Nauka (edukacja), czym jest naprawdę :)

Śmieszą mnie takie tytuły, może Was również, a śmiech to zdrowie.

Kształcenie człowieka to poszukiwanie w nim wrażliwości, która aktualnie go przerasta. Ale jeśli będzie uważnym, czujnym, pokornym, to delikatnie zarysowana ścieżka, która często jest tuż pod jego stopami i której nie widzi, zaistnieje w jego świadomości. Wpierw mgliście i niepewnie, będzie kręcił głową i zastanawiał się – czy to prawda, czy rzeczywiście tak może być? Ale jeśli poszukiwacz wczuje się w najlżejsze drżenie swojego wewnętrznego radaru, dostrzeże różnicę między szczegółami, a tak naprawdę – między uczuciami w samym sobie, między którymi do tej pory nie widział podziału, które zdawały się jednym i tym samym.

Te różnice z początku zdają się pomijalnie małe, niewiele znaczące, niewarte uwagi, ale podczas dalszych obserwacji okazuje się, że są kluczowe i podstawowe. Za jakiś czas osoba poszukująca będzie się już dziwić, jak mogła nie rozróżniać tak oczywistych spraw.

Ale to tylko jeden z etapów. Następny, który czeka na odkrycie – to zacząć samemu tworzyć te drobne, coraz drobniejsze, najdelikatniej tkane szczegóły.

I kolejny etap – pogodzić się z tym, że tak niewielu ludzi je będzie dostrzegać.

Sztuka wyższa nie domaga się użyteczności

Mam w domu słabowitą serię powieści Lema. Słabowitą pod względem jakości wydania. Klejone kartki, miękka, cienka okładka. Znalazłem stary egzemplarz, wspólne wydanie Solaris i „Niezwyciężonego”. „Niezwyciężony” został kilkadziesiąt lat temu przeczytany przez Andrzeja Łapickiego, mam to nagranie i służy mi jako wzorzec porównawczy wobec współczesnych audiobooków. Skutek jest taki, że mało której książki czytanej jestem w stanie słuchać, tak bardzo brzmią sztucznie i nadęcie w porównaniu do interpretacji Łapickiego.

Solaris zaś, jako chyba najbardziej znany utwór, postanowiłem przeczytać jeszcze raz, mając więcej czasu w czasie pandemii. Książka rozsypuje się, jest już w kilku częściach, a każda z nich grozi dalszym rozpadem w każdej chwili. Noszę ją w plastikowym woreczku z suwakiem.

Przed laty zapamiętałem opisy Oceanu, form, jakie tworzył. Pomysłu na pokazanie Oceanu nie mieli ani Tarkowski ani Soderbergh w swoich filmach. Może dlatego, że fantastycznie został opisany w powieści. Lem bawi się opisem. Opis ten wydaje się zupełnie niepotrzebny dla fabuły i akcji powieści. Lem zagrywa się w sam ze sobą, myśl jego, wyobraźnia, płyną własnym strumieniem, niepohamowanym żadną potrzebą ograniczenia, obowiązku, potrzeby, praktyczności, użyteczności. Lem, mistrzowski erudyta (o czym można się przekonać czytając jego korespondencję z Mrożkiem), sam do siebie puszcza oko, gra sam ze sobą. Wyraża błyskawicznie to, co ja, czytelnik, tylko przeczuwam, że można chcieć wyrazić, że może istnieć taka możliwość, że coś może zaistnieć, przecież tylko w wyobraźni. I zanim, czytając, uświadomię sobie to, co być może w wyobraźni możliwe, to w następnych zdaniach już mam, już Lem to maluje, szybkim i precyzyjnym pociągnięciem literackiego pędzla.

Wracając do tytułu tego wpisu – oczywiście jest on arbitralny, i prawdziwy i fałszywy zarazem. Bo jak zmierzyć użyteczność, przydatność? Czym jest „sztuka wyższa”, kto ją określa, zagarniając ziarna i odrzucając plewy?

Przygoda, pisanie scenariusza

Dawno nie pisałem scenariusza, a nie pisałem scenariusza w takim rozmiarze i do takiej formy – dokumentalnej. Przecieram szlaki, to boli. Tępy ból gdzieś nad żołądkiem oraz w środku czaszki. Odruch ucieczki – robić wszystko inne – segregować śmieci, przeglądać stare ubrania, porządkować garaż, wieszać pranie i nastawiać nowe – byle nie pisać scenariusza. Czy trzeba zadać gwałt sobie, czy raczej przeciwnie – uspokoić się – żeby pisać? Może zmuszać się na spokojnie?

Bzdura! Nie zmuszać się, tylko poczuć przygodę. Przypomnieć tamte momenty gorącego lata w blaszanej furgonetce pędzącej od sklepu do sklepu, od warsztatu kowalskiego do introligatora, zbierającej okruchy przyszłej wystawy. Wystarczy poczuć i nie wieszać już prania ani nie robić porządków. Usiąść przed klawiaturą i przelać wizję na ekran.

sam sobie wezmę

Teatr Bagatela organizował cykliczną imprezę pt. „Festiwal Sztuki Aktorskiej”, podczas której prezentowano postacie aktorów. Były spektakle, wywiady. Bohaterem jednej z edycji był Dariusz Starczewski i podczas wywiadu powiedział coś, co zapamiętałem tak: „sam sobie wezmę to, na co zasługuję”.

To zdanie, które może komuś może się jawić jako buńczuczne i dumne, dziś widzę jako bardzo praktyczne i w sumie jedyne, dzięki któremu można czegoś dokonać. Darek mówił wtedy o czekaniu na to, że ktoś dostrzeże zdolności, pracę, doceni i pozwoli zarobić. (Tak, zarobić; nie kokosy, ale żeby móc żyć bez szarpania się.) Ale takie czekanie to złuda. Liczy się to, jak sami wykorzystamy nasze zdolności, czy sami docenimy naszą pracę i czy będziemy umieli na niej zarobić. Liczy się to, czy wiem, czego chcę i czy robię to, żeby to osiągnąć.

Poprzednie zdanie jest już wyświechtanym sloganem i tak, jak to jest ze sloganami – wszyscy je powtarzają, ale rozumieją tylko ci, którzy tego doświadczyli. Reszcie się wydaje, że rozumie.

Sen o pianinie

Śni mi się, że gram na pianinie. Regularnie, co kilka dni. Ale przecież od kilkunastu tygodni nie gram, z premedytacją.

W czwartej klasie szkoły podstawowej byłem dwa miesiące w sanatorium. Tam początkowo nie miałem dostępu do pianina, więc chodziłem po długich, wysokich korytarzach (stare budownictwo) i w rytm kroków, w głowie, w wyobraźni, płynęła u mnie muzyka. Bolała pustka, brak dźwięków płynących od strony klawiszy, a w ten sposób dało się ten ból trochę uśmierzyć.

Teraz, nie grając z premedytacją, działam, na to wygląda, przeciwko własnej naturze, przeciwko czemuś, co jest silne we mnie. Ale poświęcam tę naturę, granie, z którego nie będę miał pieniędzy, na które nawet nie będą przychodzili ludzie, nawet za darmo, bo trzeba o to zadbać i dobrze pogłówkować marketingowo, żeby przyszli. Poświęcam to na rzecz np. robienia filmików. Boli pustka, w jaką wtłaczam się, która skutkuje przeniesieniem grania na tworzenie czegoś innego, na czym można ewentualnie zarobić, a którą nawet łatwiej propagować w internecie, wśród ludzi, która nie jest z definicji abstrakcyjna, jak muzyka.

Takie jest założenie tego niegrania.

Zapraszam na koncert

8 czerwca o godzinie 21:00 w Krakowie, w Teatrze Barakah przy ul. Paulińskiej 28.

Wkraczam na pustelnię. Aby w sobotę jak najbardziej rozwinąć skrzydła, teraz składam je, zwalniam ich ruchy, może nawet lekko zwiążę, na chwilę. Posucha w sferze natchnienia minie, kiedy zewnętrzne i wewnętrzne bodźce odsunie się daleko. Mózg nie znosi pustki, zacznie tworzyć, gdy pustkę odczuje. Musi ją odczuć czasem boleśnie, musi się znudzić, by potem poderwać.

Pozostaje ćwiczenie techniki, powolne, niespieszne, bardzo precyzyjne i bez emocji. Do wykonania praca rzemieślnicza, a na przeoranym polu wzejdzie natchnienie. Praca intelektualna już zrobiona – jest program, następstwo napięć, co i do czego prowadzi i na czym ma się skończyć. Więc teraz – rzeźbić, spokojnie, robić swoje. W sobotę, przed koncertem, tylko rozegranie się.

Impotencja

Stefan rzadko czytał ciekawe książki. Nie dlatego, że był literackim ignorantem, ale chyba dlatego, że nie pozostawiały go w spokoju. A Stefan był zbyt wyczerpany codziennością, by serwować sobie niepokój, po pracy, wieczorem, przed snem. Lecz prawdziwszy powód niechęci brał się z aspiracji Stefana. Sam chciał pisać książki i myślał, że jest w stanie pisać je całkiem niezłe, jeśli tylko znalazłby więcej czasu. Czytając dobrą lekturę zdawał sobie jednak sprawę, że inni pisarze są lepsi od niego, co wprowadzało go w niemiły nastrój. Bolało. Dlatego Stefan sięgał po bzdurki, przerzucał je po kilka stron przy różnych okazjach – śniadaniu, w kolejce do dentysty, na przystanku. Znajdował przy tym niedoskonałości stylu, banał fabuły, ubóstwo słownictwa. I myślał, że sam potrafiłby lepiej.

Nocą w tramwajach

Dziewczyna w tramwaju, z odkrytą głową i długimi, blond, farbowanymi włosami, opadającymi na sztuczne, krótkie futerko z kapturem, które dłońmi obejmuje z przodu i zaciska, nie zapina. Czarny prawie czarny futrzany płaszczyk kontrastuje z jasnymi włosami, spomiędzy których wychyla się jasna twarz w ciepłym kolorze makeupu, o podkreślonych oczach i brwiach, ze zgrabnym nosem, gładkim, lekko okrągłym czołem i kochającymi oczyma. Zimowe, duże, jasnobrązowe buty na obcasie nawiązują kolorem do włosów. Wychodzą z nich nogawki, zwyczajnych jeansów w kolorze wyblakłej czerni, biegną w górę, a na zagięciu kolan otwierają się duże, oberwane dziury.

Najtrudniej zapamiętać obserwacje. Tam, wtedy, w tramwaju, na skrzyżowaniu ulic przy Poczcie Głównej, na trotuarze przy dworcu, na Placu Nowym, wtedy tam wszystko jest jasne – fascynacja, absurd, niekonsekwentnie ubrana dziewczyna, niby zakochana para, zakochana przez przypadek, spiesząca do domu, zgrabna, jak to w jej wieku, nastolatka, potykająca się na rozjeździe tramwajowym, facet w średnim wieku, brnący wśród tłumu na oślep, któremu wszyscy ustępują z drogi. Tam mógłby opisać każdy szczegół ich ubioru, twarzy, sposób poruszania się, tam widzi przyczynę i cel, rozumie niepewność na twarzach, zamyślenie, pozę, maskę.

Kiedy usiądzie przy kartce papieru, przy klawiaturze, pamięć o tamtych ludziach, szczegółach, najgorsze – o emocjach – znika. Tak, to prawda, była kobieta z futerałem skrzypiec na plecach, ale co z tego? Siedziała taka jedna w czerwonej kurtce, zapatrzona w smartfon, no i co? W zaciszu pokoju, tam, gdzie można by odtworzyć uliczne fascynacje, zaciera się ich ślad.

Stąd najtrudniejsze – jak zatrzymać w sobie cały ten sens, którym tchnie świat na zewnątrz. Jak przypomnieć, przywołać, przeżyć jeszcze, tym razem – z bladą, materią przed sobą, bezduszną, o ile nie wypełnić ją sensem. Poczuciem sensu. Przekonaniem niewątpiącym, niepodważalnym…

 

On wie, że prowadzisz z nim grę. Wie, że gra nie jest złośliwa. Próbujesz go odczytać, trochę sprowokować, ale szanujesz to, co czuje. Widzisz, problem polega na tym, że on nie ma siły. Powyżej pewnego zagęszczenia obowiązków, spraw, drobnych próśb, poleceń, oczekiwań ludzi, którym nie można odmówić (naprawdę, nie masz czego zazdrościć), nie ma siły na luz i spokojny, afirmujący uśmiech, który ci się z pewnością należy. Należy ci się znacznie więcej. Bądź spokojna, zasługujesz.

Inspiracja… poprzez – nie!

Inspiracją mogą być nie tylko mistrzowie, świetni nauczyciele, genialne dzieła, albo sympatyczne dzieła, sukcesy, pomysły i tak dalej… Inspiracją mogą być i źli nauczyciele, pomysły spalone, nawet kicz. Wydaje się niemożliwe, ale to się zdarza, taka inspiracja działa. Poprzez frustrację, zawód, potem determinacją, aż do wściekłości. Że jednak warto się postarać, powalczyć, poszukać.

Ach, kiedy coś komuś się nie uda, choć powinno, choć wiele wskazuje na to, że był skazany na sukces, ach gdy myślisz, jak to jest możliwe?, i o co chodzi, że wyszło tak jak wyszło, że nawet trudno opisać słowami, bo gdyby stworzył ktoś obcy… Ale to przyjaciele, ulubieńcy, więcej – specjaliści w swojej branży nie od dziś; gdyby stworzył to ktoś ci nieznany, to nie miałbyś obiekcji oblać strumieniem zasłużonego kwasu błędy aż nadto widoczne. I niewątpliwe! Ale tym, którzy je popełnili, trudno je przypisać, więc umysł poszukuje jakiejś zewnętrznej przyczyny, usprawiedliwienia, nieszczęśliwego splotu okoliczności niezależnego od mnie, ciebie, od nikogo…

Nieważne. Najważniejsze, że biegniesz do domu przysięgając po drodze, że zabierzesz się za jedną rzecz w życiu, za tę, która ci najbardziej wychodzi, że przeczytasz wszystkie książki, które znajdziesz na ten temat, że pójdziesz na spotkania z ludźmi, którzy się tym zajmują, oglądniesz wszystkie wystawy, przetrząśniesz antykwariaty, nawet że będziesz od dziś się wysypiał i założysz zeszyt dobrych postanowień. Wszystko po to, żeby uniknąć poparzenia własnej skóry, choć przez chwilę być dobrym, być uważnym, skoncentrowanym, pokornym, cichym, przeczuwającym radarem najlepsze wiatry i omijając najgorsze miny… I stworzyć jedną, małą dobrą rzecz – dobrą. Nie musi być genialna, ale – świadoma, nieprzypadkowa, wskazująca, że coś wiem, nad czymś panuję…

 

Portret mówi

Portret to środek komunikacji portretowanego z tymi, którzy będą go oglądać. Portretowany, który nie bierze pod uwagę widza, odbiorcy, myśli tylko o tym, jak ja wyglądam, a nie o tym, co chcę przekazać temu, kto mnie będzie oglądał, jest egocentrykiem.

Zdałem to sobie sprawę przy okazji kilku portretów, które wykonałem niedawno. Portretowany wybrał zdjęcie, które nie zawiera żadnego pozytywu, nie zawiera niczego. Przynajmniej tak starał się wyglądać i dość dobrze mu się udało.

Ale nie to mnie zastanawia. W kilku innych zdjęciach próbowałem ocieplić jego wizerunek i udało się to – nieznacznie, ale więcej nie trzeba. Na wypranej z emocji, lekko melancholijnej twarzy, pojawił się gdzieś promyk. Nie do końca wiadomo gdzie, patrząc – szukam go, wędruję między oczyma, ustami, czołem, patrzę na policzki. Ta wędrówka jest fascynująca.

Nie zostawił mi wyboru. To się zdarza, taka praca. Ale jest niezwykły sposób, w jaki odrzucił wszystkie inne zdjęcia z wyjątkiem tego jednego, pustego. Były to słowa nie tylko awersji, ale prawie wstrętu, może strachu. Pomyślałem, że nie myśli o odbiorcach i o tym, że mógłby im dać coś ciepłego, co ma w sobie. W zdjęciu, które wybrał, jest ignorancja kogoś, kogo spotka on, żywego, samemu będąc na fotografii.

Portretowany nie wie, kogo spotka, ale w portrecie widać, czy chce, próbuje, nawiązać kontakt, czy obchodzi go tamten człowiek. Portret jest tym trudniejszy dla modela, że nie może on przewidzieć, z kim się spotka. Portretowany, gdyby chciał pomyśleć o ludziach, którzy na niego spojrzą, mógłby choć próbować dokonać analizy społeczeństwa, ludzkości, pomyśleć o tym, co on myśli o człowieku w ogóle. Czy ma coś do dodania do ogółu? Nawet proste – czy lubi ludzi, czy w ogóle o nich myśli? Czy myśli tylko o sobie? To widać na portrecie. Bardzo dużo widać…