Uciekasz by powrócić

Nie interesuje mnie urządzanie domu, ustawianie altany w ogrodzie, koszenie trawy. Sąsiadka, która niedawno się pojawiła i wraz z mężem postawili parterowy domek tam, gdzie trójkątny skrawek ziemi niczyjej między drogą zmierzającą do cmentarnej bramy a naszym ogrodem zarósł murem leszczyny nie do przebycia, dziś zamiatała kostkę na swoim podwórku, i tak bardzo czystą i zamiecioną już wcześniej. Troska, dbałość o swój, wreszcie swój dom, i o obejście, które powinno wyglądać. Ogrodzenie z murowanymi słupkami i automatyczną bramą, wysadzane zielonymi, ozdobnymi tujami, które w przyszłości przynajmniej wizualnie odgrodzą podwórko od reszty na zewnątrz…

Poznawać (czytaj: uciekać) coraz więcej, w imię przesuwania horyzontu, zbierania doświadczenia, nie marnowania życia; jechać coraz dalej, spotykać coraz dziwniejszych ludzi, a przecież ciągle: ludzi, obserwować, fotografować, przeżywać, choć niestety powierzchownie, bo jakżeby inaczej – ich zwyczaje, emocje, problemy, na szczęście nie moje. Iść ciągle dalej i dalej tylko po to, aby w końcu i tak powrócić – do starego ogrodu, koszenia trawy i altany, zepsutego dachu; do siebie, do tego, o czym chciałem zapomnieć, zagubić podczas dalekich wędrówek…

To, czego unikasz, czego najbardziej się boisz – to cię spotka. Wreszcie, pogodzony, poddasz się dobrowolnie temu, przed czym uciekałeś, z pokorą staniesz przed największym strachem: oto jestem…

Zawsze!

– byś chciał. Lecz tego nikt nie wie. Więc skoro nie da się zawsze (a może się da, ale skoro nikt tego nie wie, to jakby właśnie się nie dało), to w takim razie – nigdy! Tak! Nigdy…

Tylko że… nigdy to w zasadzie samo, co zawsze. Wystarczy jedynie podmienić słowa, albo inaczej zadać pytanie…

Jest jeszcze jeden sposób. Chodzi o zawsze teraz. Konkretnie: zawsze jest to, co teraz.

Czujesz to? Wydaje się wbrew ludzkim cechom: pamięci i wyobraźni, lecz to sposób na uśmierzenie tęsknoty, która łączy to, czego właśnie teraz nie ma.

Nie ma początku (nawet, jeśli był), nie ma końca (jeśli będzie, nie zobaczę), to, co teraz, jest zawsze. Choć i początek i koniec tkwi w tym, co teraz.

Opis nudny i wcale nie literacki. Pełen nostalgii mojej, prywatnej. Opis taki, na jaki pozwalają moje umiejętności.

Nie wiem, po prostu nie wiem. Tak, ten stan jest przeze mnie ulubiony, więc powinienem się cieszyć. A jednak…

Moja cała rekonwalescencja jest przeprowadzana według mojego uznania, wyczucia i inwencji. Żadnych konkretnych wskazówek od lekarzy, którzy się mną zajmowali. No, przepraszam, rehabilitant w klinice powiedział, że trzeba się przygotować do walki z bólem. Dobrze. Raz też posadził mnie na łóżku, raz przeprowadził korytarzem, był, zdaje się, z mojego stanu zadowolony.

Internista nie mógł się dopchać do mnie w tłumie wizytujących na obchodzie, rano. Miałem drobne uwagi co do dawkowania mi insuliny, które wydawało mi się kardynalnym nieporozumieniem. Na przykład stała dawka na pompie bez względu na to, czy właśnie zjadłem obiad, czy śpię, bo jest trzecia w nocy. Tak mi chciał wyrównywać cukrzycę. Chciałem go też uspokoić, że w mojej sytuacji cukier w moczu nie jest powodem do rozpaczy, niechby raczej zmierzyli aceton i ciała ketonowe. Internista po obchodzie szybko znikał a pielęgniarki mogły zrobić tylko to, co stało w papierach.

Pielęgniarki… Cały tłum, bo oprócz stałej obsady – studentki czy stażystki… Nie rozróżniam. Wspominam miło, odpowiadały na mój uśmiech, kiedy kolejna wlewka ketonalu zaczynała wreszcie działać… Wspominam miło pomimo targów o insulinę, gdy przełożona (jak sądzę) z marsową i zagniewaną twarzą podnosiła wysoko wstrzykiwacz, a ja nieustraszony dalej zadawałem jej pytania. Wtedy inna, zza jej pleców, nieduża, starsza, spokojna, uśmiechała się do mnie przyjaźnie.

Z pielęgniarkami zacząłem sobie wymieniać korespondencję na temat terapii insuliny na karcie, tej wieszanej na łóżku, było to w stylu:
Pielęgniarka: Pacjent odmówił przyjęcia insuliny.
Ja: To nie jest prawda. Mój podpis.

Zainteresował się tym dialogiem na obchodzie docent (czy ktoś równie ważny, bo docentów chyba już nie ma), jednak po wyjaśnieniu, że jestem tylko dziennikarzem społecznym samoukiem i dlatego lubię pisać, z godnością pominął sprawę. (Tak naprawdę ktoś szepnął mu do ucha, że "to zostało już wyjaśnione", o czym ja doprawdy nie miałem pojęcia).

Jeszcze o salowych. Miło wspominam. Czas na sali przed/pooperacyjnej biegł niezależnym trybem. Zmiana pościeli, ścielenie łóżek, mycie pacjentów o 5 rano było niezwykłe dla mnie, ale nie tutaj. Zresztą, większość pensjonariuszy i tak nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje. A nad ranem przynajmniej nikt nie przeszkadzał. Pstryk światło na sali, potem szło w obroty tych parę łóżek, i pstryk na koniec. Zaś za kilkadziesiąt minut przychodziła siostra mierzyć temperaturę.

Dwa razy stażystka, pani psycholog, przyszła rozmawiać, bo miałem bliżej nieokreślone stany w nocy (zwłaszcza kiedy bardziej bolało). Za drugim razem niewiele porozmawialiśmy, ponieważ w tłusty czwartek personel (raczej tyko stażyści) zaprasza siebie sms’ami na pączka. I jeszcze potem się widzieliśmy – wyraźnie się ucieszyła, kiedy nie zadano mi żadnych ćwiczeń ani wskazań do domu.
– To znaczy, że dobrze!
– To znaczy, że nie wiem, czy dobrze – ja na to. – Mięśnie i ścięgna jak skurczone sznureczki. Padam z nóg, gdy ból uderza w krzyżu (a cięto mnie przecież na szyi). Zawroty głowy, wszystko utopione w bólu (a co wam będę dalej opisywał). Mam sobie o tym poczytać w Internecie i sam znaleźć ćwiczenia?

Jedno muszę powiedzieć – operację zrobili, zdaje się, super. To ich specjalność, to widać. Żadnych późniejszych bólów po intubacji, w przełyku, gardle. Zwiodczenie mięśni oddechowych, zdaje się, pozostawia jakiś ślad na parę dni (prosiłem w myślach, żebym nie musiał kichać ani kaszleć). Coś tam jeszcze mi robili, bo przygotowanie trwało dwie godziny. Ale za to żadnych problemów neurologicznych z czuciem, poruszaniem kończynami, koordynacją ruchów, świadomością czy pamięcią. Ekstra. Super!

Raz widziałem, jak przygotowywali lekko starszego gościa do operacji na łóżku obok. Jakieś cztery osoby pracowały prawie bez słowa, każdy robił swoje – wkłucia, intubacja, EKG i jeszcze mnóstwo rzeczy. Przyjemność tę organizację oglądać.

No dobrze, ale ja ciągle nie wiem – więcej spać, czy raczej funkcjonować, iść na spacer czy czytać. Znajomi, ci związani z medycyną, radzą, żeby na siebie uważać. Ale co to znaczy – uważać? Co to znaczy?

Szukam własnego rytmu. I coś znajduję, np. śpię aż się obudzę (he he, to nie takie oczywiste), a potem muszę szybko wstać, nie bacząc na histerię fizyczną i psychiczną organizmu, bo zaraz będzie jeszcze gorzej. Po dziesięciu minutach chodzenia, drobnych prac domowych, histeria się kończy i jest całkiem dobrze! Jak również po posiłku – starczy jabłko, kawałek chleba. Ale zjeść jestem w stanie tyle, co moją piąstka (wychudzona, jednak), więc jem często.

Potem – działam – idę do miasta, jadę samochodem po córkę do przedszkola, pracuję na komputerze, sprzątam – powoli, jeszcze przygarbiony, ciągle czekając na ukłucie w skroń lub ciemię jak przelatującą kulą karabinową (sorry, nigdy nie widziałem i tego nie doświadczyłem, ale to pewnie podobne). Działam aż do wyczerpania sił. Nadchodzi moment, że jest stop, jak w meleksie, któremu skończył się prąd. Idę wtedy spać i śpię, aż się obudzę. Dwie, trzy, a nawet więcej godzin funkcjonowania, potem – godzina do czterech – snu.

Czy nie przesadzam z aktywnością? Nie wiem. Fakt, że ból z tygodnia na tydzień się zmniejsza, a ja jestem w stanie robić coraz więcej. Może to dowód, że jest OK… Jak trochę poszarżuję, to jest gorzej, ale zaraz potem – lepiej. Jak leżę cały dzień – to potem tragedia, jest najgorzej.

Może to jest tak, jak powiedział wujek, były kierowca pogotowia:
– Panie, żyj pan jak możesz. Jak pacjent ma umrzeć to i tak umrze, a jak ma przeżyć to przeżyje. Więc nie ma sensu pędzić na złamanie karku, tylko spokojnie, a wszystko się wyjaśni… 😉

„Ulepię od nowa…”

Voo Voo
Faz

Ulepię od nowa

I morza i lądy


Obsypię garściami


Pachnących łąk


Pozrywam granice


Zadepczę ich ślad


I z gór czekolady


Zbuduję mój świat


Domy różowe,


Bez okien, bez ścian


A snów hulajnoga


Zawiezie mnie tam


Śmiejecie się ze mnie


Nie wiedząc że ja


W mym świecie nie słyszę


Bo nie ma w nim was

Nic innego nie przychodzi mi do głowy… Mam tę piosenkę na winylowej płycie, ale nie mogę odtworzyć. Może ktoś z Was ma jako mp3? Fantastycznie pasuje do niektórych momentów… Fantastyczna aranżacja, to rock, ale nie taki zwykły, rzępolenie na decybele, tylko pełen sensu, pozornej prostoty, mistrzostwa w odczuwaniu.

Umieć powiedzieć sobie, choć na chwilę – nic mnie nie obchodzi! Umieć nie odebrać telefonu (to się da!) nie zaglądnąć na Facebooka, nie przeczytać maila, który właśnie nadszedł…

Co zrobić

Czy sztukę można wartościować? Starają się to robić krytycy, próbuje się poszukiwać kryteriów, według których można sztukę zmierzyć, ocenić, porównać z inną sztuką.

Ze względów kultury, kurtuazji, również dla bezpieczeństwa, jedni artyści (artyści na poziomie, ma się rozumieć) nie wypowiadają się negatywnie o innych artystach. Oceny pozostawiają dla siebie, jak również – odbiorcom, którzy nie są artystami.

Co zrobić jednak, kiedy obserwuje się nadmuchiwany balon, rosnący, coraz większy, w którym nie można dostrzec niczego szczególnego, oprócz… sprężonego powietrza. Tymczasem balon dalej rośnie, wypełnia pomieszczenie, już nie można wyjść, ruszyć się, nawet odetchnąć. A chciałoby się dostrzec jego sens, więc poszukuje się, rozważa, analizuje, lecz im dalej, tym mniej sensu; nie pozostaje nic, albo bardzo niewiele. Bo problem pojawia się, gdy jesteśmy w taką sztukę uwikłani, na nią skazani, i nie możemy po prostu wyjść jak zwiedzający z galerii. Potrzebujemy zatem poczucia sensu, wartości, tymczasem łapczywe ich poszukiwanie prowadzi do zadyszki, kołatania serca, paranoi ("jesteśmy super") a w końcu i tak – frustracji.

Nadmuchiwanie balonów jest zajęciem ryzykownym, nie tylko ze względu na huk, ale z powodu nadciągającej nieuchronnie śmieszności. Czy cienka granica oddziela coś od niczego? Kiedyś tak mi się wydawało, teraz – nie. Za pozornie drobnymi zmianami, które są widoczne, kryje się zupełnie inny sposób myślenia, inna osobowość, wrażliwość i wiedza – twórcy, kompozytora, reżysera, pisarza i tak dalej. A właśnie te szczegóły, wydające się dyletantom i amatorom drobnymi, niewiele znaczącymi, zmieniają tak wiele. Sęk w tym, że szczegół sam w sobie nie znaczy nic, lecz ciąg szczegółów, ich konsekwencja, prowadzi do niewidzialnego świata, zamkniętego w wyobraźni twórcy. Prowadzi, abo nie prowadzi. A nawet jeśli prowadzi, to czasem i niestety, do klaustrofobicznego i nie mającego wiele do opowiedzenia świata…
A ponieważ nie ma miernika sztuki, więc wszystko można nazwać sztuką, i być z niej dumnym, a nawet cierpieć z powodu niedocenienia i niezrozumienia.

Nie da się oszukać

Mam przymusową chwilę przerwy, więc pozwolę sobie wywalić z siebie wściekłość. Nasuwają się pytania o wnioski ogólne, a jakże: co jest celem naszego działania? Czy ciągłe eksperymentowanie i uczenie się na żywym organizmie? Czy jednak dokonanie czegoś w tym życiu – czegokolwiek, co będzie można nazwać zakończonym osiągnięciem, które przyniesie wymierny efekt? Czy ciągle będziemy grzebać się w szczegółach, a to z powodu niekompetencji i ignorancji, podszytej żałosną dumą? Dziś po raz kolejny silnie dotarł do mojej świadomości fakt, że dobra organizacja jest majstersztykiem, którego aby dokonać, trzeba mieć szczególne predyspozycje, zdolności. To nie jest dla każdego! Nie każdy się tego jest w stanie nauczyć – zresztą – po co? Można przecież pisać wiersze, uprawiać ogródek… We współczesnym świecie liczy się zarządzanie, a w szczególności – zarządzanie informacją. Bez tego właśnie polegamy sromotnie! Tu się nic nie poradzi dobrymi chęciami, uśmiechem, bo czasu i przestrzeni nie da się oszukać! Po prostu – rzeczywistość bezwzględne mówi nam nie, i nawet nie śmieje się nam w twarz. W ten sposób nigdy nie przekroczymy pewnego pułapu, pewnych rzeczy nigdy nie dokonamy, choć będziemy o nich marzyć całe życie, i uważać, że nawet na nie zasługujemy. Po prostu, obiektywnie, nie mamy szans!

A co wtedy pozostaje? Twierdzenie, na przekór, że jest świetnie. Ale właśnie to wmawianie sobie i innym, że jest wspaniale, wobec żałosnych, tak, żałosnych(!) faktów, tym bardziej nas ośmiesza! Jak można tego nie dostrzegać? Jak można samemu się tak podkładać? Wszystko jest rajskie – w planach i na papierze, znamy to skądś. Im większy rozziew między wyobrażeniem o sobie i swoich umiejętnościach, a rzeczywistością, tym większa ośmieszenie; ale w momencie, kiedy tego rozziewu już się nie dostrzega, sytuacja wydaje się dramatyczna. Co wtedy pozostaje? Chyba tylko psychiatra. Tylko że przymusowo, zdaje się, nie można nikogo leczyć…

Busem

Trzeci dzień dojazdów do pracy busem. Bez widoku szosy i obowiązku patrzenia w przód, w tył, na boki, bez napięcia w żołądku i wypatrywania misiaczków. Bujając się gdzieś tam na tylnych siedzeniach, przysypiam na moim plecaku, stawianym obok mnie. W miasteczku, które jest po drodze, bus zjeżdża na rynek, wzdłuż skweru z soczystą zielenią drzew, między którymi Maryja, w zagrodzie, i promieniście rozchodzące się od niej sznurki z trójkątnymi flagami w kolorach białym, żółtym, niebieskim. Na bramach kamieniczek plakaciki wyborcze "Polska jest najważniejsza".

Na trzeci dzień w busie zaczynam już pamiętać dziury i fałdy tej drogi. Drzemiąc zgaduję, gdzie jestem. Na przykład na tym ryneczku małego miasteczka, akurat przy tablicy ogłoszeniowej, na której teraz dwie takie same twarze obok siebie, z dwoma napisami "Wiec wyborczy Janusza Korwin-Mikke". Tak więc kiedy widzę Janusza Korwin-Mikke, napinam mięśnie, bo tam jest takie zagłębienie w bruku, że zawartość busa podskakuje pod sam sufit. Zagłębienie w bruku – kiedyś był tu gładki asfalt, ale ostatnia moda to kosteczka. Ale jaka! Jadąc busem, nie da się zerkać na zegarek, dzwonić przez komórkę, czytać gazety, bo położony jakiś czas temu przez specmajstrów bruk jest w gorszym stanie niż ten, który pamiętam, sprzed trzydziestu lat. Trzymamy się siedzeń, chwiejemy wraz karoserią – taka wspólna zabawa w małomiasteczkowy blichtr. 

Dedykuję A. – jeszcze, czyli ciąg dalszy

A gdyby jednak przyszedł, tuż po siedemnastej. Stanął w drzwiach, jak chciałby przecież stanąć, i jak ona by chciała, zdaje się, skoro ogarnęła już kuchnię i pokój, i położyła tygodnik i dziennik na stole, przy którym jedno krzesło odchyliła, jakby dopiero ktoś (on?) właśnie wstał, na chwilę, i miał zaraz wrócić.

Stanąłby w drzwiach, i choć było by właśnie tuż po siedemnastej, to ona by powiedziała:
– Teraz… Nie mogę, wychodzę z kotką na spacer. Pusia nie może się doczekać, wychodzę. Ona nie może czekać, sam wiesz, musi teraz, właśnie… Nie szkodzi. Przecież?

Albo gdyby stanął w drzwiach – nic nie powiedziałaby, popatrzyła zdziwiona, bo już z Pusią na rękach; mogłaby zapytać, czy i on nie poszedłby na spacer, ale nie zapyta, bo pewnie to on powinien ją zapytać, ale czy zapyta…
– To może pójdziemy razem? – zapytał.
– Ja tylko tu, na skwer, nie, nie trzeba. Zresztą, dzisiaj sama… muszę być sama, mam coś… sama.

Albo:
– Spieszę się do sklepu, nie dzisiaj… I Pusia tylko na chwilę, ze mną.

Albo:
– Do fryzjera, miałam o dziesiątej, ale w końcu teraz… rozumiesz… Może jutro?

Albo…
– Nie ma problemu, zdzwonimy się, chyba nie przyszedłeś specjalnie? Przejeżdżałeś? Miło, że wpadłeś, ale ja właśnie… Na razie!

Albo stanąłby w drzwiach, a ona, nawet niezbyt zdziwiona, wpuściłaby go do przedpokoju, i do tej kuchni ze stołem, na którym dziennik i tygodnik, przy którym odstawione krzesło…
– Herbaty?
– Proszę…
– Jakiej?
– No wiesz, nie wiem…
– Zdecydowałbyś się.
– No, zdecydowałbym się.
– Zdecydowałbyś się, jak dziecko, duże dziecko, raz powiedz co chcesz, raz byś wiedział. Byle herbaty… Byle wiedział, byle…

Albo on:
– Proszę herbaty…
A ona, nieruchoma, oparta o blat pokrywający rząd szafek po przeciwległej stronie kuchni. W końcu sam, pytając ją wzrokiem, sięgnąłby do szafki. Wśród ciszy jej nieruchomej, jak martwej twarzy bez słowa, drgnienia, gestu. Nieobecnej. Samej w sobie.

Albo sięgnąłby po tygodnik, przerzucając strony, może by rozłożył na stole ten dziennik (który ona tam położyła), zerkając ot tak sobie na szpalty. I ona, w przypływie impulsu, zatrzasnęłaby uchylone okno, wraz z tym szumem powietrza między drobnymi gałązkami i młodymi listkami brzozy, który lubił. Może by nawet wyszła, zostawiając go, samego. Na pewno by wyszła, z tego impulsu, z przerzucania stron tygodnika, z niej nieobecnej.

Albo…
– O, jesteś! Dobrze. Kran się oberwał. Rzuciłbyś okiem, i na szafkę, bo zawias, coś z nim; w łazience światło zgasło, i lodówka się nie domyka, a zlew – przytyka. Zerkniesz? Kochanieńki, zerkniesz! Wychodzę z Pusią, herbata  w szafce. Pa!

Migawka I – „Rewolucyjna” Chopina

Kolega spotkany dzisiaj, realizator dźwięku:
– Wydali płytę, którą ja realizowałem. Chopin. Pięknie wydali. Muszę się przypomnieć, żebym dostał kilka egzemplarzy.
– To musisz koniecznie przynieść – mówię.
– Było trochę pracy. Samą Rewolucyjną składaliśmy z dwudziestu kawałków.
– ??
– No tak. Równałem dźwięk po dźwięku [tzn. w komputerze robił cięcia i dopasowywał, wyrównywał poszczególne dźwięki].
– Jak to? – stanąłem w miejscu.
– No Piotr! Przecież tego nie zagra nikt na świecie.
– Ale przecież…
– …tak wygląda współczesna muzyka poważna… Ha!

Skrętu kiszek…! Nie nie nie…! To mnie nie dotyczy. To nie moja sprawa, ja nie mam z tym nic wspólnego… Jak mi się zachce, to raczej pójdę na koncert.. Chyba tam jeszcze ktoś gra tak naprawdę…

Co mówią ludzie

Uczysz się, studiujesz, zgłębiasz jakąś dziedzinę, bo nie zadowala cię powierzchowność, obiegowe opinie, uproszczenia. Dociekasz, jak coś funkcjonuje, "jak jest naprawdę", gdyż to, co "mówią ludzie" zdaje się niesprawiedliwe, przynoszące szkody. Po jakimś czasie, sam nie wiesz kiedy, zaczynasz rozumieć, o co w tym czymś biega. Niestety, tego sygnałem jest uczucie, że przestajesz się rozumieć z owymi "ludźmi", pozostajesz w swoich opiniach osamotniony i niezrozumiany. Tak czasem wygląda wybór między samotnością a pozostaniem w ignorancji.