Stanisław Radwan o twórczości

Wszystkim, którzy chcieliby tworzyć, polecam:

Żeby tworzyć, musisz ze swego życia świadomie wyeliminować ogromne obszary, a ja tego nie umiałem. Nie zostałem kompozytorem, bo nie umiałem skazać się na samotność.

Z rozmowy ze Stanisławem Radwanem

„Nie uważam się za kompozytora”, Katarzyna Zimmerer
Ruch Muzyczny nr 3/03-2014, tekst można przeczytać tutaj

W mieście zanika osobowość

Duże, uniwersyteckie miasto, jakieś dwieście kilometrów na południowy wschód od Krakowa. Jak w innych uniwersyteckich miastach Europy, przechodnie wsiadają do tramwajów, taksówek, spieszą ulicami, gromadzą się przed przejściami dla pieszych, wchodzą i wychodzą z budynków. Miasta różnią się wyglądem tramwajów, architekturą, odzieżą przechodniów, można powiedzieć ogólniej: stopniem uporządkowania oraz zadbania. Ale ogólne spojrzenie niewiele mówi o wrażeniach, które powstają, gdy zetknąć się z miastem bliżej. 

Skrzynki na listy, Rumunia, fot. Piotr Kubic

A wrażenie powstaje takie, że uporządkowanie miast przodującej w rozwoju części Europy ma na celu nic innego, jak ukrycie istoty spraw, jakby wnętrza ludzi, którzy tam żyją. Wszystkie elementy, które mogę nieść ze sobą namacalną historię, są tej historyczności pozbawiane. Rzeczy nie mogą nosić na sobie znamion czasu, bo stają się stare. Mówiąc najprościej – nie ma tam zniszczeń, rdzy, wyblakłej farby czy odpadającego tynku. Jeśli coś zaczyna nosić ślad czasu, zostaje wymienione na nowe.

Historia, jeśli już istnieje, jest zamknięta szczelnie w muzeach – oprawiona w ramy i umieszczona za szybą. Wszystko, co może być odrestaurowane, jest odrestaurowane. Czyli, de facto, pozbawione prawdziwych śladów przeszłości. Jeśli coś ma być stare, to nie może być stare naprawdę. W takim razie może tylko udawać stare.

W odróżnieniu – jechałem dziś tramwajem, w którym poręcze zdradzały dotknięcia tysięcy dłoni, a fotele – historię tłumów pasażerów. Zewnętrzne części karoserii były wyblakłe od letnich i zimowych promieni słońca, a drzwi domykały się pozostawiając spore szpary, bo w czasach, w których je montowano, takich szczegółów prawdopodobnie nikt nie dostrzegał. Krakowskie bombardiery za dziesięć lat będą wyglądały tak, jakby nimi nikt nie jeździł, a jeśli stracą nieskazitelność, zostaną zastąpione.

Osiedle, Rumunia, fot. Piotr Kubic

Ale i tutaj mieszkańcy dążą już do tego ideału z Zachodu, który być może przedstawia sobą głównie pustkę. Najtrudniej zmienia się architekturę, najłatwiej – image i make up kobiet. Dawno już dotarły tu zachodnie czasopisma, ze wzorami na stronach okładek, do których zaczęły pretendować te istoty zniewalane własnym upodobaniem do porządku i piękna, jakiegokolwiek. Szminka, puder i ciuchy są o wiele tańsze niż nowa fasada bloku o kilkuset mieszkaniach. Stąd w obrazie miasta mnożą się klony. Szczęście, że niełatwo przychodzi zmienić rysy twarzy, kształt brody, czoła, kości policzkowych, dostatecznie trwała okazuje się też barwa skóry i włosów. Dzięki temu ciągle wiem, że nie jestem np. we Francji.

Witryna, Fryzjer, Nieruchomości, Rumunia fot. Piotr Kubic

Jeszcze są miejsca, z których można odczytać osobowość mieszkających tu ludzi. To choćby balustrada przed zakładem fryzjerskim, z widocznymi śladami spawów, malowana przez człowieka, nie przez automat. Kioski z prasą i biletami, z których każdy jest trochę inny, bo nie podległy standaryzacji, według ogólnych przepisów i zaleceń. Dostrzegłem to w ciągu ostatnich dni, że tutaj właśnie teraz zanika osobowość, zastępuję ją szablon. Jest ładny, ale niewiele więcej da się na jego temat powiedzieć. Jego pustka jest zastanawiająca, lecz nie ma chyba od niej odwrotu. Jedyne wyjście, to ucieczka w sfery, gdzie nie dosięgnie uproszczone pojęcie o ładzie i porządku. Gdzie prymitywne dążenie do prostacko pojętej nieśmiertelności nie będzie kastrować śladów prawdziwej historii.

Osiedle, Rumunia, fot. Piotr Kubic

Potrzebny

Na przystanek idzie się wzdłuż długiego parkingu. Ciągnie się on równolegle do cmentarnego muru, który jednak od ulicy dzieli wysoka i szeroka skarpa, ze szpalerem wysokich, niemłodych drzew. Mur i długi parking mają coś ze sobą wspólnego. Może to, że i jedno i drugie jest po prostu długie i monotonne. Przestrzeń ta zaczyna się i kończy tym samym – wejściem na cmentarz. Górne wejście jest jednak o wiele wyżej niż dolne, dlatego prowadzą do niego schody, dwie sekcje, przedzielone pośrodku platformą. Przy dolnym wejściu schody nie były potrzebne, dlatego dolną bramą mogą wjeżdżać na teren cmentarza samochody.

Ulica też nie jest szczególna, właśnie ten jej odcinek. To przykład, że niektóre miejsca istnieją tylko po to, by być łącznikiem między czymś a czymś. Zaś same w sobie – zdają się być niczym. Na tym odcinku nie ma nawet kosza na śmieci. Ten odcinek nie istnieje, ponieważ nawet na piechotę przemierza się go myśląc o czymś zupełnie z nim niezwiązanym, na przykład snując plany na przyszłość, albo dokonując podsumowań tego, co już było. W wyobraźni i myślach przechodnie przenoszą się w inne rejony, i nawet można by być wdzięcznym, że na ich drodze jest taka przestrzeń, która nie narzuca się niczym, niczego nie wymaga. Taka przestrzeń zdarza się coraz rzadziej.

W połowie parkingu stoi samochód. Gdyby był jedynym, zwracałby na siebie uwagę, a przestrzeń przestałaby być bezimienna. Ale tak nie jest. Inne samochody zatrzymują się tutaj nie tylko wtedy, gdy dowożą uczestników ostatniej posługi. Te zresztą zdarzają się tu nie tak często. Samochodów jest więcej, ponieważ przy dolnym wejściu na cmentarz ustawiono przystanek autobusowy. Cmentarz jest punktem przesiadkowym, nie mówimy teraz o tym ostatecznym, gdy już ani samochód ani autobus nie jest potrzebny. Na przystanku wsiadają ci, którzy jadą do pracy, do oddalonego o czterdzieści kilometrów miasta.

Samochód, który stoi w połowie parkingu, nie zwraca szczególnej uwagi. Na prowincji czymś zwykłym i powszednim jest zakurzona karoseria, na której nieregularnym wzorem odkładają się przyrdzewiałe plamy. Nawet, gdy w szparach nadwozia i na wycieraczkach odłożyły się już zeszłoroczne liście, które łaskawym zrządzeniem losu przetrwały ostatnią, niezbyt ciężką zimę. Tak tutaj jest, upływ czasu łatwiej mierzyć, gdyż rzadziej przeciwstawia mu się człowiek, próbując zacierać jego ślady. Zeszłoroczne liście czy rdza to dowód, że doświadczyliśmy przeszłości, a tym samym – potwierdzenie naszego istnienia.

Na prowincji istniejemy w o wiele bardziej namacalny sposób. Łatwiej osiągnąć i utrzymać przeświadczenie o sensie, napływające skądś, spokojnie i bez wątpienia. A skąd? To może należałoby sprawdzić… a może nie jest to takie konieczne.

Potrzebny, samochód, kupno

Piętno

Naznaczony piętnem poprzedniej epoki. Nieszczęściem, że w bałaganie spędził dzieciństwo, które po latach wspomina z nostalgią i rozrzewnieniem. Dlatego skrzywione ma poczucie estetyki. Widzi piękno w miejscach, które inni chcieliby zasłonić, zażenowani.

Osiedle XXX-lecia, fot. Piotr Kubic

Zapachy, przez trzydzieści lat, nie zmieniły się. Nie chodzi o segregację śmieci, czy ciągle jeszcze nieobecną kanalizację, nawet na głównych ulicach miasteczka. Chodzi o fatalną dla wyobraźni zapachów zmianę pory roku, która napada niewinnego, nieświadomego przechodnia, w dowolnym momencie – ot, po prostu wysiadł z autobusu, o 22.07.

Co zrobić, gdy z wiekiem (czy z wiekiem?), pewien człowiek przestaje czuć wzmożony pęd do osiągania, zdobywania. Gdy najprostsze zdarzenia sprawiają mu przyjemność – czy to nie katastrofa, nie tylko dla systemu gospodarczego, opartego na produkcji i konsumpcji? Ale i dla społeczeństwa, które powinno się rozwijać? Katastrofa dla niego samego, bo, po prostu i zwykłemu, dziadzieje?

socjalizm, fot. Piotr Kubic

Lecz jest obywatel, przynajmniej jeden, a spodziewamy się, że są ich, w gruncie rzeczy, miliony, którym nie zależy na rozwoju. Nawet, jeśli do tej pory trochę zależało, i tak sobie marzyli, że osiągną to lub owo. Aż naraz rzucili marzenia, trzasnęły o podłogę, czy to z lenistwa, wściekłości czy intelektualnej kalkulacji, z myślą „chcę żyć, dopóki żyć można”, i nic więcej.

pranie na sznurze, fot. Piotr Kubic

I nawet pisać umiem inaczej. Umiem ładnie pisać, ale nie chcę. Czasem mogę nie chcieć, i to jest takie miłe.

Droga i niebo, i co się wydaje

Z poziomu drogi wydaje się, że drzewa, ciągnące się wzdłuż niej, przecinają niebo na dwie części. Tak wydaje się z poziomu drogi. To oczywiście złudzenie, a wiedzą o tym ci, którym choć przez chwilę dane było spojrzeć na drogę od strony nieba. Jest ona wtedy nawet nie niteczką. Jest niczym, lecz dokładniej byłoby powiedzieć – nie ma jej. Bo nawet stwierdzenie, że jest niczym, zawiera w sobie jakieś istnienie, a przecież taka szeroka droga, jak ta krajowa nr 7, od strony nieba, jeśli tylko wznieść się trochę wyżej, przestaje istnieć.

Droga i niebo, fot. Piotr Kubic

Kierowcy, siedzącemu za kierownicą samochodu, który jest jeszcze mniejszy niż sama droga, wydaje się jednak, że on sam, albo co najmniej – jego samochód – jest najważniejszy, no może – szczególny. Czy to przez markę, czy cenę, za jaki został kupiony, albo, w ostateczności – z powodu nieprzeciętnych umiejętności, jakie przypisuje sobie kierowca. To nic dziwnego, że na niskim poziomie coś wydaje się czymś, podczas gdy po wzniesieniu się wyżej, to coś nie ma większego znaczenia, o ile w ogóle istnieje.

Tak więc kierowcy, który przypisuje sobie nieprzeciętność, jadącemu po jednej z kilkudziesięciu dróg krajowych, które, po wzniesieniu się choć trochę ponad poziom kraju przestają się liczyć, a nawet istnieć, tak więc kierowcy wydaje się, że drzewa wzdłuż drogi przecinają niebo na dwie części. Ale właśnie dziś, niecodziennym zrządzeniem losu, niebo rzeczywiście wygląda zupełnie inaczej po lewej i po prawej stronie szpaleru drzew. Nad drogą, drzewami, samochodami, nad południową częścią kraju, przechodzi zmiana pogody, front chmur, a szosa, na kilkanaście minut, może pół godziny, stanęła im w poprzek. To oczywiście też złudzenie, bo powiedzieliśmy, że niebo nic sobie nie robi z szosy, nawet nie podejrzewa, że ona istnieje.

O szesnastej trzydzieści siedem, na wschodzie, szarawa magma gubiła w swoim wnętrzu linię horyzontu. Na zachodzie niebo o silnym niebieskim kolorze stało się tłem dla pochylonych nisko, białych, skłębionych stratocumulusów. Pomiędzy zachodem a wschodem niebieski bladł stopniowo, stając się szarawą nicością, która dalej traciła nawet swoją nicość, stając się na wschodzie czymś nieokreślonym. Stając się niczym, albo raczej – przestając być czymkolwiek. Gdyby nie wiedzieć, że kryją się tam domostwa wśród pól, można by pomyśleć, że świat tam zanika, w zszarzałej monotonii.

Rolnik, w domostwie na skraju posuwającej się szarości, nawet nie wychodzi z domu, by sprawdzić pogodę. Odszukuje prognozę w internecie, albo słucha wiadomości w telewizji. Tak się stało, że ignorujemy niebo, a ono, w takim razie, ignoruje nas. I tylko wspomnienia z dzieciństwa próbują się przebić z zaszłej pamięci. Kiedy nie było tylu spraw, w gruncie rzeczy głupich i zbędnych, a niebo było bliższe ludziom, i częściej na nie spoglądali, może czuli, że było o wiele bliżej.

Tęsknić

Czasem pożera mnie przerażająca tęsknota. Za ludźmi, których polubiłem i chyba nawet pokochałem, a których nie ma blisko mnie. Ta tęsknota dotyczy też moich dzieci, a nawet żony, która właśnie teraz śpi koło mnie, na wyciągnięcie ręki.

Dlatego zacząłem podejrzewać, że jakimś sposobem zostałem napiętnowany tęsknotą, zostałem na nią skazany, i nic nie będzie w stanie mnie od niej uwolnić. Nie pozostaje więc, jak nauczyć się z nią żyć i radzić sobie, ciągle tęskniąc. Można mieć też nadzieję, że to tylko objaw np. prostej nadkwasoty żołądka, i pójść do apteki i kupić jakiś medykament.

Lecz to ona nie pozwala mi zasnąć, pcha do pisania, fotografowania, poszukiwania. Więc jeśli zniknie – przestanę biec, próbować, szukać od niej uwolnienia. I co mi pozostanie?

Pędzimy

Jedynka – dwójka – trójka – czwórka – piątka. I prosta. Prosta w dół, potem w lewo, i w prawo na wznoszeniu. Dalej droga prowadzi grzbietem wielkiego pagóra. Z prawej i z lewej ciągną się nasze polskie pola, plecione pasemka, mnożą się coraz bardziej, im bliżej horyzontu, daleko. Pędzimy grzbietem, prostą, a z prawej przed nami, świeci w twarz czerwone, zachodzące słońce. Z gładkiego asfaltu wpadamy w połatany i pofalowany, zaś na szczycie, nie wiadomo czemu, zakręcają czerwone strzałki – to ostry, zdziurawiony zakręt w lewo. Ziemski padół.

Pędzimy, jakbyśmy nie mieli nigdzie dotrzeć. Pędzimy dla samego pędzenia, bo tak wylosował dla nas wielki automat, z którym, na szczęście, nie mamy co dyskutować. Pędzimy, już nie szukając sensu w tym pędzeniu, co najwyżej – drobnego szczęścia, gdy na poprzecznych garbach i ściegach unosimy się na ułamek sekundy, choćby na milimetr, w stronę pierzastych cirrusów.

Kwazary

Zapalam kwazary. Jeden w przedpokoju, drugi w sypialni, z boku. To dla Beniamina, który może będzie chciał przyjść w nocy do naszej sypialni. Świecą, na pomarańczowo, fioletowo. Kupiłem je w sklepie budowlanym z artykułami elektrycznymi. Zapalam też dla mnie, chcę usypiać w nieskończonej konstelacji. Łatwiej przyjdzie się pogodzić.

Dlaczego cierpię

Trzeba powiedzieć sobie to wprost, bez ogródek: jeśli w ogóle cierpię, to głównie dlatego, że mam tak wiele. A skoro ta myśl mnie wcale nie uspokaja, to najprawdopodobniej chciałbym mieć jeszcze więcej. Jedyny zatem wniosek – potrzebuję kilku żyć, aby to wszystko, co mnie spotyka, rozważyć, poczuć tak do końca, by mogło narosnąć i spokojnie opaść, zanim nadejdzie następna fala.