Nie wiem, po prostu nie wiem. Tak, ten stan jest przeze mnie ulubiony, więc powinienem się cieszyć. A jednak…
Moja cała rekonwalescencja jest przeprowadzana według mojego uznania, wyczucia i inwencji. Żadnych konkretnych wskazówek od lekarzy, którzy się mną zajmowali. No, przepraszam, rehabilitant w klinice powiedział, że trzeba się przygotować do walki z bólem. Dobrze. Raz też posadził mnie na łóżku, raz przeprowadził korytarzem, był, zdaje się, z mojego stanu zadowolony.
Internista nie mógł się dopchać do mnie w tłumie wizytujących na obchodzie, rano. Miałem drobne uwagi co do dawkowania mi insuliny, które wydawało mi się kardynalnym nieporozumieniem. Na przykład stała dawka na pompie bez względu na to, czy właśnie zjadłem obiad, czy śpię, bo jest trzecia w nocy. Tak mi chciał wyrównywać cukrzycę. Chciałem go też uspokoić, że w mojej sytuacji cukier w moczu nie jest powodem do rozpaczy, niechby raczej zmierzyli aceton i ciała ketonowe. Internista po obchodzie szybko znikał a pielęgniarki mogły zrobić tylko to, co stało w papierach.
Pielęgniarki… Cały tłum, bo oprócz stałej obsady – studentki czy stażystki… Nie rozróżniam. Wspominam miło, odpowiadały na mój uśmiech, kiedy kolejna wlewka ketonalu zaczynała wreszcie działać… Wspominam miło pomimo targów o insulinę, gdy przełożona (jak sądzę) z marsową i zagniewaną twarzą podnosiła wysoko wstrzykiwacz, a ja nieustraszony dalej zadawałem jej pytania. Wtedy inna, zza jej pleców, nieduża, starsza, spokojna, uśmiechała się do mnie przyjaźnie.
Z pielęgniarkami zacząłem sobie wymieniać korespondencję na temat terapii insuliny na karcie, tej wieszanej na łóżku, było to w stylu:
Pielęgniarka: Pacjent odmówił przyjęcia insuliny.
Ja: To nie jest prawda. Mój podpis.
Zainteresował się tym dialogiem na obchodzie docent (czy ktoś równie ważny, bo docentów chyba już nie ma), jednak po wyjaśnieniu, że jestem tylko dziennikarzem społecznym samoukiem i dlatego lubię pisać, z godnością pominął sprawę. (Tak naprawdę ktoś szepnął mu do ucha, że "to zostało już wyjaśnione", o czym ja doprawdy nie miałem pojęcia).
Jeszcze o salowych. Miło wspominam. Czas na sali przed/pooperacyjnej biegł niezależnym trybem. Zmiana pościeli, ścielenie łóżek, mycie pacjentów o 5 rano było niezwykłe dla mnie, ale nie tutaj. Zresztą, większość pensjonariuszy i tak nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje. A nad ranem przynajmniej nikt nie przeszkadzał. Pstryk światło na sali, potem szło w obroty tych parę łóżek, i pstryk na koniec. Zaś za kilkadziesiąt minut przychodziła siostra mierzyć temperaturę.
Dwa razy stażystka, pani psycholog, przyszła rozmawiać, bo miałem bliżej nieokreślone stany w nocy (zwłaszcza kiedy bardziej bolało). Za drugim razem niewiele porozmawialiśmy, ponieważ w tłusty czwartek personel (raczej tyko stażyści) zaprasza siebie sms’ami na pączka. I jeszcze potem się widzieliśmy – wyraźnie się ucieszyła, kiedy nie zadano mi żadnych ćwiczeń ani wskazań do domu.
– To znaczy, że dobrze!
– To znaczy, że nie wiem, czy dobrze – ja na to. – Mięśnie i ścięgna jak skurczone sznureczki. Padam z nóg, gdy ból uderza w krzyżu (a cięto mnie przecież na szyi). Zawroty głowy, wszystko utopione w bólu (a co wam będę dalej opisywał). Mam sobie o tym poczytać w Internecie i sam znaleźć ćwiczenia?
Jedno muszę powiedzieć – operację zrobili, zdaje się, super. To ich specjalność, to widać. Żadnych późniejszych bólów po intubacji, w przełyku, gardle. Zwiodczenie mięśni oddechowych, zdaje się, pozostawia jakiś ślad na parę dni (prosiłem w myślach, żebym nie musiał kichać ani kaszleć). Coś tam jeszcze mi robili, bo przygotowanie trwało dwie godziny. Ale za to żadnych problemów neurologicznych z czuciem, poruszaniem kończynami, koordynacją ruchów, świadomością czy pamięcią. Ekstra. Super!
Raz widziałem, jak przygotowywali lekko starszego gościa do operacji na łóżku obok. Jakieś cztery osoby pracowały prawie bez słowa, każdy robił swoje – wkłucia, intubacja, EKG i jeszcze mnóstwo rzeczy. Przyjemność tę organizację oglądać.
No dobrze, ale ja ciągle nie wiem – więcej spać, czy raczej funkcjonować, iść na spacer czy czytać. Znajomi, ci związani z medycyną, radzą, żeby na siebie uważać. Ale co to znaczy – uważać? Co to znaczy?
Szukam własnego rytmu. I coś znajduję, np. śpię aż się obudzę (he he, to nie takie oczywiste), a potem muszę szybko wstać, nie bacząc na histerię fizyczną i psychiczną organizmu, bo zaraz będzie jeszcze gorzej. Po dziesięciu minutach chodzenia, drobnych prac domowych, histeria się kończy i jest całkiem dobrze! Jak również po posiłku – starczy jabłko, kawałek chleba. Ale zjeść jestem w stanie tyle, co moją piąstka (wychudzona, jednak), więc jem często.
Potem – działam – idę do miasta, jadę samochodem po córkę do przedszkola, pracuję na komputerze, sprzątam – powoli, jeszcze przygarbiony, ciągle czekając na ukłucie w skroń lub ciemię jak przelatującą kulą karabinową (sorry, nigdy nie widziałem i tego nie doświadczyłem, ale to pewnie podobne). Działam aż do wyczerpania sił. Nadchodzi moment, że jest stop, jak w meleksie, któremu skończył się prąd. Idę wtedy spać i śpię, aż się obudzę. Dwie, trzy, a nawet więcej godzin funkcjonowania, potem – godzina do czterech – snu.
Czy nie przesadzam z aktywnością? Nie wiem. Fakt, że ból z tygodnia na tydzień się zmniejsza, a ja jestem w stanie robić coraz więcej. Może to dowód, że jest OK… Jak trochę poszarżuję, to jest gorzej, ale zaraz potem – lepiej. Jak leżę cały dzień – to potem tragedia, jest najgorzej.
Może to jest tak, jak powiedział wujek, były kierowca pogotowia:
– Panie, żyj pan jak możesz. Jak pacjent ma umrzeć to i tak umrze, a jak ma przeżyć to przeżyje. Więc nie ma sensu pędzić na złamanie karku, tylko spokojnie, a wszystko się wyjaśni… 😉