Ćwiczenia z pisania o niczym (nr poz. 1/10/2010)

Za oknem trawnik, pochylony na skarpie. W porannym spojrzeniu słońca jesiennego – skrzy się. Błyski silne, choć mikroskopijnej wielkości, dziesiątki ich. Sam trawnik, jak to jesienny; skoszona i zbrązowiała trawa na niesoczystej już zieleni układa się w nieregularne wałki. Tak – wałki – bo są nieduże, w zasadzie ma się ochotę napisać – wały – takie brzydkie są, jak wały, dajmy na to, w walcowni blach; a może nawet brzydsze, bo tamte ktoś projektował, mają swoją logikę, swoje techniczne, mechaniczne piękno. A tutaj – takie byle wały, na wpół rozrzucone przez przejeżdżające ostrze strasznego urządzenia, id est kosiarki (do trawy).

No dobrze, warto jednak wrócić do błysków, silnych, przeszywających przestrzeń między źdźbłem (jak można sądzić, pochodzą stamtąd) a okiem obserwatora, ukrytego za podwójnym szkłem okna z argonem w środku (czy tym podobnym gazem, o którym mówi się – szlachetny :-/ ) Choć przeszywające i silne, to też niewinne i delikatne, a tylko one same wiedzą, jak to robić jednocześnie. (No, może jeszcze… no te… kobiety wiedzą). Dziesiątki ich, jak już wspomniano, na nieszczególnym, pochylonym na skarpie trawniku, wiodą życie krótkie, w spojrzeniu porannego słońca jesiennego. Wyglądnąć jeszcze raz, przez dwie szyby i argon (lub inny szlachetny :-/ gaz, którym napełnia się okna), a okaże się, że już ich nie ma. 

Pytanie

Trudno czasem ominąć wrażenie, że 99% rzeczy, które podejmujemy w życiu, ma na celu zajęcie naszej świadomości czymś innym niż tym najważniejszym pytaniem.

To ono staje przede mną w chwilach, w których nie mam nic do zrobienia, w których próbuję odpocząć, oderwać się od gorączki i drgawek fascynacji codziennymi działaniami. Ono przypomina mi się również, gdy towarzyszę moim dzieciom, gdy idą spać. Czuję się wtedy niepewnie, bo wiem, że przyczyniając się do powołania ich do życia, skazałem jednocześnie na to, że pewnego dnia to pytanie stanie i przed nimi – coraz bardziej uporczywie. Jak się z nim zmierzą? Czy nie będzie ono dla nich porażką?

I gdybym mógł przelać na nich, bezpośrednio, wprost, moją odpowiedź, może było by im łatwiej. No i mnie łatwiej. Ale nie mogę. Na szczęście, albo – nieszczęście. Zresztą – czy ja mam taką odpowiedź? Na tyle silną, że bez mrugnięcia okiem… A czy próba przekazania jej tak po prostu – nie była by nieuczciwa, nie była by przemocą dokonaną na ich duszy? W materii tak delikatnej…

Sławomir Mrożek przyjeżdża do Polski aby obchodzić 80-lecie swoich urodzin. Właśnie opublikowano pierwszy tom jego Dzienników, z lat 1962-69. Siedemset stron… człowieka, który najczęściej był tylko sam ze sobą… Siedemset stron… w siedem lat. I to może tylko drobna część odpowiedzi na pytanie…

Przechodziła na drugą stronę

"Przechodzi na drugą stronę ulicy". W domyśle – ona. Tak chciał napisać, choć naprawdę nie wiedział, dlaczego. Jak gdyby był to jakiś szczególny moment, ale przecież nie jest, bo nawet nie wie, co miałoby się zdarzyć później, ani co było przedtem. Nie wie też, jak owa "ona" miałaby wyglądać, choć ma jej niejasny obraz… Jeśli już, to mogłaby mieć popielatą, wąską spódniczkę z nie falującego się, choć grubego materiału, którego nazwy teraz nie mógł sobie przypomnieć, sięgającą w pół uda. Również popielate rajstopy, włosy ciemne i proste, sięgające do połowy pleców. Twarzy już nie widział, podobnie jak nie miał pomysłu na bluzkę. Acha, niosłaby na ramieniu torebkę na dłuższym i szerokim pasku, którą przytrzymywałaby prawą, zgiętą w łokciu ręką, a torebka dotykałaby lekko jej biodra. Biodra najwyżej dwudziestoośmioletniego…

Albo mogłaby być starsza, mieć na przykład dwójkę dzieci w wieku przedszkolnym, co widać po niesionych w reklamówce zabawkach, i tej figurze, choć traktowanej starannie, ale już nie tej samej, i tym kroku, zdecydowanym i energicznym, który sprzeciwia się zmęczeniu; i choć z opuszczonymi rękoma, ale podniesioną twarzą o dużych oczach i zarysowanych mocniej policzkach, z włosami w kolorze złocisty blond spiętymi z tyłu szeroką spinką, wymagającym już odświeżenia, na które ostatnio nie starczało jej przecież czasu.

Albo być ciągle zabieganą, choć spokojną brunetką, walczącą co dzień o losy rodziny, włosy krótkie (to praktyczne), bardzo ciemne i wyraziste brwi, twarz raczej okrągła, oczy wesołe i aktywne. Gdyby przechodziła przez ulice, nie miałby okazji usłyszeć jej głosu, bo i do kogo mogłaby się zwracać, ale jej głos, wiedział to, był dźwięczny, płynący w górę i w dół na falach intonacji, rezonujący średnim altem i jasnymi spółgłoskami.

A dlaczego nie mogłyby to być figlarnie zakręcone włosy, i zabawny, trochę ciekawski zaostrzonym nosek, którego końcówka marszczyłaby się lekko w rytm wypowiadanych słów? Zaraz po przejściu ulicy spotkałaby kogoś znajomego tam, po drugiej stronie, i kiedy by go pozdrowiła, to był pewien, że dostrzegłby to falowanie jej noska. Ona nie musiałaby się jeszcze spieszyć do dzieci, do męża również jeszcze nie, może właśnie dlatego lubiłaby ten swój lekki pośpiech, który nie każe czekać na zielone światło, ani nawet szukać przejścia dla pieszych.

Albo jak ta, wysoka, kobieta, z jasnym płaszczykiem, czy raczej kurtką, zapiętą ściśle i ściągniętą lekko w połowie figury, na niewielkim, stukającym obcasie, z ciemnoczerwono-rudą grzywką, lekko zakręconą i wpadającą nieustannie w oczy, prostymi włosami opadającymi na ramiona. Ma ciągle tak wiele z dziewczyny, choć gdy stała obok, to delikatne i nie tak liczne przecież zmarszczki układały się… nie wiedział, czy bardziej w aurę zamyślenia, czy smutku…

O szczęściu – i co z tego…

Radość, która jest w zasięgu ręki nigdy nie dorówna tęsknocie za szczęściem niedosięgłym, a przez to – niesprawdzalnym, najprawdopodobniej wyimaginowanym. Paskudny ludzki mechanizm, chyba ten sam, który pcha nas do odkryć, poszerzania horyzontów, zdobywania nowych terenów, jednocześnie skazuje nas na ciągłą tułaczkę, coraz śmielsze marzenia i w końcu – nieuniknione rozczarowanie.

Jak napisać książkę głównie o szczęściu, skoro już sama myśl o takim dziele wywołuje skojarzenia o niemożności, a raczej – taniej, naiwnej i mdłej w końcu cukierkowatości. Zdaje się oczywiste, że książka o szczęściu musi być przede wszystkim o nieszczęściu, a samo szczęście powinno pojawiać się tam w dozie dość ograniczonej, prawie że zdawkowej. Tak więc np. bohater przez większość stron powinien zmagać się z najróżniejszymi przeszkodami w osiągnięciu szczęścia, a każda z nich powinna być tym bardziej wymyślna i zaskakująca. Wszystko po to, aby kiedy już je pokona, móc stwierdzić – i żyli długo i szczęśliwie – i postawić końcową kropkę. Bo o czym wtedy już pisać? Że to jednak nieprawda? Albo że szczęście znów składa się z przezwyciężania najróżniejszych przeszkód, z których każda następna jest bardziej wymyślna i zaskakująca…

Czyli – powróciliśmy do początku. Radość, która jest w zasięgu ręki, nigdy nie dorówna tęsknocie za niedosięgłym.

Ciepły dzień

Wychodzi przez oszklone drzwi, dziś bardzo ciepło, mijają go te w krótkich rękawkach, ciemnych okularach, o spiętych włosach. Po kilku metrach jest okienko kiosku, tkwiącego w kamienicy, w nim postać z westchnieniem; u jej stóp pęczki kwiatów, zanurzone. Wzdłuż torów tramwajowych ciągnie lekki, chłodny podmuch, przy skrzyżowaniu auta przystają w milczącej ugodzie, chcąc nie chcąc, choć gnane pospiesznie. Dalej znów kiosk z kwiatami, starsza kobieta podnosi i odwraca wolno głowę; ławki wzdłuż alejki dla tych, którym dziś się nie spieszy, by posiedzieć w sitowiu gorących, oślepiających promieni i drgającego kontrastem, listnego cienia.

Puenty nie ma. A dokąd a dokąd a dokąd, na prost, starą prawdę już dawno dziecięcy wiersz; puenta może na chwilę, bo wokół, i z przeciwka, wciąż nowe postaci, wąsaty pan z dzieckiem, dziewczyna w przyciasnej spódniczce, rowerowy goniec z pizzą, przystępujący z nogi na nogę żebraczek, mechaniczna ręka ze szkołą języków, wyciągnięta nagle, zamyślony policjant na tylnym siedzeniu, smyczkowy tercet, i nóżka wiolonczeli oparta między kostkami bruku.

Nieobjęty potok czasu to strumień ludzi, szeregi twarzy, z których jedna, może dwie szły chwilę obok; odeszły gdzieś, obok znów inne, podobne, nie takie same. Na tle rozgrzanych słońcem murów kamienic.

Dedykuję A. – jeszcze, czyli ciąg dalszy

A gdyby jednak przyszedł, tuż po siedemnastej. Stanął w drzwiach, jak chciałby przecież stanąć, i jak ona by chciała, zdaje się, skoro ogarnęła już kuchnię i pokój, i położyła tygodnik i dziennik na stole, przy którym jedno krzesło odchyliła, jakby dopiero ktoś (on?) właśnie wstał, na chwilę, i miał zaraz wrócić.

Stanąłby w drzwiach, i choć było by właśnie tuż po siedemnastej, to ona by powiedziała:
– Teraz… Nie mogę, wychodzę z kotką na spacer. Pusia nie może się doczekać, wychodzę. Ona nie może czekać, sam wiesz, musi teraz, właśnie… Nie szkodzi. Przecież?

Albo gdyby stanął w drzwiach – nic nie powiedziałaby, popatrzyła zdziwiona, bo już z Pusią na rękach; mogłaby zapytać, czy i on nie poszedłby na spacer, ale nie zapyta, bo pewnie to on powinien ją zapytać, ale czy zapyta…
– To może pójdziemy razem? – zapytał.
– Ja tylko tu, na skwer, nie, nie trzeba. Zresztą, dzisiaj sama… muszę być sama, mam coś… sama.

Albo:
– Spieszę się do sklepu, nie dzisiaj… I Pusia tylko na chwilę, ze mną.

Albo:
– Do fryzjera, miałam o dziesiątej, ale w końcu teraz… rozumiesz… Może jutro?

Albo…
– Nie ma problemu, zdzwonimy się, chyba nie przyszedłeś specjalnie? Przejeżdżałeś? Miło, że wpadłeś, ale ja właśnie… Na razie!

Albo stanąłby w drzwiach, a ona, nawet niezbyt zdziwiona, wpuściłaby go do przedpokoju, i do tej kuchni ze stołem, na którym dziennik i tygodnik, przy którym odstawione krzesło…
– Herbaty?
– Proszę…
– Jakiej?
– No wiesz, nie wiem…
– Zdecydowałbyś się.
– No, zdecydowałbym się.
– Zdecydowałbyś się, jak dziecko, duże dziecko, raz powiedz co chcesz, raz byś wiedział. Byle herbaty… Byle wiedział, byle…

Albo on:
– Proszę herbaty…
A ona, nieruchoma, oparta o blat pokrywający rząd szafek po przeciwległej stronie kuchni. W końcu sam, pytając ją wzrokiem, sięgnąłby do szafki. Wśród ciszy jej nieruchomej, jak martwej twarzy bez słowa, drgnienia, gestu. Nieobecnej. Samej w sobie.

Albo sięgnąłby po tygodnik, przerzucając strony, może by rozłożył na stole ten dziennik (który ona tam położyła), zerkając ot tak sobie na szpalty. I ona, w przypływie impulsu, zatrzasnęłaby uchylone okno, wraz z tym szumem powietrza między drobnymi gałązkami i młodymi listkami brzozy, który lubił. Może by nawet wyszła, zostawiając go, samego. Na pewno by wyszła, z tego impulsu, z przerzucania stron tygodnika, z niej nieobecnej.

Albo…
– O, jesteś! Dobrze. Kran się oberwał. Rzuciłbyś okiem, i na szafkę, bo zawias, coś z nim; w łazience światło zgasło, i lodówka się nie domyka, a zlew – przytyka. Zerkniesz? Kochanieńki, zerkniesz! Wychodzę z Pusią, herbata  w szafce. Pa!

Dotknij, czekam

Dotknij.
Dotknij, wewnątrz.
Mocno, poruszająco.
Zanim usnę. Dzień nie może skończyć się ot tak sobie.
Wstrząśnij na dobranoc.
Na puentę. Podkreślenie. Kropkę nad "i"; na koniec. Zanim stracę przytomność, zanim odzyskam. Jeśli odzyskam.
Na dowód, że to, co dziś przeżyłem, rzeczywiście przeżyłem.

Czekam, moje życie to czekanie na coś, przerywane z rzadka chwilami, w których czuję, że coś jednak udało się zrobić.

Dedykuję A.

Około siedemnastej ogarnia kuchnię i pokój. Będzie pusty stół, stołki ustawione równo, z wyjątkiem jednego – lekko odchylonego od stołu, tak jakby ktoś dopiero co wstał, chcąc na przykład zalać herbatę, wodą zagotowaną dopiero co w czajniku. Jakby właśnie, dopiero co, wstał, i miał zaraz wrócić do tego stołu.

Uchyla okno, bo zapach świeżej wiosny, niedawno zalistnionych drzew, to jego ulubiony. Zapach… Ale szum. Szum powietrza, przeciskający się między drobnymi gałązkami i młodymi listkami brzozy, stojącej tuż przed oknem.

Na stole kładzie dwie gazety – tygodnik i dziennik, do przejrzenia, przy smaku owej herbaty. Jakim smaku? Tego nigdy nie wiedziała, on zwykłe mówił: nie wiem, wszystko jedno, a ona – zdawała się na los, sięgając dłonią do szafki z herbatą, odwracała twarz w przeciwną stronę.

Inne krzesło nie było odstawione, bo ona zwykle opierała się tyłem na kuchennym blacie pokrywającym rząd szafek, po przeciwległej stronie. Ta przeciwległa strona nie była daleko od stołu, może półtora metra. Kiedy już ogarnęła kuchnię i ten mały pokój, to właśnie tam opierała się, na blacie, zwrócona w stronę stołu, i tego odstawionego na bok krzesła. I tych gazet, na stole. Do parującej herbaty? Stała tak, dwadzieścia, może dwadzieścia pięć minut. Przecież wiedziała, że nie wróci. Powiedział jej. Wyraźnie i bez wątpienia. Stała dwadzieścia, może dwadzieścia pięć minut, w szumie powietrza między drobnymi gałązkami i młodymi listkami, naprzeciwko parującej herbaty i stołu z dwiema gazetami, przy odstawionym na bok krześle, w ogarniętej kuchni obok małego pokoiku.

Listkiem

– Myślisz, że On istnieje?
– Nie wiem.
– Nie pytam czy wiesz, tylko co myślisz?
– To już raczej zapytaj mnie co czuję…
– No dobrze, to co czujesz…
– Czuję że… To byłoby… nieprawdopodobne, gdyby Go nie było.
– Hm. A jest prawdopodobne, że Go nie ma?
– No oczywiście, że jest. Ale to byłoby dość specyficzne. Dziwne, że tak powiem. Wydaje się mało możliwe, że Go nie ma. Choć właśnie "nie ma Go" – to byłoby bezpieczne stwierdzenie.
– Bezpieczne?
– No tak. Bo nie ma żadnego dowodu, takiego sensownego, niezbitego, bezstronnego, obiektywnego, że On jest. Więc skoro coś nie jest udowodnione, to nie powinno się twierdzić, że to coś istnieje. Czyż nie?
– No tak. Ale nie ma też niezbitego dowodu, że Go nie ma.
– No nie ma. Więc co teraz?
– Ja też nie wiem. Ale sobie myślę tak – czy On nie mógłby dać jakiegoś znaku? Kiwnąć najmniejszym palcem, albo pomachać jednym niepozornym listkiem, uformować jedną chmurkę – tylko dla mnie, nikomu innemu.
– Żebyś wiedział?
– Tak.
– No ale skąd byś wiedział, że to jest to?
– Wiedziałbym.
– Wydaje ci się.
– Wiedziałbym i już.
– No i po co ci taki znak, przecież dalej nie mógłbyś nikomu nic udowodnić, ani nawet pokazać.
– Ja wiem po co. Bo wtedy wszystko co normalne i zwykłe przestało by mieć sens. Mógłbym mieszkać pod mostem, żyć jak żebrak, gdziekolwiek, robić cokolwiek. Żyłbym tylko…
– …czekał?
– Tak. Nie! Tym bardziej – nie musiałbym już czekać.

Dziękuję Ci M. za to jedno zdanie 🙂

Szczęście odejść

Chyba to jest szczęście – móc odejść w chwili, kiedy wszystko zostało poukładane, załatwione. Wyprostowane, wyjaśnione. Czegóż więcej można oczekiwać? Chciałbym odejść właśnie w takim momencie. Zanim nadpłynie następna fala spraw i problemów do załatwienia. Niech one zostaną już przyszłym pokoleniom. Odejść z przekonaniem, że zrobiłem kawał dobrej roboty, choć (z pewnością), nie wszystko było najwłaściwsze i bezbolesne (dla innych). Człowieka liczy się nie po tym jak zaczyna, ale jak kończy, więc oby ten koniec…
Odejść w najlepszym momencie.

Człowiek powinien odejść wtedy, kiedy zyska największą świadomość. Tak by się wydawało. Bo właśnie świadomość jest tym, co można zyskać; nie bardzo wierzę w kształtowanie charakteru (w gruncie rzeczy, zostajemy tacy sami), w dokonania życiowe (w stylu – odkrycie, wynalazek, książka, firma, most/wieżowiec, rekord Guinnessa). To, co potrafi nas zmienić, to nawet niewielka świadomość rzeczywistości – ta świadomość jest porażająca, bo bezdyskusyjna.

Ale zwykle nie odchodzi się wtedy, gdy świadomość największa. Przychodzi starość, zdziecinnienie, zapomnienie. Po co to? Żeby nie żal odejść…? Może to dla mięczaków, niepogodzonych…

Ci na zdjęciach – zwłaszcza dwóch pierwszych – jeszcze beztroscy, z niewielką świadomością… Która dopiero na nich czeka. To dla nich na razie nie powinienem odchodzić 😉 To jest jeszcze do załatwienia… ;-))