Pierwsza kolacja w nowym pokoju

W pustych ścianach pomieszczenia obok niesie się dźwięk płynący z głośnika. To akcja sceniczna. Wszyscy, którzy pracują w zespole obsługi sceny, muszą podczas spektaklu słyszeć akcję sceniczną.

Siedzę w pokoiku, przedsionku, i jem pierwszą kolację w moim nowym biurze. Ach, jak wiele trzeba przynieść do pustych ścian, żeby zjeść prostą, ciepłą kolację! Lodówka już jest, kuchenka elektryczna, talerz, kubek, pudełko z herbatą, zaparzacz. W ostatniej chwili okazało się, że brakuje widelca. Mam zlew, lecz jeszcze bez kranu, więc na razie noszę wodę w plastikowych butelkach. Trzeba będzie pozmywać naczynia, szukam więc płynu do mycia, gąbki, jakiejś półki. Na ścianie zapiąłem już malutką suszarkę, którą mam od kilku lat. Jest krzesło i mały stolik (pozostałość po którymś ze spektakli). Zawieruszył się czajnik. 

(Kilkanaście lat temu Ioana i ja kupowaliśmy pierwsze rzeczy do naszej pierwszej kuchni. W naszym miasteczku, w domu towarowym, było małe stoisko z deskami do krojenia, nożami, tarkami, garnkami, szklankami, literatkami i masą drobiazgów potrzebnych do gotowania. Kupiliśmy na początek tyle, że zmieściło się w reklamówce, a sprzedawczyni, jakby zagubiona, zdezorientowana czy może onieśmielona? dwa razy sprawdzała skrupulatnie, co do grosza, czy nie pomyliła się w kwocie.)

Tworzę historię nowego miejsca. W połowie schodów jest półpiętro, tam przerywa się ciąg poręczy, wchodzę w lukę, omijam kraniec schodów, oklejony miękką wykładziną W ciemnościach majaczą drzwi. Skrzypią straszliwie, trzeba pomyśleć o płynie do smarowania. Ciągle szukam wyłącznika od światła, jest po innej stronie, niż powinien. Rozświetla się mała przestrzeń pomalowana na bladobeżowy kolor. Po lewej stronie kolejne drzwi, zza których dobiega odgłos ulicy, odbity od pustych ścian i bardzo wysokiego stropu. Tam będzie studio fotograficzne.

Teraz, właśnie teraz, wszystko jest jeszcze nowe, niezwykłe, nieopatrzone, niedopatrzone. Jeszcze nieokreślona liczba kroków między drzwiami i biurkiem, oknem i łazienką. Niepoukładane przedmioty, nieznane przeznaczenie półek. To potrwa już niedługo, już przemija to pierwsze wrażenie, nieodwołalnie odchodzi wraz z każdym otwarciem drzwi, przesunięciem wzrokiem po ścianach, z każdym sprzętem, który znalazł swoje miejsce.

Ciekawy jest ten świat, czyli po prostu refleksje

I

Ha, wyobraź sobie, że projektujesz plakat. Dostajesz treść, która ma się na nim znaleźć. Reszta należy do Ciebie. Myślisz, kombinujesz, ale przede wszystkim – czujesz, bo wizualność po pierwsze działa, ma działać, na emocje. Treść w tobie jakoś rezonuje, bardziej lub mniej. Próbujesz wyczuć rytm, zaczynasz dostrzegać, co jest ważniejsze, co mniej ważne. Dobierasz kolorystykę, czcionkę, myślisz o układzie, przymierzasz, próbujesz, przesuwasz, powiększasz, zmniejszasz. Plakat powinien zwracać na siebie uwagę, ale czym, jak, skoro wszystkie plakaty mają zwracać na siebie uwagę? Plakat to nie tylko dosłowność, słowa, duże i mniejsze, które muszą się tam znaleźć. Obraz to przepływ napięć, może być jak wznoszenie się, albo opadanie, jak bieg, albo spokój, wytchnienie, bezruch.

No więc to wszystko, co ewentualnie czujesz, próbujesz przemienić na obraz. Coś tam już wiesz o obrazie, od kilkunastu lat zmagasz się z nim, na różnych polach. W końcu – gotowe! Jeszcze wyjście na kawę, odwrócenie oczu od monitora, albo choćby przejście korytarzem. Ważne, żeby się oderwać przynajmniej na kilka, kilkanaście minut i potem znów powrócić. Ostatnie poprawki. W końcu wysyłasz dziełko zleceniodawcy.

I co? Świetnie! Wszystko dobrze. Jest tylko jedna prośba – żeby ten wyraz, co jest przekrzywiony lekko w lewo, przekręcić lekko w prawo.

Tylko tyle? Naprawdę? Niemożliwe… Żadnej dyskusji o koncepcji, że paleta barw, że przekaz, że styl, że target. Nie, wszystko w porządku, tylko lekko przekręcić jeden wyraz. No wszystko jest genialnie, ale ten jeden wyraz – no nie, to jakoś nie wyszło.

Obserwowałem takie zjawisko kilka razy. Bardzo ciekawe. Na przykład pewien krytyk napisał kiedyś o pewnym reżyserze, że jeden jego spektakl był genialny, ale drugi mu niestety „nie wyszedł”. Albo – opowiadanie jest super, tylko ten jeden akapit – niedobry, do niczego. Ha! Wyobrażam sobie taką sytuację – ktoś jakiś patrzy na równania Einsteina i w pewnym momencie mówi – przecież tu trzeba przestawić przecinek!

Nie do końca wiem dlaczego, ale chce mi się śmiać — ha ha ha! — i nawet mogę sobie na to pozwolić, bo wszyscy z biura już poszli!!

 

 

II

Mam nowy pokój w pracy. Jestem szczęśliwy. Pokój na razie prawie pusty, a piętro niżej piętrzy się sterta mebli i sprzętu, które trzeba będzie w tym pokoju zmieścić. Ogarnia mnie poczucie lekkiego zagubienia. Znam je! Zwiastuje dobrze! Badam przestrzeń i widzę tyle wątków, które należy podjąć – zawieszenie głośników, wymiana żyrandola, ustawienie szaf, podwieszenie lamp i rozpraszaczy, maskowanie kabli, przerobienie półek, podłączenie lodówki, gdzie postawić statywy, a gdzie drobne akcesoria. Lecz nie szczegóły są teraz najważniejsze – najważniejsza jest wizja całości. Ma się ona poskładać z kawałeczków, elemencików, klocków, które jeszcze nigdy nie były ze sobą zestawiane.

Gdybym palił, pewnie wziąłbym teraz papierosa. Ale sięgam po butelkę wody, stawiam krzesło w środku pustego pokoju. Nie patrzę w żadne konkretne miejsce, tylko gdzieś, sam nie wiem gdzie. Chłonę przestrzeń i wiem, co coś tam w mózgu samo się układa. Potem idę piętro niżej, stawiam krzesło przy stercie sprzętów. Siadam, popijam wodę, patrzę na to, co będzie musiało przejść przez moje ręce. Mijają minuty. Za chwilę oddam klucz na portierni i wyjdę. Jutro pojawi się wizja…

Pięć brzóz

Brzozy, pięć lub siedem, rosły przy torach kolejowych, po których jechałem dzisiaj. Zapamiętałem te brzozy, bo wydały mi się znajome, moje. Nie chodzi o to miejsce, którego nie pamiętam i nie mogę pamiętać, bo przed trzema laty, gdy tędy jechałem, brzózki pewnie ledwo odrastały od ziemi. Chodzi o same brzozy, jakby wyrwane z mojej pamięci i wstawione w zwykły krajobraz.

Potem, znów przy torach, pawilon jaki pamiętam z dzieciństwa. W takim pracowała moja matka – tak bardzo podobne okna, żelazne drzwi, które przeraźliwie skrzypiały, kraty w oknach spawane ręcznie, ze zwykłych żelaznych prętów. Gminna Spółdzielna „Samopomoc chłopska”.

Kawałki rzeczywistości sprzed czterdziestu lat, jedne niszczeją, inne, wyremontowane, żyją nowym życiem. Tak innym od tamtego, wcześniejszego. Choćby farby mają teraz bardziej nasycone kolory, nie mówiąc o tym, że to, czego dotknęła współczesna dłoń, jest czystsze, bardziej uporządkowane, lepiej przemyślane. Stare, odnowione budynki stacyjne nie są tym samym, co kiedyś. Czasem próbuję sobie przypomnieć, jak wtedy było, ale poddaję się rezygnacji i pozostaje jedna myśl – było inaczej, tak bardzo, że już słyszę własny lament, gdybym miał do tamtych czasów powrócić.

Im więcej wspomnień, tym więcej skojarzeń, i ciężaru, który przytłacza duszę. Tych wyrzutów sumienia, że nie mogę sobie przypomnieć, nie zanotowałem, nie zrobiłem zdjęcia, że tamto bezpowrotnie odeszło, a gdyby nie całkiem odeszło, to byłbym bogatszy, mądrzejszy, bardziej świadomy. Złudzenia…

Dlatego czasem próbuję uciec od wspomnień odskakując w przestrzeń, której jeszcze nie znam. Tak, jak w dzieciństwie, kiedy wszystko było nowe, z niczym się nie kojarzyło, istniała tylko radość, euforia poznawania. Lecz im więcej kolejnych skoków w przestrzenie, tym szybciej, lawinowo rosną kolejne skojarzenia, i ten sposób okazuje się pułapką.

Może więc zapomnieć? Zapominać coraz więcej? Ale wtedy – po co poznawać? Trzeba było nie zaczynać poznawać, było pozostać ignorantem, ograniczonym, bez zainteresowań, głupim do reszty. Ale poznawać zacząłem, zanim zorientowałem się, do czego poznawanie prowadzi, i w końcu było już za późno. Powstały skojarzenia, bo brzozy wryły się w pamięć. I już wypływają obrazy, te z Pomorza Zachodniego, czy z Krynek, albo Polany Mocarzy, ba, brzoza jest i przed naszym domem. Już za późno…

Zagram koncert!

Zapraszam na koncert, oto plakat:

Zaproszenie na koncert

Będzie okazja zmierzyć się ze sceną i widownią. Spodziewam się, że przynajmniej połowa osób, które przyjdą, występowały lub występują na scenie częściej lub rzadziej, niektórzy nawet utrzymują się z tego zajęcia. Jeśli więc kiedykolwiek cokolwiek powiedziałem, napisałem o scenie i robieniu czegoś na niej, teraz w jak największym stopniu będzie to dotyczyło mnie samego. Lekarzu, uzdrów sam siebie.

Ciekawe, że nie mogę przestać myśleć o tym jak o pewnego rodzaju próbie samobójczej, kamikaze. Ten styl myślenia wydaje mi się jedynym sensownym podejściem, moim ratunkiem. Wszystko wygląda inaczej, dopóki nie trzeba samemu tam stanąć, w świetle reflektora i wypełnić sobą czterdziestu minut. Paweł będzie śpiewał, ja będę grał. Sięgając najprostszej istoty sprawy – muszę ugrać te czterdzieści, pięćdziesiąt minut sam. Nie ma zespołu – perkusji, basu, gitary, nie ma chóru, nie ma się za kim skryć, gdy powinie się ręka, osłabnie koncentracja, kiedy zamaże się delikatna wizja tego, czego chcę, po co to robię, kiedy przestanę słuchać Pawła…

Byłoby pewnie łatwiej, gdyby moja codzienna praca była związana z graniem. Ale nie jest. Robię zdjęcia, realizuję dźwiękowo spektakle, nagrywam wideo, przeglądam oferty sprzętu, piszę zapotrzebowania, dokonuję rozpoznania rynku, zakupy, przyjmuję praktykantów, użeram się z firmą informatyczną, testuję portale analityki internetowej, wysyłam sprzęt do serwisu, wypalam płyty DVD ze spektaklami, robię trailery, robię zestawienia godzin pracy; przede wszystkim dojeżdżam do pracy, co zajmuje mi prawie trzy godziny dziennie. Gdzie tam jeszcze rodzinne problemy-nie problemy normalne, codzienne.

Nie narzekam, w żadnym przypadku, chcę tylko powiedzieć, że ja nie gram! Sukcesem jest grać choć godzinę dziennie, rzadkością – dwie godziny dziennie, jedna rano, druga wieczorem. A grania nie da się oszukać, mięśni dłoni nie wykształci się jadąc busem, a granie na pianie to też fizyczna robota, obok tej całej intelektualnej i emocjonalnej, którą trzeba odwalić.

W sytuacji kamikaze ratuje mnie Paweł – świadomość, że on skacze razem ze mną, że jest taki, jaki jest, że będzie dobrze, jeśli nie przestaniemy się odczuwać i jeśli nie poniesie nas ułańska fantazja i gorączka. Ten drugi człowiek – to kwestia kluczowa, podstawowa, esencjalna, bezdyskusyjna. Dzięki niemu zdecydowałem się zagrać.

Spacer po rumuńskiej ulicy

To jest coś, co mało kto zrozumie tak, jak ja. Trudno, przynajmniej od czasu do czasu trzeba zrobić coś z przekonania, nawet jeśli nikt tego nie zrozumie.

– Nie uda ci się – osądziła Ioana, kiedy powiedziałem jej, że chcę w tym filmiku przekazać moją fascynację spacerami po rumuńskiej ulicy.

Zaraz pierwszego dnia, gdy poszliśmy na krótką przechadzkę, usłyszałem muzykę. Dzwięki odbijały się od bloków w dzielnicy Manaștur, która jest wielką sypialnią miasta Cluj Napoca. Znaleźliśmy zespół – chodził ulicami, zaglądał do sklepów, grał. Zbierał pieniądze. Wyciągnąłem telefon komórkowy i wszedłem między nich. To, co nakręciłem, stało się początkiem filmu, który kompletowałem przez kilka następnych dni.

Podobnie jak Wizyta Mikołaja, filmik ten opowiada o niedoskonałości, która jest nazbyt dobrze widoczna. Wzbudza bardziej politowanie – w nas, czyli w ludziach, którzy dążą do tego, by mieć w życiu jak najlepiej. Dobre życie kojarzy się przecież z ładną powierzchownością. Co z tego, że ktoś się uśmiecha, skoro ma zepsute zęby. Jego uśmiech powoduje niesmak…

W Wizycie Mikołaja cieszą się dzieci z Zespołem Downa. Aby się cieszyć razem z nimi, trzeba przejść pewną granicę – w sobie.

Mistycznie w Rumunii

Rumunia wita nas mgłą. Przejście graniczne, w ciemności, rozświetlają światła wjeżdżających ciężarówek, samochodów, rozproszone w powietrzu o zabarwieniu mleka. Snopy świateł, między którymi przemykają strażnicy graniczni i celnicy. Niech was nie zmylą zagraniczne tablice rejestracyjne – z Niemiec, Anglii, najwięcej z Włoch. W tych wszystkich autach jadą najprawdopodobniej Rumuni — spędzić Święta w ojczyźnie.

W kolejnych miejscowościach, wioskach i miasteczkach, ulice, nawet drzewa i krzewy przybrane są świecącymi lampkami. Droga krajowa łączy te miejsca jak gwiezdne galaktyki zawieszone w próżni, bo krajobraz Transylwanii ciągle pozostaje dziki, niezamieszkany, z wyjątkiem nielicznych miejsc. Wielkie pagórki, góry wręcz, rysują się w świetle księżyca, w odróżnieniu od położonych wzdłuż drogi miejscowości – te lśnią sztucznym światłem, na wzór innych krajów Unii Europejskiej.

W Rumunii nigdy nie byłem na tyle długo, by kraj ten przestał dla mnie leżeć na pograniczu mistycyzmu. Za każdym razem podróżuję tu w inny świat, magiczny. W którym odnajduję tak wyraźne echa mojego dzieciństwa. Który jest na tyle prostolinijny, prostoduszny albo przynajmniej prosty, że można poczuć się w nim spokojnie, mimo oczywistych niedociągnięć, nawet wad.

Tak, ja zawsze kibicowałem słabszej drużynie. Dlatego Londyn, Hamburg, Paryż – to dla mnie ciekawostki. Dobrze czuję się w miejscach, w których wyraźnie, bez ukrywania i skrępowania można dostrzec niedoskonałość.

Wlot do miasta Cluj Napoca, fot. Piotr Kubic

Wlot do Cluj NapocaCalea Florești — godzina pierwsza w nocy

Szybciej, bardziej intensywnie

Dwa filmiki zrobione przeze mnie w pracy, pod wpływem impulsu:

 

 

 

Refleksja – jeszcze trzy lata temu nie przypuszczałbym, że będę zamykał filmiki w czasie jednej minuty, nawet trzydziestu sekund. Pomyślałbym – czy cokolwiek można opowiedzieć w tak krótkim czasie (coś więcej niż w zwykłej reklamie)? Dać o czymś pojęcie, wywołać jakiś najprostszy przebieg emocji?

Godzę się na to, a nawet sam zaczynam tak czuć – pięć sekund, trzy sekundy, a dziesięć sekund to prawie wieczność. Szalone? Nienormalne? Do czego prowadzi?

Nasz mózg domaga się – szybciej, więcej, bardziej intensywnie. Z drugiej strony obawiam się, że nasz mózg, w pewnym momencie, po prostu się wyłączy. Doświadczałem tego wiele razy w cukrzycy – kiedy mózg się wyłącza, sam już o tym nie wie. Mózg nie daje ostrzeżenia: zostało tylko pięć sekund. Gasi światło nagle, jest za późno, by się zatrzymać.

Czego chciałem…?

Nocą pod kołami przesuwają się płytki chodnika. Chłód i rower. Na Bernardyńskiej, wśród aut, stał Polonez, z wycieraczkami zatrzymanymi w pół drogi, zanurzonymi w śniegu. Trochę śniegu, niewiele. Dwadzieścia lat temu więcej było Polonezów i więcej śniegu. Więcej samotności. Ten sam chłód, taka sama noc. Inny chodnik, mniej równy. Kościół Bernardynów był szary, przybrudzony.

Wtedy wszystko było jakby przesycone zapachem mojej uczelni. Nawet po wyjściu z niej ciągnął się jej zapach, tych korytarzy, sal wykładowych, sal ćwiczeń, nawet sali gimnastycznej. Cały Kraków miał ten sam zapach – przymusu, fascynacji, przerażenia, niemożności, samotności…?

Myślę, że nie udało się wtedy przekroczyć kilku progów, barier, które inni przekraczali. Prawie wszystko działo się poprzez intuicję, szczęście, jakiś heroiczny wysiłek – w dniach, tygodniach stojących pod znakiem przymusu, przyparcia do ściany, noża na gardle. 

Nie udało się przekroczyć progu np. operowania matematyką. Rozumiałem jej ideę, ale nie potrafiłem liczyć. Nie potrafiłem liczyć, bo za mało liczyłem. Za mało liczyłem, bo nie miałem cierpliwości. Nie miałem cierpliwości, bo nie umiałem znaleźć mentalnej drogi poprzez meandry, które należało badać intelektualnie, a to utrudniały mi zbyt silne emocje, kinestetyczny styl działania i myślenia. Mój syn ma ten sam problem i chciałbym choć trochę mu w tym pomóc.

Pamiętam, zdiagnozował mnie bardzo dobrze pewien asystent, na pierwszym roku, mieliśmy zajęcia z chemii. Nie miałem większego problemu z chemią, gdyż w liceum przećwiczył nas porządnie nauczyciel, ojciec mojego kolegi. Otóż ten asystent wykrył u mnie wewnętrzną panikę, gdy mnie przepytywał. Powiedział wtedy: panu potrzeba takiej spokojnej kontemplacji problemu, lekkiego podejścia, z rezerwą, z lekkim tylko zaangażowaniem.

Zaskoczył mnie tym, co powiedział, zadziwił. Niewiele rozumiałem z tego, jaka szkoda, że wtedy niewiele. Ale cóż to – szkoda? Nie ma na to rady. Dziś, przejeżdżając w ciemności pod głównym budynkiem uczelni pomyślałem, że w gruncie rzeczy nie lubię wspomnień z nim związanych. Że może nawet pomyliłem studia, że trzeba było iść na polonistykę, tak jak radziła jedna z nauczycielek w liceum. Była nawet pewna, a mnie to nie mieściło się w głowie. Ile musiałbym tomów przeczytać w jeden semestr? Czy to było dla mnie do zniesienia?

Nie było. Sam nie wiem, co byłoby dla mnie do zniesienia. Chciałem być kierowcą, nikim więcej. Tak jak mój syn teraz, chce tylko grać w piłkę. Widziałem tylko jeden model życia i pracy, jak u moich rodziców – etat, biurko, to samo miejsce, osiem godzin. Nie miałem innych wzorców. Nie wierzyłem, nie wiedziałem, że mógłbym zrobić inaczej. Wszystko działo się u mnie za wolno, o wiele wolniej niż u rówieśników. Teraz mam wrażenie, że przeszłość jak i teraźniejsze rozmyślania toną w powodzi podobnych wspomnień i rozmyślań, u setek tysięcy i milionów ludzi. Jestem pionkiem, jednym z nieskończonej liczby pionków, i jakakolwiek próba zaznaczenia swojego indywidualnego istnienia jest okłamywaniem siebie.

Albo chce się w życiu czegoś dokonać, albo kontemplować. Z tym, że to pierwsze jest o wiele trudniejsze – do realizacji jak i późniejszej oceny. Kto ma oceniać owe dokonania? Czy wystarczy, jeśli zrobię to sam, czy potrzebuję, by dokonania stwierdzili i inni? W jakiej skali, na jakim poziomie mnie one interesują? To śliski temat. Kontemplacja wydaje się o wiele bezpieczniejsza. Tu nie ma żadnej zewnętrznej miary, oprócz mojego własnego przeżycia i wynikającego z tego zadowolenia. Kontemplować można coś zupełnie nieistotnego dla innych, można stworzyć cały, własny świat, w którym wartość nadaję tylko ja. Wartość z gruntu subiektywną, tym samym wolną od iluzji i złudy obiektywności. Czyli wobec mnie samego – uczciwą.

Śmieszne – na najwyższym piętrze było laboratorium komputerowe. Siadaliśmy przy terminalach dużego, poważnego komputera pracującego pod systemem UNIX. Proste, wierszowe logowanie się i wylogowywanie. Ekranowe programy pocztowe, żadnej grafiki, żadnych obrazków. Małe, bursztynowe ekrany wielkich, grubych monitorów – wielkich, bo wszystkie musiały mieć kineskopy. Pierwsza korespondencja ze światem. Namiętne pogaduszki moich koleżanek na IRCu, najprostsze, najbardziej prymitywne terminale do IRCa  były ustawiane wszędzie, nawet na korytarzu, taką cieszył się popularnością. Ich ekrany świeciły bursztynowo.

Inny świat zaczynał się po wyjściu z uczelni. Wisła pokryta krą. Bulwary zaśnieżone. Cisza, względna, miejska cisza, na przystani, wzdłuż której leżały wielkie części pogłębiarki rzecznej (?), gdzieś między dzisiejszym Bulwarem Podolskim a Portową. I gdzieś tam, na pobliskiej ulicy, samotny Polonez, pod śniegiem.

Proza, pytania i kiepskie odpowiedzi, gdybanie

Reorganizuję mój blog fotograficzny. Piszę „fotograficzny”, ale jest w nim również dużo tekstów. Potrzebę reorganizacji widziałem od dawna, ale dopiero ostatnie dni, w których musiałem zwolnić tempo życia, bo dopadło mnie jakieś osłabienie, dały okazję do zajęcia się blogiem. Jednocześnie doświadczyłem jakiegoś olśnienia, które bez dywagacji rzuciło mnie w wir przemian.

Ponieważ blog zawiera ponad trzysta wpisów i tysiąc zdjęć, jest co reorganizować. Pojawiły się oczywiście po raz kolejny pytania o jego kształt, funkcję, potrzebę, wyraz. Nie umiem, nie mogę na razie zrezygnować z części działów, by zyskały na tym pozostałe – głównie fotografia. Jedyne wyjście, jakie mi przychodzi do głowy, to spróbować przedstawić zawartość blogu tak, aby ktokolwiek mógł znaleźć coś dla siebie. Jest miszmasz, za dużo różności, zbyt rozstrzelone. Poza tym podkusiło mnie, żeby stworzyć jeszcze jedną szufladę: Lapidarne. To krótkie notatki, obserwacje, szkice, czasem jakieś wnioski wypływające z codzienności. Dział powstał z fascynacji „Lapidariów” Ryszarda Kapuścińskiego. Nie chodzi o to, żeby naśladować, kopiować, chodzi o tworzenia nawyku zapisywania myśli.

W kwestii technicznej – kupiłem kolejne dyski, na których będę przechowywał fotografie. Patrzę na półkę – jeszcze dziś leżą tam dwa segregatory, po 200 płyt DVD każdy. To stare archiwum, przegrane już w całości na dyski. Lecz zdjęć przybywa, potrzeba nowych nośników. Na noc włączyłem kopiowanie plików, proces skończy się rano. Podczas jutrzejszej nocy kopiować się będzie kolejna partia archiwum. Trzeba zmienić układ plików na dyskach, inaczej je podzielić. Chwila nieuwagi, nieprzemyślana decyzja i mogę stracić efekty ponad dziesięcioletniej pracy.

Wiesiek nie chce

Dziś wieczorem znów zaczynam składać literki. W słowa, a te w zdania. Jakie, o czym? To mniej ważne. Samo układanie liter w słowa i zdania daje tyle radości, by przestać przejmować się ich większym, wyższym sensem. Na przykład odkrycia prawd życia (które nota bene już dawno zostały odkryte). Albo dowcipem, który ma przyciągać czytelników. Albo niezwykłym tematem, podniosłym stylem, swadą, rozmachem, żywiołowością. Czymkolwiek co ma wychodzić poza średniość.

Oto spod palców ukazuje się jeszcze jeden świat. Jeszcze jeden, wśród miliardów.

– Bzdura. Nie chcę być jednym z miliardów światów – odezwał się nagle Wiesiek. Skąd on, jak? Spod moich palców…

Powiem mu:
– Dopóki nie pogodzisz się, że jesteś jednym z miliardów światów, będziesz gonił za niezwykłością…
– …przestań moralizować…
– …i nie zaznasz spokoju…
– …tkliwe jak z Szekspira…
– …gorzej mój drogi, Szekspir nie był tkliwy…
– …tak, Szekspirem nie jesteś…
– …i właśnie to mi zwisa, że nie jestem Szekspirem, Mickiewiczem czy choćby Masłowską…
– …widać, to wyraźnie widać. Dlatego jesteś dla mnie taki obleśny, bo nie masz żadnych ambicji, mógłbyś być kimś, a ty jesteś średni, jesteś nikim.
– Wracając do tematu, wybieram spokój.
– I za to cię nienawidzę. Też za to, że zawsze masz rację i ostatnie słowo. Nawet kiedy nic nie mówisz to i tak napiszesz co zechcesz. Chcę choć raz zdecydować sam o sobie, dlatego teraz masz mnie uśmiercić! Masz przestać o mnie pisać, przestać mnie tworzyć. Nie chcę być jednym z twoich świacików, które klecisz na serwetce w Barze pod Aniołkami na Szewskiej.
– Pomyślę o tym. Znaj moją dobrą wolę.
– Ty mnie nie rozumiesz. Ty nie masz o niczym myśleć, niczego rozważać. Ty masz raz zrobić to, co ja chcę. Nie chcę ciebie, nie chcę siebie. Obiecaj, że już nigdy mnie nie przywołasz, nie wskrzesisz. Obiecaj, że z Wieśkiem koniec.

Hm… Nie mogę zostawić sytuacji w tym momencie. Nawet martwe ciało wymaga pogrzebu, nie porzuca się go gdzieś w rowie pod płotem. Wiesiek chce unicestwienia tu i teraz i byłoby to przecież bardzo łatwe, wystarczy, bym wstał od komputera. Za kilka minut system automatycznie mnie wyloguje i tekst wraz z Wieśkiem pójdzie w niepamięć. A jednak nie mogę tak po prostu. Bez pożegnania, puenty? Załagodzenia konfliktu? Pogodzenia się przed egzekucją? Nawet eutanazję wykonuje się w obecności dwóch świadków, a chory ma dwa razy, w odstępie czasu, potwierdzić pisemnie swoją wolę. Wiesiek jest w afekcie, nie wie, co mówi.

Mam go pod palcami. A zostałem w kropce „.”