Z poziomu drogi wydaje się, że drzewa, ciągnące się wzdłuż niej, przecinają niebo na dwie części. Tak wydaje się z poziomu drogi. To oczywiście złudzenie, a wiedzą o tym ci, którym choć przez chwilę dane było spojrzeć na drogę od strony nieba. Jest ona wtedy nawet nie niteczką. Jest niczym, lecz dokładniej byłoby powiedzieć – nie ma jej. Bo nawet stwierdzenie, że jest niczym, zawiera w sobie jakieś istnienie, a przecież taka szeroka droga, jak ta krajowa nr 7, od strony nieba, jeśli tylko wznieść się trochę wyżej, przestaje istnieć.
Kierowcy, siedzącemu za kierownicą samochodu, który jest jeszcze mniejszy niż sama droga, wydaje się jednak, że on sam, albo co najmniej – jego samochód – jest najważniejszy, no może – szczególny. Czy to przez markę, czy cenę, za jaki został kupiony, albo, w ostateczności – z powodu nieprzeciętnych umiejętności, jakie przypisuje sobie kierowca. To nic dziwnego, że na niskim poziomie coś wydaje się czymś, podczas gdy po wzniesieniu się wyżej, to coś nie ma większego znaczenia, o ile w ogóle istnieje.
Tak więc kierowcy, który przypisuje sobie nieprzeciętność, jadącemu po jednej z kilkudziesięciu dróg krajowych, które, po wzniesieniu się choć trochę ponad poziom kraju przestają się liczyć, a nawet istnieć, tak więc kierowcy wydaje się, że drzewa wzdłuż drogi przecinają niebo na dwie części. Ale właśnie dziś, niecodziennym zrządzeniem losu, niebo rzeczywiście wygląda zupełnie inaczej po lewej i po prawej stronie szpaleru drzew. Nad drogą, drzewami, samochodami, nad południową częścią kraju, przechodzi zmiana pogody, front chmur, a szosa, na kilkanaście minut, może pół godziny, stanęła im w poprzek. To oczywiście też złudzenie, bo powiedzieliśmy, że niebo nic sobie nie robi z szosy, nawet nie podejrzewa, że ona istnieje.
O szesnastej trzydzieści siedem, na wschodzie, szarawa magma gubiła w swoim wnętrzu linię horyzontu. Na zachodzie niebo o silnym niebieskim kolorze stało się tłem dla pochylonych nisko, białych, skłębionych stratocumulusów. Pomiędzy zachodem a wschodem niebieski bladł stopniowo, stając się szarawą nicością, która dalej traciła nawet swoją nicość, stając się na wschodzie czymś nieokreślonym. Stając się niczym, albo raczej – przestając być czymkolwiek. Gdyby nie wiedzieć, że kryją się tam domostwa wśród pól, można by pomyśleć, że świat tam zanika, w zszarzałej monotonii.
Rolnik, w domostwie na skraju posuwającej się szarości, nawet nie wychodzi z domu, by sprawdzić pogodę. Odszukuje prognozę w internecie, albo słucha wiadomości w telewizji. Tak się stało, że ignorujemy niebo, a ono, w takim razie, ignoruje nas. I tylko wspomnienia z dzieciństwa próbują się przebić z zaszłej pamięci. Kiedy nie było tylu spraw, w gruncie rzeczy głupich i zbędnych, a niebo było bliższe ludziom, i częściej na nie spoglądali, może czuli, że było o wiele bliżej.