Za oknem trawnik, pochylony na skarpie. W porannym spojrzeniu słońca jesiennego – skrzy się. Błyski silne, choć mikroskopijnej wielkości, dziesiątki ich. Sam trawnik, jak to jesienny; skoszona i zbrązowiała trawa na niesoczystej już zieleni układa się w nieregularne wałki. Tak – wałki – bo są nieduże, w zasadzie ma się ochotę napisać – wały – takie brzydkie są, jak wały, dajmy na to, w walcowni blach; a może nawet brzydsze, bo tamte ktoś projektował, mają swoją logikę, swoje techniczne, mechaniczne piękno. A tutaj – takie byle wały, na wpół rozrzucone przez przejeżdżające ostrze strasznego urządzenia, id est kosiarki (do trawy).
No dobrze, warto jednak wrócić do błysków, silnych, przeszywających przestrzeń między źdźbłem (jak można sądzić, pochodzą stamtąd) a okiem obserwatora, ukrytego za podwójnym szkłem okna z argonem w środku (czy tym podobnym gazem, o którym mówi się – szlachetny :-/ ) Choć przeszywające i silne, to też niewinne i delikatne, a tylko one same wiedzą, jak to robić jednocześnie. (No, może jeszcze… no te… kobiety wiedzą). Dziesiątki ich, jak już wspomniano, na nieszczególnym, pochylonym na skarpie trawniku, wiodą życie krótkie, w spojrzeniu porannego słońca jesiennego. Wyglądnąć jeszcze raz, przez dwie szyby i argon (lub inny szlachetny :-/ gaz, którym napełnia się okna), a okaże się, że już ich nie ma.