwszym piętrze ktoś otwiera okno balkonowe. Czekam i patrzę, aż wychodzi mężczyzna, chudy i stary, człowiek w czapce z daszkiem o wyblakłej czerwieni. Mówię „dzień dobry” i czekam, co odpowie. Możliwość w zasadzie jest jedna – zapyta mnie, co tu robię. Lecz ciekawi mnie ton jego głosu, bo widzi w moim ręku duży aparat fotograficzny, a to powoduje różne emocje.
Zaczynamy rozmawiać. Pokazuje mi, że myliłem się myśląc, że nikt tu nie mieszka, bo przecież z lewej strony jest wyraźnie wydeptana ścieżka prowadząca do drzwi. Nie sprawdzam, przyznaję mu rację. Widzę, że ponad jego głową wystaje ze ściany wspornik z dwoma izolatorami, do których zwykle dochodzą kable z energią elektryczną. Mówi, że radzi sobie bez prądu. Zimą pali w piecu i wskazuje ręką w głąb mieszkania. Na moje słowa, że mógłbym tu mieszkać odpowiada, że jest do kupienia działka tuż obok. Nie, ta działka nie jest jego.
Mieszka tu od urodzenia. Ten dom został zbudowany w 1980 roku, poprzedni nie istnieje. Nie miał żony ani dzieci. A reszta rodziny rozeszła się daleko stąd.