Po dniu pracy biała plama w pamięci

Rozpalone płyty, z których ułożony jest skwer przed dworcem. Pierwszy dzień lata. Przejście tunelem i wyjście na stanowiska autobusów. Duszno tu, powietrze stoi pod sklepieniem. Duszny autobus, duszne i ciasne miejsce przy oknie. Duszna frustracja.

Cały dzień w pracy, a on nie może sobie przypomnieć, co robił. Nie dlatego, że nic nie robił, przeciwnie, ciągle coś robił. Bez przerwy biegał z jakimiś papierami, szukał czegoś w internecie, rozmawiał z kimś, kto nagle przyszedł i miał nagłą sprawę. Szukał czegoś na dyskach komputera, nie mógł znaleźć, choć to coś musiało tam być. Porównywał oferty, kalkulował, próbował przewidzieć przyszłość, stworzyć strategię, próbował się dodzwonić do kogoś, kto nie odbierał, złapać kogoś, kto ciągle nie miał czasu. Próbował ogarnąć bałagan w biurze, albo raczej obiecywał sobie, że kiedy załatwi większość palących spraw, wtedy ogarnie bałagan. To znaczy zacznie go ogarniać, bo trudno przewidzieć, ile zajmie ogarnięcie.

W komputerze coś przestało działać, coś nie zrobiło się do końca, wyświetlił się błąd, albo żaden błąd się nie wyświetlił i nie wiadomo o co chodzi. Trzeba więc prześledzić, zbadać, dociec, naprawić, skorygować jakiś drobny błąd, szczegół, bzdurę, bez której nie można dalej pracować, to znaczy dalej gonić – z papierami, z ofertami, tworzeniem strategii.

Człowiek, który siedzie w tym pokoju, przy tym biurku i komputerze, ma zajmować się tworzeniem obrazów. To najbardziej lubi, w tym celu go tu posadzono. Więc kiedy napisze co ma napisać, poukłada co jest do ułożenia, przyjmie i obsłuży potrzebujących, wreszcie zajmie się tym, o czym myśli od tygodni. I wtedy będzie mógł to docenić.

Ciekawy jest ten świat, czyli po prostu refleksje

I

Ha, wyobraź sobie, że projektujesz plakat. Dostajesz treść, która ma się na nim znaleźć. Reszta należy do Ciebie. Myślisz, kombinujesz, ale przede wszystkim – czujesz, bo wizualność po pierwsze działa, ma działać, na emocje. Treść w tobie jakoś rezonuje, bardziej lub mniej. Próbujesz wyczuć rytm, zaczynasz dostrzegać, co jest ważniejsze, co mniej ważne. Dobierasz kolorystykę, czcionkę, myślisz o układzie, przymierzasz, próbujesz, przesuwasz, powiększasz, zmniejszasz. Plakat powinien zwracać na siebie uwagę, ale czym, jak, skoro wszystkie plakaty mają zwracać na siebie uwagę? Plakat to nie tylko dosłowność, słowa, duże i mniejsze, które muszą się tam znaleźć. Obraz to przepływ napięć, może być jak wznoszenie się, albo opadanie, jak bieg, albo spokój, wytchnienie, bezruch.

No więc to wszystko, co ewentualnie czujesz, próbujesz przemienić na obraz. Coś tam już wiesz o obrazie, od kilkunastu lat zmagasz się z nim, na różnych polach. W końcu – gotowe! Jeszcze wyjście na kawę, odwrócenie oczu od monitora, albo choćby przejście korytarzem. Ważne, żeby się oderwać przynajmniej na kilka, kilkanaście minut i potem znów powrócić. Ostatnie poprawki. W końcu wysyłasz dziełko zleceniodawcy.

I co? Świetnie! Wszystko dobrze. Jest tylko jedna prośba – żeby ten wyraz, co jest przekrzywiony lekko w lewo, przekręcić lekko w prawo.

Tylko tyle? Naprawdę? Niemożliwe… Żadnej dyskusji o koncepcji, że paleta barw, że przekaz, że styl, że target. Nie, wszystko w porządku, tylko lekko przekręcić jeden wyraz. No wszystko jest genialnie, ale ten jeden wyraz – no nie, to jakoś nie wyszło.

Obserwowałem takie zjawisko kilka razy. Bardzo ciekawe. Na przykład pewien krytyk napisał kiedyś o pewnym reżyserze, że jeden jego spektakl był genialny, ale drugi mu niestety „nie wyszedł”. Albo – opowiadanie jest super, tylko ten jeden akapit – niedobry, do niczego. Ha! Wyobrażam sobie taką sytuację – ktoś jakiś patrzy na równania Einsteina i w pewnym momencie mówi – przecież tu trzeba przestawić przecinek!

Nie do końca wiem dlaczego, ale chce mi się śmiać — ha ha ha! — i nawet mogę sobie na to pozwolić, bo wszyscy z biura już poszli!!

 

 

II

Mam nowy pokój w pracy. Jestem szczęśliwy. Pokój na razie prawie pusty, a piętro niżej piętrzy się sterta mebli i sprzętu, które trzeba będzie w tym pokoju zmieścić. Ogarnia mnie poczucie lekkiego zagubienia. Znam je! Zwiastuje dobrze! Badam przestrzeń i widzę tyle wątków, które należy podjąć – zawieszenie głośników, wymiana żyrandola, ustawienie szaf, podwieszenie lamp i rozpraszaczy, maskowanie kabli, przerobienie półek, podłączenie lodówki, gdzie postawić statywy, a gdzie drobne akcesoria. Lecz nie szczegóły są teraz najważniejsze – najważniejsza jest wizja całości. Ma się ona poskładać z kawałeczków, elemencików, klocków, które jeszcze nigdy nie były ze sobą zestawiane.

Gdybym palił, pewnie wziąłbym teraz papierosa. Ale sięgam po butelkę wody, stawiam krzesło w środku pustego pokoju. Nie patrzę w żadne konkretne miejsce, tylko gdzieś, sam nie wiem gdzie. Chłonę przestrzeń i wiem, co coś tam w mózgu samo się układa. Potem idę piętro niżej, stawiam krzesło przy stercie sprzętów. Siadam, popijam wodę, patrzę na to, co będzie musiało przejść przez moje ręce. Mijają minuty. Za chwilę oddam klucz na portierni i wyjdę. Jutro pojawi się wizja…

Cnota podmiejskiej miejscowości

Wieczorem nie słychać szczekania psów w naszej okolicy. Może dlatego, że pada deszcz? Raczej psów już nie ma. Nie wyniosły się, bo psy rzadko przenoszą się, zmieniają miejsce zamieszkania. Pewnie po prostu wymarły, a ich właściciele nie postarali się o nowych towarzyszów. Gdzie daleko szukać, na naszym podwórku, w kącie, już nie ma budy i zagrody. Teraz stoi tam drewniana altanka z hipermarketu. Nawiasem mówiąc wujek, który ją nabył i zmontował, narzekał na jakość połączeń; dokupił około setki wkrętów, którymi wzmocnił konstrukcję, inaczej szybko by się rozpadła.

Altanki z hipermarketów schodzą na psy, których zresztą już nie ma. Nasza okolica jeszcze czterdzieści lat temu rozbrzmiewała regularnym pianiem kogutów i ujadaniem psiarni na przechodniów. Ale przeszła metamorfozę. Teraz jest to jeszcze nie miasto, a już nie wieś. Taka podmiejska, spokojna mieścina, prawie osiedle, sypialnia na przedmieściach skostniałego miasta odległego o czterdzieści kilometrów. Jej dogodnością, zaletą, wręcz cnotą jest idealna, wieczorna cisza, tak jak dziś. W której wiosenny deszcz wygrywa niedokończoną melodię na nowoczesnych dachówkach i blachach dachów. I raz na czas przejeżdża, szumiąc w wodzie oponami, piętnastoletnie auto. Taka obowiązuje tu średnia wieku w motoryzacji.

Pada deszcz, szumi deszcz, i żadnego innego dźwięku. Nikt się tu nigdzie nie spieszy, nie pędzi, ludzie w blokach, w domkach jedno i wielorodzinnych, prowadzą wieczorną, spowolnioną egzystencję, bez euforii, egzaltacji, wielkich planów. Błogosławiony spokój…

Przed ostatnim zakrętem

Wieczór. Noc. Światła za oknem, nie takie bliskie, bo za ogrodem. Kiedy się zalistni, nie będzie ich widać.

Wszystko, co przepuszcza się przez maszynkę do codzienności… wszystko to zostało gdzieś na drodze, przed przedostatnim zakrętem, tam, skąd jeszcze nie widać osiedla. Potem pięćdziesiąt metrów od przystanku – tylko spokój. Chodnikiem, po kruszących się płytach nieco zarośniętych starą trawą. Ostatnie kroki do furtki, spokój. I już naprawdę ostatnie, na ganek, do drzwi wejściowych. Niewzruszony spokój.

To nawet niezły pomysł, żeby w autobusie zapalał się napis „uwaga, przedostatni zakręt”, tuż przed końcowym przystankiem. A wtedy pasażerowie, zdyscyplinowani i spokojni, pozostawialiby za sobą myśl o tym, co wrzucili do maszynki do codzienności i co z niej wyszło, na ile zmielone. Jak kręcili korbką, żeby szybko mielić, bo mimo powszechnej automatyzacji nie udało się jeszcze skonstruować maszynki, która by sama mieliła codzienność. Albo już ktoś taką wymyślił, ale szybko opatentował, a patent schował do szuflady, by czerpać zyski z oferowania maszynek na korbkę. Bo kręcenie ogłupia, a głupolom łatwiej wcisnąć kolejne akcesoria do ręcznych maszynek. A to podkładki ułatwiające (akurat!) przykręcenie ich do stołu, a to rękawice chroniące ponoć od odcisków (ale to bzdura), a to popychacz, by nie pokaleczyć palców (i tak są pokaleczone), albo wyprofilowane naczynie na zmieloną powszedniość, które nigdy się nie przepełnia.

Na ostatnim przystanku kierowca otwiera boczny bagażnik, w którym piętrzą się porzucone byle jak maszynki, i czeka. Ale wysiadający z autobusu nie kwapią się do zabierania żeliwnego żelastwa. Raz się zdarzyło, że chudy, wysoki chłopak z długimi włosami sięgnął po jedną, lecz potem znaleziono ją w rowie, w połowie jego drogi do domu.

Lepszy płyn do mycia naczyń, za darmo

Uwaga, to nie jest reklama ani kryptoreklama. To jest nawet antyreklama, bo po przeczytaniu tego tekstu będziecie rzadziej kupować płyn do mycia naczyń. A wiadomo, że każdemu producentowi chodzi o to, by jego produkt kupować jak najczęściej.

Bierzemy znany, stary płyn do mycia naczyń Ludwik. Mam go przed sobą w małej buteleczce 250g, przyniesionej wprost ze sklepu. Wszyscy robią tak, że upuszczają pewną ilość płynu na zabrudzone naczynia i myją. No ewentualnie wlewają sporo płynu do zlewu z wodą. Zależnie od zabrudzenia raz myje się szybciej raz wolniej, wiadomo. Ale to nie jest najlepszy sposób!

Biorę buteleczkę do ręki i czytam instrukcję. Ale… po co czytać…? Mycie naczyń w zlewie to przecież żadna filozofia – ściereczka, płyn, a następnie ruszamy rączkami.

A jednak jest tu pewien haczyk. Otóż w instrukcji „Sposób użycia” czytamy: Stosować 1 łyżeczkę płynu na 5 litrów wody.

Ha ha! Kto w to uwierzy?! Jedną łyżeczkę na cały kanisterek pięciu litrów i to ma zmywać?? Bzdura!

Przepraszam! Jednak nie taka bzdura. Przypominam sobie teraz ten dzień, w którym zrobiłem ów eksperyment. Wziąłem starą buteleczkę po Ludwiku i wlałem na dno nieco płynu, potem dopełniłem wodą. Zakręciłem zakrętkę z zaworkiem, przechyliłem butelkę żeby wymieszać (pamiętam jakby to było dziś), otworzyłem zaworek i spryskałem naczynia.

Nie od razu zauważyłem, że była jakaś różnica. Tyle, że wytworzyło się o wiele więcej piany. Tą pianą przetarłem brudne naczynia. I nagle zobaczyłem – tłuszcz, brud zaczął schodzić o wiele łatwiej i szybciej!

Wyjaśnienie: tajemnica tkwi w tym, że tworzy się piana. Tak naprawdę to nie płyn usuwa brud, lecz piana. Płyn jest tylko po to, by stworzyć z wody pianę. Fachowo nazywa się to: płyn zmniejsza napięcie powierzchniowe wody, przez co zanieczyszczenia łatwo przechodzą do wody i mogą być usunięte.

Od tamtego czasu zawsze używamy rozcieńczonego płynu, wskutek czego kupujemy go mniej, mniej zanieczyszczamy środowisko i mniej czasu tracimy przy myciu!

Teatr zza kulis

Krótki film (niecałe dwie minuty) o pracy garderobianej w Teatrze Bagatela, moja realizacja.

Asia

Asia była najsłodszą istotą na świecie. Tak wszyscy mówili i była to prawda. Rysiek też tak o niej myślał, i nawet nie mógł sobie wyobrazić, że pomyślałby inaczej. Bo nie mogło być inaczej.

Myślał tak, gdy ustawiał osuszone po myciu szklanki na blacie, obok zlewu. Przyglądał się im pod światło, które padało spod szafki, żeby wyłapać białawe zacieki. Wycierał je ściereczką, ale nie chował. Asia przychodziła popatrzeć. Zawsze znajdowała plamki i zacieki na kilku szklankach, a Rysiek nie miał pojęcia, jak ona to robi, że znajdzie, albo raczej jak on to robi, że ich nie dostrzega.

Szklanki ustawiało się na prawo od filiżanek, w szafce, tuż obok okna. Za szklankami, idąc dalej w prawo, stały literatki, potem wąskie kufle do piwa, kieliszki do szampana, potem do wina i na końcu – do wódki. W tym a nie innym porządku. Rysiek chciał kiedyś ustawić szklanki z prawej strony, bo tak było najwygodniej je wyjmować, ale Asia powiedziała, że to nie jest najlepszy pomysł. I rzeczywiście, to nie był nawet dobry pomysł, zauważył Rysiek.

Przy stole w kuchni stały cztery krzesła. Od strony okna – to lekko rozchwiane, obok niego takie z jaśniejszą plamą drewna na tylnej nodze, potem dwa, które niczym by się nie wyróżniały, gdyby Asia nie umiała ich rozróżnić. Tylko Asia umiała i po każdym sprzątaniu kuchni (Rysiek stawiał krzesła do góry nogami na stole, potem przesuwał stół) Asia poprawiała te dwa krzesła, jeśli Rysiek postawił je odwrotnie. Przy zlewie żółta ściereczka leżała po lewej stronie, a zielona gąbeczka po prawej. W chlebaku woreczek z bułkami miał być skierowany wylotem w lewo.

A w lodówce… Lodówka rządziła się swoimi własnymi prawami. W sumie – prawami Joasi. Rysiek ledwo tam zaglądał. Popatrzeć nie było po co, a wyciągać coś lub chować mógł ktoś, kto znał zasady ułożenia. Ryśkowi trudno było je zapamiętać, ubolewał nad tym i był Asi wdzięczny, że jest dla niego wyrozumiała.

Do wyjścia z mieszkania prowadziła droga przez przedpokój. Jego części były urządzone tak, by po drodze kompletować kolejne części garderoby i przy drzwiach być gotowym, w pełnym rynsztunku, do wyjścia. Obok drzwi był wieszak na klucze. Rysiek, któregoś razu, schował klucze do kieszeni, zamiast je powiesić, przez co Asia, dwie godziny później, prawie się spóźniła do kosmetyczki. Od tamtej pory, nad wieszakiem, pojawił się napis: „KLUCZE!”

I tak dalej. Staranność i rozplanowanie mieszkania nie przedstawiały żadnych niedopowiedzeń ani niespodzianek. Kanapa, pufy, pilot od telewizora, półeczka na prasę, w której pozostawały egzemplarze wyłącznie z poprzedniego tygodnia, kwiatki podlewane według jasnych zaleceń hodowców, książki i albumy ułożone alfabetycznie i tematycznie. Rysiek myślał, że może garaż pozostanie ugorem, luźno i przypadkowo zdeformalizowanym, ale z czasem przekonał się, że wiele by stracił, gdyby Asia nie pomogła mu go przeanalizować i usystematyzować.

W zasadzie powinien być jej wdzięczny. Jedyne, co mu pozostało, konkretnie, to wdzięczność, bo do niczego innego nie wydawał się sobie być zdolnym. „Wdzięczności można się nauczyć” powiedziała mu Asia, „nawet tej na zawołanie” dopowiadał sobie Rysiek. Siadał przy stole, tak, by odsuwając krzesło nie wywołać przykrego dźwięku szurania nim po podłodze. Potem złączał stopy, prostował się, kładł dłonie (same dłonie) na blacie, potem się lekko uśmiechał i z wdzięcznością patrzył na Asię. Na tę najsłodszą istotę na świecie. Nigdy by nie pomyślał, że mogłoby być inaczej.

Walczymy ze słodyczami

Myślę o tym, że zbliżają się Święta. Mikołajki tuż za nami. Myślę o kilogramach słodyczy, które moje dzieci dostają w paczkach, prezentach.

W grudniu nasz rodzinny program ograniczania cukru załamuje się. Ciągle wielu ludzi uważa, że aby zrobić przyjemność dzieciom, trzeba kupić im coś słodkiego. Tworzy się lawina, powódź słodyczy. Moje dzieci, z różnych źródeł, dostają ich całe siatki. Tymczasem to nie te czasy (jak np. 30 lat temu), kiedy czekolada w domu była wydarzeniem. Teraz toniemy w słodyczach, są nam one proponowane na każdym kroku, przy każdej okazji.

Zdrowy człowiek nie zdaje sobie sprawy, jak ogromny wylew insuliny do krwi powodują nie tylko batoniki i czekoladki, ale wody smakowe czy zwykłe słone paluszki, bo są zaprawiane cukrem. Ja, diabetyk, widzę to na glukometrze, widzę, jak słodycze destabilizują organizm nawet na kilka dni. Wy, zdrowi, o tym nie wiecie, bo Wasz organizm automatycznie radzi sobie z tym, co mu serwujecie – dopóki jest sprawny.

Pomóżmy sobie w walce z uzależnieniem. Zamiast słodyczy – zabawa edukacyjna, książka, wycieczka w ciekawe miejsce, trochę ruchu na świeżym powietrzu, w promieniach słońca. 

Czego nie mogę

Nie mogę znieść Twittera – tej lawiny notatek z najróżniejszych dziedzin. Podobnie na Facebooku – to nie do wytrzymania oglądać jedne po drugich – krytykę i emocje polityczne, pieski i kotki domowe, pary ślubne, wyczyny sportowe, deklaracje wiary, filmiki śmieszne, pokraczne, idiotyczne (takie mają być, ale ja akurat nie mam na nie nastroju), narzekanie kobiet na facetów i facetów na kobiety (o dziwo, to rzadziej), tego, że ktoś rozbił głowę na korcie tenisowym, a ktoś inny zbiera fundusze na ratowanie poparzonego dziecka. Aby było jasne – nie chodzi o to, że moi znajomi zajmują się bzdurami, tylko że ja nie mogę znieść tak różnych treści razem, jednych po drugich.

Przeraża mnie też sama ilość. Bo kiedy siedzę z przyjaciółmi na urodzinach przyjaciela mojego syna, to mam przed sobą tylko tych, co są w pokoju. Nie możemy rozmawiać o zbyt wielu rzeczach naraz, chcemy się słuchać, pokazać zainteresowanie, dopytać. To ograniczenie jest zbawienne – dla mnie samego.

Każda z wiadomości wiąże się z czymś więcej, niż tylko filmikiem, zdjęciem, jednym zdaniem. Wszystko to ma swoją przyczynę, praprzyczynę, a niedociekanie jej jest pewnego rodzaju zaniedbaniem, ignorancją, uproszczeniem, ślizganiem się po powierzchni. Nie mogę tego, co widzę, zbyć jednym zdaniem: „ot takie sobie”.

Spokojny człowiek

Na ulicy, w centrum miasta, przy niedużym baraczku, może kontenerze, w którym mieścił się bar całodobowy „U teściowej”, w świetle padającym z wnętrza przez okno przesłonięte szybą z pleksi, stał spokojny człowiek. W zasadzie wyraźnie widać było tylko twarz, oświetloną, i szerokie ramiona schowane w białej koszulce z krótkimi rękawami. Sierpniowe wieczory są już chłodne.

Specjalnością baru był kebab w kilku odmianach. Były i frytki, zapiekanki, hot-dogi, ale wszyscy brali kebaby. Dlatego spokojny człowiek z pewnością czekał na kebaba, a skoro czekał już dłuższą chwilę, musiał to być kebab w wersji zapiekanej.

Z budki dochodziły ożywione głosy. O której przyszła Aśka? Dlaczego tak późno? A Artek zostawił po sobie bałagan, czy my to mamy sprzątać? Mamy i to na bieżąco, bo jesteśmy otwarci dwadzieścia cztery godziny na dobę. Pracujemy, wydajemy kebaby, sprzątamy, kłócimy się, milczymy, czasem opowiadamy kawały – zawsze przy otwartym barze, a klienci widzą nie tylko jak obżynamy mięso kurczaków i wołowe, jak szarpiemy szczypcami sałatę i siekane pomidory, wkładając je do bułek, polewamy sosami czosnkowym i pikantnym, ale widzą też, kiedy jest awantura i narada, kogo wyrzucić z kebabowni, a kogo znaleźć na jego miejsce.

Spokojny człowiek opierał się o ścianę zaraz przy oknie. Nie, twarzy nie miał anielskiej, ale taką jakby dobrze pasującą do wszystkiego, którą wszędzie można przykleić, dołączyć. Ale! Nie była bezbarwnie, przezroczyście pospolita. No i spodnie! Spodnie były pomarańczowe! Z granatowymi wstawkami z przodu, pod kolanami, i srebrnymi paskami na końcach nogawek. Przybrudzone. Pomarańcz ciemniał przy udach, srebrne paski nie błyszczały się jak nowe. Lecz biała koszulka pozostała biała, opinając bicepsy na rękach, założonych.

No właśnie, duże bicepsy i łagodna twarz. Tymi łapskami mógłby przydusić pierwszego lepszego przechodnia na ulicy, ale twarz nie zmieniłaby się z łagodnej na żadną inną. Można by pomyśleć, że gdyby nie pomarańczowe spodnie, tylko inne, skórzane, i jeszcze kurtka w skórze, to niezwykle spokojny człowiek sięgnąłby do wnętrza baru, złapał jednego z chłopaków i przez zęby cicho wycedził: koniec dyskusji, dawać mojego kebaba. Z ciągle spokojną twarzą, oczywiście.

Nie sięgnie i nie przydusi. Dziś, przed świtem, patrzyła w tę twarz dziewczynka, biała jak papier, mdlejąca mu na rękach. Przemarznięty włóczęga, któremu skończyło się lato właśnie tej nocy, na ławce na skraju parku. W południe – leżąca na bruku, przy tramwajowej szynie, rowerzystka, potrącona przez czarnego Passata. Za każdym razem jego twarz była niezmiennie spokojna, tak jak teraz, gdy czekał na kebaba i słuchał dobiegającej z wnętrza baru kłótni.

 

materiał powiązany: pomarańczowe spodnie