Zespół napięcia wieczornego

Wieczorem zmusza siebie, by zasnąć. Rankiem stwierdza ze spokojem, że znów zmartwychwstaje. Lecz gdyby nie otworzył oczu, nie stwierdziłby, a jego spokój nie byłoby zmącony, co się rozumie samo przez się. Za to wie, że spokój innych osób przestałby istnieć, i to na długo.

Sen przypomina śmierć. Oddanie siebie we władanie czegoś nieokreślonego. Niewierny Tomasz nie dowierza, że „jutro” nie będzie się różnić niczym szczególnym od „dzisiaj”. Jutro, o ile będzie mu dane, rozpocznie życie na nowo. To, że pozostaną stare długi do spłacenia, i ciągłość innych, codziennych spraw – to nie ma większego znaczenia. Każdy dzień to oddzielne życie, wieczorem kończy się, a rano, jeśli już, łaskawie się zaczyna. Trzeba więc dobrowolnie skłonić głowę pod topór, i pozwolić jej zasnąć. W chwili, której nigdy nie można precyzyjnie przewidzieć, spada niewidzialna zasłona, niczym nóż, i odcina świadomość.

Lecz jeszcze, przed snem, na ułamek sekundy, wspomnienie. Dziś przybył, niezapowiedziany, ciepły wiosenny wiatr. Szumiały gałęzie drzew, jeszcze bezlistne, bo z dopiero co pękającymi pąkami. Tak wiatr może szumieć tylko wśród nagich konarów. Z wnętrza domu, wieczorem, trudno było odróżnić, czy to jeszcze wiatr, czy już deszcz, który zresztą też przybył nagle, niespodziewanie. I nie szeleści on, bo jak wspomnieliśmy, ciągle nie ma na czym, bo pąki dopiero pękają.

pejzaż,fotPiotrKubic

Wśród tych pąków, wiosennego wiatru między pustymi konarami i kropli zagubionego deszczu, ludzkie codzienne prace jawią się jako niepoważna, mało potrzebna zabawa. Lecz czy to choćby w części słuszna prawda? Czy to tylko pusta refleksja człowieka, który nie musi, akurat w tym momencie, walczyć codziennie o przetrwanie. Co zresztą znaczy: walczyć o przetrwanie? Ha, czy samo to pytanie nie świadczy o tym, że nie o przetrwanie tu chodzi?

Może pytania o sens mają okazję stawiać ci, którzy nie muszą walczyć o przetrwanie, dlatego mają czas i siłę stawiać pytania o sens? Wynikałaby z tego jakaś ironia losu, paradoks, absurd. Człowiek walczący o przetrwanie nie ma czasu zadać sobie pytania o sens, a kiedy wreszcie może zadać pytanie o sens, bo nie musi już walczyć o przetrwania, to wolałby nie mieć czasu go sobie zadawać.

Właśnie teraz, wieczorem, w oczekiwaniu na ostrze, które spadnie i odetnie świadomość, przybywają, może wraz z wiatrem, pytania. Szalony pęd do twórczości, kiedyś właściwy tylko twórcom, dzisiaj ogarnia wszystkich. Kreatywność ma być lekarstwem na niedolę życia na padole łez. Twórczości tej, coraz częściej, nie ma już kto kontemplować. Wystarczy spojrzeć na facebooka, by stwierdzić, że liczba twórców zaczyna przewyższać liczbę odbiorców. Podobnie dzieje się w innych dziedzinach życia. W bogactwie swoich ofert z trudnością orientują się np. firmy telekomunikacyjne. Konsultanci centrów telefonicznej obsługi klienta nie wiedzą często nic konkretnego. Obietnice przewyższają możliwości ich realizacji, a chwalenie się nowymi możliwościami staje się fikcją.

Jakie znaczenie, wobec codziennego szaleńczego tempa pracy, mają płynące, niekształtne obłoki, pędzone zwykłym, nieszczególnym wiatrem? To stąd bierze się zespół napięcia wieczornego. Z tęsknoty, by nie być kreatywnym, choć jeden dzień. By jutro spojrzeć na niebo i posłuchać wiatru, szemrzącego wśród konarów, a wkrótce – wśród liści. By nie przegapić liści, zanim opadną, przecież to zaledwie mgnienie.

Tajemnica czasu

 

Ten sam utwór, którego wykonanie dzieli kilkadziesiąt lat. Ten sam człowiek, lecz z pewnością nie taki sam. Po latach, z orkiestrą, śpiewa wolniej. Widać różnicę w technologii – koncert i nagranie z 1978 roku zostało dokonane na pewno przy użyciu ówczesnej nowoczesnej techniki. To z 2011 roku – również. Co będziemy pomyślimy o niej za dwadzieścia lat? Czy rzeczywiście pamiętamy, czym posługiwaliśmy się dwadzieścia lat temu?

Ale to mniej ważne. Ważniejsze jest co, co trudno opisać. To zagadka – na czym to wszystko polega – to, w czym się poruszamy, jacy jesteśmy, co się dzieje z nami na przestrzeni życia. Na czym to polega – kto potrafi powiedzieć?

Dlaczego tak jest, że patrzę moimi oczyma, a nie kogoś innego. Że wydaje mi się, że jestem. Że boję się unicestwienia. I tego, że to, co robię, może nie mieć sensu. Mózg ludzki jest najbardziej skomplikowaną strukturą, którą człowiek zna, w całym Wszechświecie. I co dalej…?

I jest git

Przez lata dochodzisz do zrozumienia, dlaczego jest tak a nie inaczej. Pędzi Cię przekonanie, że to, co widzisz, a szczególnie – zachowanie ludzi – da się jakoś zrozumieć i pogodzić ze sobą. Mam na myśli – znaleźć wspólny mianownik ludzkich zachowań, nawet tych agresywnych, a także „pomniejszych”, jak np. obmowy, obłudy, ale też tych drobnych i trochę większych nieporozumień. Dochodzisz do przekonania, że przyczyny te są dość nieskomplikowane, że jest kilka uczuć (bo przyczyną są głównie uczucia), które można wymienić na palcach jednej ręki, które nas wszystkich nastrajają nie najlepiej, i gdyby tylko nad nimi choć trochę zapanować… I że równie częstą przyczyną jest „zwykły” pośpiech, brak czasu, by zatrzymać się na chwilę obok drugiego człowieka.

Ale nie spodziewałeś się tego, że im więcej zrozumiesz, tym wcale nie będzie łatwiej. A raczej – będzie trudnej. Bo im więcej rozumiesz, tym częściej musiałbyś być wyrozumiały – i tylko wyrozumiały, bo nic więcej nie można poradzić. Co z tego, że Ty rozumiesz, i teraz wydaje Ci się to proste i oczywiste. Zapominasz, że dojście zajęło Ci całe lata i nie przekażesz tego innym w pięć minut, ba, nawet w tydzień, gdybyś jakimś sposobem dostał aż tyle czasu. „I to jest marność”, i bezsens, bo już nie wiesz, czy warto było cokolwiek rozumieć. Jak niepraktyczna może być wiedza, albo inaczej – ona jest praktyczna, tyle, że ta praktyka pozostaje tylko tobie do realizacji, w samotności. No, od czasu do czasu spotkasz kogoś, kto rozumie podobnie, pogadacie sobie przez jedną połowę nocy, i tyle na pocieszenie.

Jest jeszcze jedno wyjście. Ty niczego szczególnego nie zrozumiałeś, tylko tak ci się wydaje. To po prostu początki schizofrenii, w której chory ubzdurał sobie, że zrozumiał cokolwiek ponad przeciętność i teraz ma coś do powiedzenia. Tak, to jest wyjście, dzięki niemu – wcale nie musisz być wyrozumiały i cierpliwy, i możesz wkurzać się na wszystkich innych, podobnie jak wszyscy inni wkurzają się na innych wszystkich. I już zostaje po staremu – każdy uważa, że wie najlepiej, każdy jest obłudny i każdy każdego obmawia, ty nie jesteś lepszy i niczego szczególnego nikt (ani ty sam), od nikogo (również od siebie), nie oczekujesz. A jeśli jeszcze jakiś lekarz przepisze ci jakąś uspokajającą pastylkę, to już jest pełen git.

Sensie, dobranoc

Niekiedy mam taką ochotę uciec od zorganizowania tego świata. Powiedzieć – nie! Jak mój pięcioletni syn. Przeszkadza mi to, że zdania należy budować tak, a nie inaczej. Że zdjęcia robi się według określonych konwencji. Problem pojawia się nawet wtedy, gdy chce się zaprzeczyć konwencjom. Bo zaprzeczanie też już było. Dlatego jedynym ratunkiem wydaje się jeszcze powierzenie się… przypadkowości.

I pojawia się we mnie dziwny upór, kiedy w głowie formułuję zdanie, które ma lekki błąd składniowy, logiczny, a najlepiej – nieścisłość. I coś mówi mi, że należałoby ją poprawić, ale z drugiej strony odzywa się głos – nie! Tak zostanie. Dlaczego? Dlatego, że ja tak chcę, wyzwolić się, zaprzeczyć regułom.

Już słyszę głos mojej koleżanki z pracy – ale tak się nie pisze pod żadnym pozorem. A co mnie to obchodzi, że „tak się nie pisze”? Skoro ja napisałem, to już wystarczający powód, że tak się pisze!

Może to po prostu zmęczenie.

Dziecko spacer park zabawa nuda

Napisać coś, stworzyć coś, w czym inni będą się dopatrywać sensu, bo „dzieło” owo będzie sprawiało wrażenie sensownego. Ale ów sens konsekwentnie i bezlitośnie w nim zagubić. I im dłużej by ktoś je studiował, tym większe ogarniałoby go zdziwienie i niepewność – co to jest i do czego służy. To musiałby być jednak majstersztyk – bo niełatwo byłoby pozbawić dzieło wszelkiego sensu, tak mi się wydaje. Przy jednoczesnym sprawianiu wrażenia, że jakiś tam sens jednak jest. Ciekawe, jak bardzo jesteśmy związani z sensem – z jego poszukiwaniem, a w przypadku braku – ze stwarzaniem sensu.

Mgła opada

na wszystko. Przykrywa samochody na parkingach przed blokami, zamknięte już o tej porze sklepy. Niedokończone budowy domów jednorodzinnych, nieogrodzone działki, dopiero co kupione pod zabudowę. Opada na grządki truskawek, obeschłych jesienią, przeciska się między łodygami malin. Snuje się wzdłuż miedz niezgody między sąsiadami. Mgła ma gdzieś ludzkie pragnienia, frustracje, złości. Ma również gdzieś najwznioślejsze uczucia. Schodzi z góry, z gestem „ja tu dziś rządzę” i „ludzie, dajcie spokój”.

Przeglądałem zdjęcia rodzinne. Dziadek w trumnie, babcia jeździła już wtedy na wózku. Potem babcia w trumnie. Na naszym podwórku – wianuszek gości pogrzebowych. Przemawia Stanisław. Teraz on już też jest w trumnie. Jakby wszystkich tam obecnych łączył ten sam łańcuch, a jego ostatnie ogniwo zawsze leżało… w tej skrzyni z desek. Ciągną tam, po kolei. A oto i nowo narodzeni, jeszcze nie wiedzą, że też dołączyli do łańcucha, są może trochę dalej. Zresztą… kto to wie.

W co zostaliśmy wplątani, powołani do życia? I jeszcze dano nam mózg, który jest zdolny zadać to pytanie! Czy byłby jakiś sens dawać komukolwiek umiejętność zadania tego pytania, a nie dać możliwości odnalezienia odpowiedzi? I skazywać tę istotę na wieczne znieczulanie tego obszaru w mózgu, który domaga się wyjaśnień?

To jest pytanie o sens. Jeśli istnieje najdrobniejszy nawet sens czegokolwiek, to już wystarczy.

To przeciekawe i niewiarygodne, ale wygląda na to, że to my (którzy dajemy radę choć trochę pomyśleć), nadajemy sens. I tu kręcę z niedowierzaniem głową, bo… nie czuję się na siłach. Bo to oznacza, że nadając choćby najmniejszy sens najdrobniejszej rzeczy, stwarzam sens wszystkiego. To wynika po prostu z logiki, z konsekwencji. Ale… czy to rzeczywiście możliwe?  To wydaje się zbyt dużo. To zdaje się przerastać moje siły…

Nie w czas

Mam wrażenie, jakby ze wszystkich rzeczy, które mi się trafiły w życiu, połowa z nich nadeszła nie wtedy, kiedy powinna.

Nauka historii, ze szczegółami, jakimi karmiono nas w szkole podstawowej a potem średniej, to w 80% było jak grochem o ścianę. Co ja z tego mogłem zapamiętać, a co tak naprawdę zrozumieć?

Podobnie literatura. Poematy, powieści, analiza strukturalna – co ja z tego pamiętam…? Ale i tak nie o to chodzi, by pamiętać. Chodzi o to, by to przeżyć, poczuć. Czy coś czułem? Tak, na pewno, ale o wiele za mało. Nie miałem szansy czuć wiele. A i tak to, co czułem, było często inne niż to, co powinienem czuć – według programu szkolnego.

Teraz przyszło mi zbliżyć się do Lermontowa. Co ja wiem o nim ze szkoły? Sądzę, że nic. Sięgam do historii i myślę, że tylko dzięki zbiegom okoliczności (np. kupionej dziesięć lat temu, przez przypadek, opasłej „Historii Świata”) i niewyjaśnionemu, osobistemu zainteresowaniu, jestem w stanie wyobrazić sobie okres historii, w której żył Michaił, wraz z ówczesnymi prądami, fascynacjami, lękami, oczekiwaniami.

Nie wiem, może to moja osobista cecha, że błyskawicznie ulatuje mi z pamięci to, co nie wiąże się z pewnym moim wewnętrznym poczuciem sensu. W czasach, gdy byłem nastolatkiem, nie widziałem sensu w tym, co próbowano mi wpoić. Zresztą wątpię, czy rzeczywiście ktoś tak naprawdę próbował. Należało przerobić program i tyle.

Tak więc czy nie był to czas stracony? Czy zamiast siedzieć w ławce szkolnej i łapać się tego, czego moja dusza nie chciała się za nic w świecie łapać, może zamiast tego należało robić coś zupełnie innego? Na przykład podróżować, być wśród różnych ludzi, widzieć ich zmagania, emocje, nadzieje. Tak mi się wydaje, że wtedy potrzeba np. historii i literatury przyszła by o wiele szybciej…

Błogosławić pustkę

W nowoczesnej galerii handlowej, w wielkim mieście, jakiś zwariowany przedsiębiorca wynajął przestrzeń przeznaczoną na jeden z butików. Nie wystarczył mu pojedynczy moduł, potrzebował co najmniej trzech. A że zapłacił, nikt nie wnikał zbytnio, co miałoby się tam znajdować. Wiadomo, że jak alkohol, to musi być koncesja, i tak dalej, ale to przecież oczywiste.

Lecz nie pojawiły się tam używki. Co zatem? Tego nikt nie wiedział. W dniu otwarcia nie było ciekawie – żadnych promocji, ogłoszeń przez megafony, ani zespołu muzycznego, klauna, waty cukrowej i tak dalej. Po prostu…. nic. Jedynie obrotowe bramki, jedna do wejścia, druga do wyjścia. I jeden człowiek z obsługi, dość monotonnie ubrany, który czasem pochylał się w stronę wchodzących, na coś zwracał uwagę, coś wyjaśniał. Niektórzy pod jego wpływem wycofywali się, inni, szybko sięgali do toreb czy niewielkich plecaków, takich, jakie zabiera się do miasta na średnie zakupy.

Obrotowe bramki prowadziły do dużej sali, w białym kolorze. Światło równomiernie rozświetlało ściany, nawet trudno było stwierdzić, skąd pochodzi. Ale to nieważne, wątpię, czy ktokolwiek zwracał na nie uwagę. Było wszechobecne, i jednocześnie – nieobecne, po prostu. Tylko tacy jak ten np. fotograf, przez chwilę się nim interesowali, a nie mogąc wyśledzić jego źródła (zresztą było naprawdę nieciekawe), dawali sobie spokój.

Wzdłuż białych ścian ciągnęły się wąskie, drewniane ławeczki z trzeba szczebelkami. Nie wyróżniały się zupełnie niczym, może tylko tym, że były prymitywne i niewygodne. Brakowało im najprostszych nawet ozdób, załamań, ponad te, który wynikały z kształtu samej sali. I więcej – nic. Po prostu nic. Żadnego dźwięku (było nadzwyczaj cicho), ani ruchu, nawet animacji wyświetlanych na ścianach ukrytymi projektorami. Należy dodać, że absolutnie zabronione było wnoszenie napojów, przekąsek (nie dla Mc’Donalda, Burger Kinga itp.), a ci, którzy właśnie kupili książkę lub gazetę, mieli je czym prędzej schować.

Właścicieli sąsiednich butików ogarnęła irytacja. Ten „projekt”, albo „nie projekt” (jak go nazwać?) nie mieścił się w wyobrażeniu galerii handlowej. Powstały obawy, że zakłóci atmosferę miejsca i doprowadzi do zmniejszenia zainteresowania, popytu, i ostatecznie – spadku dochodów. „To bezczelność” – słychać było głosy krytyki, oczywiście w kuluarach i przy koniaku, gdyż nikt nie śmiał wystąpić otwarcie, niepewny, czy będąc pierwszym, nie narazi się komuś lub czemuś. „Projekt” swoją atmosferą przypominał kościół, jednak zbyt wiele było w nim na opak. Zamiast mroku – jasność, zamiast ołtarzy, figur i klęczników – pustka, i brak nawet odzianych w najjaśniejsze (albo ciemne) habity postaci, przemykających szybko i zręcznie z tackami w dłoniach.

Już po dwóch miesiącach wyszło na jaw, że obawy były płonne. Zamiast spadku, zanotowano wzrost dochodów, na tyle, że fenomen miejsca zaczęli badać uczeni. Okazało się, że klienci, spędzający choć piętnaście minut w białym pokoju, powracają do galerii handlowej z nowym zapasem energii. Sami przyznawali, że wśród białej pustki doświadczali olśnienia, przypominali sobie kolejne artykuły, które mieli kupić, lub wpadali na fantastyczne pomysły np. prezentów dla ojca, babci lub znajomych. Obroty galerii zaczęły wzrastać. 

Odkryto również kilka przypadków odnalezienia sensu życia. Owi klienci nie posiadali się z radości, błogosławili niekonwencjonalny pomysł butiku, w którym nic nie ma – pomysł z pozoru szalony, a jakże zbawienny. I nawet nie mieli za złe tego, że sprawdzając operacje na koncie, na końcu miesiąca, odkrywali pokaźny odpływ funduszy – oczywiście tylko ci, którzy używali kart zbliżeniowych. Zresztą, kto dziś ich nie używa, kto chodzi do galerii handlowych?

Piramida

Na szczycie potrzeb niezachwianie stoi sen. Pewnie dlatego, że jedzenia mam pod dostatkiem, a nawet bronię się przed nim, od kilku tygodni.

Niesamowicie ciekawe – mniej jem i czuję się lepiej. Nie najadam się do syta, tylko aby zaspokoić uczucie głodu. Czytałem gdzieś o tym, a może oglądałem film, może ktoś mi mówił – sprawdziłem to i potwierdzam. Trzeba tylko zrobić coś z uczuciem ssania w żołądku.

Jak sobie z nim poradzić? Zaprzyjaźnić go. Brzmi absurdalnie, ale najtrudniej zrobić pierwszy krok i przekonać siebie, że tak jest dobrze, tak powinno być. Potem jest łatwiej, i ze zdziwieniem się patrzy – tak, to możliwe!

Wracając do snu. Co zrobić, gdy trzeba spać, a nie można? Nic. Po prostu leżeć. Jak nie można leżeć, to wstać. Można spróbować coś robić, cokolwiek, np. dla domu albo do pracy. Ale jak nie wychodzi – przestać. Najważniejsze – to nie przejmować się tym, że trzeba spać, a nie można.

Tak jak na szczycie moich potrzeb jest sen, tak największym moim wrogiem jest frustracja. Na przykład z tego powodu, że powinienem spać, a nie mogę usnąć. Jeśli więc nie można spać, to nie należy się z tego powodu przejmować. Ani z żadnego innego powodu.

Sposoby na radzenie sobie z frustracją są dwa. Jeden, to widzieć świat innym, niż jest w rzeczywistości. Na przykład – mam jeden stary samochód, ale jestem przekonany, że tak naprawdę mam trzy, tylko jeden z nich pożyczyłem koledze, a drugi jest na tuningu w warsztacie. Można też uważać, że im starsze auto, tym lepsze. Drugi sposób to patrzeć wprost na rzeczywistość, oceniać adekwatnie, a nawet lubić taką, jaka jest: mam stary samochód, bo nie stać mnie na nowszy. Inny przykład – nie mam predyspozycji by być pisarze, muzykiem, menadżerem (wielu ludzi uważa, że mogłoby być). Nie mam absolutnego słuchu, świetnej pamięci, nie umiem świetnie oceniać ludzi. Mylę się, i nawet nie zawsze wiem kiedy.

W ogóle przyjmowanie codziennego potoku życia z lekką nutą rezygnacji (że co ja mogę na to poradzić) jest dość niezłym sposobem. Najgorsze wydają się wzbudzone nadaremno nadzieje. Na przykład bardzo zależy ci na spotkaniu z kimś, i umawiasz się, ale jakoś ciągle okazuje się, że jeszcze nie teraz. Chodzisz z nadzieją i czekasz, tłumacząc sobie, dlaczego jeszcze nie teraz, i wykluczając kolejne powody (że jeszcze nie teraz), widzisz następny nadchodzący sposobny moment, że już i już. Okazuje się on jednak, według  kolejnych zrządzeń, znów nie tym. W końcu ciebie, nieświadomego do końca, co dzieje się w Twojej głowie, nagle trafia po prostu szlag.

Najlepiej więc byłoby żyć z przeświadczeniem, że na niczym mi nie zależy. I można by olewać (nawet z ubolewaniem lub politowaniem) wszystkich innych, oszołomów, którzy do czegoś dążą, o coś walczą, i jeszcze wierzą.

Skoro tak byłabym żyć, to po co żyć.

PS. Zostawiam Wam film, który oglądałem o pierwszej w nocy, gdy nie mogłem usnąć.

Kwazary

Zapalam kwazary. Jeden w przedpokoju, drugi w sypialni, z boku. To dla Beniamina, który może będzie chciał przyjść w nocy do naszej sypialni. Świecą, na pomarańczowo, fioletowo. Kupiłem je w sklepie budowlanym z artykułami elektrycznymi. Zapalam też dla mnie, chcę usypiać w nieskończonej konstelacji. Łatwiej przyjdzie się pogodzić.

Może to koniec

Wczoraj siedziałem chwilę przed pustym okienkiem na tym blogu. Miało ono tytuł „Treść wpisu”, i pozostało puste. Może dlatego, że wczoraj była mgła, a wiadomo, że kiedy jest mgła, to nie ma wiatru. Dlaczego wiatru? Dlatego, że zgodnie z wpisem Wiatr… pisanie idzie mi wtedy, kiedy wieje.

Może chodzi o to, że wiatr mojego życia się uspokaja. Do pisania ciągnęło mnie, gdy nie mogłem usnąć. A wczoraj Ioana zaproponowała, żebym tak po prostu poszedł spać, i poszedłem. I usnąłem.

Brzmi niepokojąco? Chyba tak. Bo jeśli tak dalej pójdzie, ten blog przejdzie do historii. A przecież dopiero co zgłosiłem go do konkursu. Cóż, nie pierwszy to raz w moim życiu zdarzy się, że kiedy próbuję wypłynąć na szersze wody, wyprawa raptem się kończy.

Ale zaraz, konkurs ma tytuł „Blogu 2012 roku”, więc w zasadzie mogę przestać już pisać. To, co napiszę, albo czego nie napiszę, w tym roku, ani w żadnym kolejnym, nie powinno mieć wpływu na wynik konkursu.

Ale zaraz! Przecież i tak powiedziałem sobie, że nie walczę o nagrodę, a zgłosiłem się z powodu nagłego, niewyjaśnionego impulsu. Nie mam zamiaru nikogo agitować i wygłupiać się wpisami na facebooku, twitterze, na trzech portalach na których zamieszczam swoje materiały ani na dwóch innych blogach: głosujcie na pk.blox.pl!

Ale….. teraz zdałem sobie sprawę, że może tamte blogi miałyby większe szanse niż ten….. Może źle wybrałem, pod wpływem niewyjaśnionego i nagłego impulsu… Wietrze, przybądź! Wskaż drogę, ratuj, uspokój!…

Wyglądam za okno. Niepewne kształty w ciemności, czy to drzewa? Czy się chwieją?

Tak…. tak. Tak!