Trzeci dzień dojazdów do pracy busem. Bez widoku szosy i obowiązku patrzenia w przód, w tył, na boki, bez napięcia w żołądku i wypatrywania misiaczków. Bujając się gdzieś tam na tylnych siedzeniach, przysypiam na moim plecaku, stawianym obok mnie. W miasteczku, które jest po drodze, bus zjeżdża na rynek, wzdłuż skweru z soczystą zielenią drzew, między którymi Maryja, w zagrodzie, i promieniście rozchodzące się od niej sznurki z trójkątnymi flagami w kolorach białym, żółtym, niebieskim. Na bramach kamieniczek plakaciki wyborcze "Polska jest najważniejsza".
Na trzeci dzień w busie zaczynam już pamiętać dziury i fałdy tej drogi. Drzemiąc zgaduję, gdzie jestem. Na przykład na tym ryneczku małego miasteczka, akurat przy tablicy ogłoszeniowej, na której teraz dwie takie same twarze obok siebie, z dwoma napisami "Wiec wyborczy Janusza Korwin-Mikke". Tak więc kiedy widzę Janusza Korwin-Mikke, napinam mięśnie, bo tam jest takie zagłębienie w bruku, że zawartość busa podskakuje pod sam sufit. Zagłębienie w bruku – kiedyś był tu gładki asfalt, ale ostatnia moda to kosteczka. Ale jaka! Jadąc busem, nie da się zerkać na zegarek, dzwonić przez komórkę, czytać gazety, bo położony jakiś czas temu przez specmajstrów bruk jest w gorszym stanie niż ten, który pamiętam, sprzed trzydziestu lat. Trzymamy się siedzeń, chwiejemy wraz karoserią – taka wspólna zabawa w małomiasteczkowy blichtr.