Telefon i kultura

Dzwoni telefon. Odbieram i przedstawiam się.
– Piotr K…., słucham.
– Halo?!?!
–…Piotr K…., słucham.
– Ojej, przepraszam panie Piotrze, szukamy fotografa, ale akurat nie pana. No tak się złożyło…
– Nic nie szkodzi, proszę bardzo. Pozdrawiam wszystkich.

Gdyby nie fakt, że numer widnieje w mojej książce telefonicznej, nie zorientowałbym się, kto dzwoni. Z samej rozmowy też bym się nie dowiedział. Głos z pewnością był mi znajomy, lecz gdyby nie nazwa, która pojawiła się na wyświetlaczu, to zachodziłbym w głowę, kto to był, skąd go (konkretnie: ją) znam, z czym mi się kojarzy, gdzie go (ją) spotkałem, przy jakich okolicznościach. Na koniec nadmienię, że telefon pochodził z jednej z ogólnopolskich organizacji zrzeszającej ludzi kultury.

Miejsca zastępcze

Podróżuję sporadycznie, nie mam czasu, nie mogę. Inne, nieznane miejsca są jak paliwo, po tankowaniu którego jest tak lekko i beztrosko. Gdy brak paliwa trzeba brać to, co jest. Znaleźć takie miejsca, które choć bliskie i znane, będą jak te dalekie.

Po pracy jadę do domu busem. Nieczęsto uda się z kimś porozmawiać, ludzie są zmęczeni. Jeśli już, to chętne do rozmowy są raczej kobiety i to nie te najmłodsze. Nie te, które pochłonięte są prowadzeniem domu i problemami z dziećmi. Te, które mają już za dużo czasu i nie za bardzo z kim pogadać.

W busie, za oknami, szczególnie późną wiosną oraz jesienią, przesuwają się chmury. Obserwowanie ich to czasem najlepsza rozrywka. Szczególnie, gdy pogoda jest zmienna, wtedy kłębią się najbardziej. Szyby w niektórych wozach są przyciemniane, a wtedy niebo nabiera niezwykłego nastroju.

Na chmury nie patrzą pasażerowie. Skąd wiem? Z rozmowy. Usiadła obok mnie i zanim wyjechaliśmy z miasta, rzuciłem uwagę o szczególnym dziś zachmurzeniu. Nie od razu zrozumiała, że nie chodzi mi, tak po prostu, o stan pogody. Potem przegadaliśmy o chmurach i tematach pobocznych godzinę, zanim wysiadłem.

Miejsca zastępcze fot. Piotr Kubic

Dla chmur warto znaleźć miejsce jak to, gdzie niebo jest jak wielki, odkryty ekran trójwymiarowego kina. Widać na nim całą fabułę, skąd przychodzą i dokąd pędzą. Sytuacja zmienia się nieustannie, akcja posuwa się do przodu, tylko pozornie leniwa, opieszała. Niestety, zdążam dopiero na filmowy epilog, tuż przed zgaśnięciem wielkiego projektora.

Twoo – nie klikać!

W czerwcu zacząłem dostawać emaile od znajomych, którzy ponoć zostawili mi gdzieś wiadomość. Wystarczy tylko kliknąć, żeby ją zweryfikować. Co ciekawe, byli to znajomi nie z Polski, a wiadomość była dostępna w ponad trzydziestu językach. Lecz nauczyłem się już wcześniej nie nabierać na tego typu emaile.

Trzy dni temu otrzymałem kolejny email:

Witamy na Twoo!

Witaj Piotr! Jesteś teraz użytkownikiem Twoo

 

Zaniepokoiłem się poważnie, ponieważ nie mam pojęcia, co to jest Twoo, a jestem pewien, że nie zakładałem tam konta.

Co wiem na pewno – nie wolno klikać na żaden link, który jest zamieszczony w takim mailu! Choć zachęca on do kliknięcia różnymi hasłami, czasem może wymieniać moich znajomych i podawać różne, dotyczące mnie szczegóły. Na przykład:

Otrzymałeś tę wiadomość, ponieważ posiadasz konto zarejestrowane jako Piotr [tutaj jest mój mail!] na Twoo. Zrezygnuj [link]

Nie wolno klikać na „zrezygnuj”! Nie klikać nigdzie! Każde kliknięcie może mieć trudne do przewidzenia skutki.

Wpisuję w google zdanie „co to jest twoo” i otrzymuję listę wyników. Część z nich zawiera w swoim adresie adres „www.twoo.com” – te konsekwentnie omijam. Znajduję link, który zawiera w sobie www.komputerswiat.pl – tę stronę znam i wiem, że jest godna zaufania. Zaczynam czytać i dowiaduję się, co to jest Twoo. Artykuł nosi tytuł

Masz profil na Twoo.com? Nie? Nie szkodzi. I tak cię dopadną!

Czytam i jestem oburzony. Nie znoszę praktyk, które stosuje Twoo. Wiem, że już się nie lubimy i nie chcę więcej oglądać Twoo. Jednego jestem raczej pewien – nie grozi mi nic wielkiego, jeśli wejdę na ich stronę. Ale – uwaga – nie poprzez link z maili, które dostałem! Wpisuję w przeglądarce internetowej adres www.twoo.com. Otwiera się strona zachęcająca mnie do rejestracji. Obok formularza – ikonki App Store, Windows Store, Google play, Cosmopolitan, wp.pl, MTV. Jest wielki licznik, który pokazuje, jak szybko rejestrują się inni użytkownicy.Mogę się też zarejestrować przez Facebook’a, a hasło obok głosi:

Nie martw się, nie opublikujemy nic na Twojej tablicy

Czuję doskonale, że te ikonki i linki są po to, abym zyskał zaufanie do strony i zrobił następny krok. Nic z tego! Już mi wystarczy. Wasza polityka zdobywania klientów jest dla mnie nie do przyjęcia.

Poradnia M

Ojciec został sam w domu.
Nie sam, tylko z dwójką dzieci.
Nie z dwójką dzieci, ale z trójką. To trzecie dziecko on sam wymyślił.

„Wymyślił” – to może być różnie zrozumiane, zaznaczmy więc wyraźnie, że ojciec zaproponował swoim dzieciom, by zajrzały do sąsiadów, bo, zdaje się, przyjechała tam na wakacje dziewczynka. Dziewczynka jest w wieku jego własnych dzieci, więc mogłaby stanowić atrakcję na tyle silną, że konkurowałaby z filmem (bajką), którego dzieci zaczęły się domagać już przed śniadaniem. W ten sposób świadomy swojej misji ojciec próbuje odwrócić zainteresowanie od mediów, skierować na żywego człowieka, co z pewnością dzieciom się przyda w ich przyszłym życiu. 

Co więcej, dziewczynka ta nie jest po prostu wakacyjną sąsiadką lecz kuzynką. Jej siostra ma dopiero siedem miesięcy, co nie jest bez znaczenia. Matka siedmiomiesięcznego dziecka z pewnością będzie wdzięczna i trochę odetchnie, mając pod opieką jedno, a nie dwoje dzieci. W ten sposób ojciec przyczyni się do wzbudzenia pozytywnych emocji, a tym samym zacieśniania relacji z bliższą i dalszą rodziną. Bliższą – ponieważ jego własne dzieci też będą mu wdzięczne za ten pomysł.

Ojciec może być też wdzięczny sam sobie, bo trójka dzieci zajmie się sobą o wiele lepiej, niż dwójka. Musi tylko dać im coś na śniadanie, co udało się już z sukcesem, oraz pilnować, aby dzieci bałaganiły w jednym pokoju, nie w kuchni, przedpokoju, łazience, ubikacji i innych miejscach, do których z łatwością mogłyby dotrzeć.

Mając chwilę spokoju ojciec zajmie się domowymi porządkami, które zleciła mu (w zasadzie – poprosiła) wychodząca do pracy matka (jego żona), a które szczęśliwie mogą mu przypaść z tego względu, że to właśnie on ma teraz urlop.

Podczas ogarniania i opanowywania sytuacji zadzwonił telefon stacjonarny. Ponieważ jest właśnie środek tygodnia, w dodatku środek dnia, ojciec telefonu nie odbiera, bo wie, że wszyscy, którzy chcieliby coś od niego, zawsze dzwonią na komórkę. Jest po prostu pewien, że dzwoni ktoś z propozycją jakiegoś nowego sposobu leczenia, prezentacji świetnych garnków, koców, odkurzaczy i tym podobnych atrakcji, którym on nie będzie zainteresowany. A jednak, przechodząc między kuchnią a łazienką pełną brudnych ubrań, sięgnął po słuchawkę i powiedział:

– Piotr K…., słucham.
– …… eeee…. Czy to Poradnia K?

„Nie, to Poradnia M” – przemknęła mu odpowiedź, ale tylko w myśli. I odkładając słuchawkę pomyślał, że gdyby jej nie odebrał, to biedna kobieta próbowałaby jeszcze wiele razy, z nadzieją, lecz niestety, ma się rozumieć, bezskutecznie. „Jakie to proste” pomyślał „odbierając telefon można zrobić jeszcze jeden dobry uczynek”.

Co się wali

Przystanek autobusowy, dewastacja, fot. Piotr Kubic

Czasem wydaje ci się, że świat wali się na głowę. A to nie prawda, co najwyżej wali się sama głowa. Wystarczy wziąć tabletkę na nadciśnienie, krople uspokajające, pigułkę na nadkwaśność, doprowadzić cukier do mniej więcej normy lub przez piętnaście minut zmusić się do nicnierobienia i oniczymniemyślenia. I wraca do normy!

Przystanek autobusowy, fot. Piotr Kubic

Strona Facebooka się nie wczytuje! Co za ulga

U człowieka, który nie rusza się z łóżka, obrasta ono w rzeczy. Zaczyna się od rzeczy pierwotnej. Przykładowo – jeśli ktoś zapił, pierwotną rzeczą jest butelka. W moim przypadku chodzi o chusteczkę. Następnie – pudełko chusteczek. Jednorazowych. Potem – sól fizjologiczna w małych pojemniczkach. Wygodnie się je otwiera i zakrapia. Plus słoiczek z pachnącą intensywnie maścią, do smarowania na górnej wardze. Niewiele pomaga. Na początek to tyle.

Trzeci dzień pod dwiema kołdrami, w podwójnym ubraniu, z czapką i kapturem na głowie, mam siły akurat tyle, by leżeć w łóżku. I drżeć z zimna oraz na myśli o najdrobniejszej pracy.

Wróciłem do domu, ćwiczenia z pisania o niczym

O wpół do dwunastej w nocy wysiadam z samochodu. Na naszym małomiasteczkowe podwórku, między domem, a budynkiem, który kiedyś był stodołą, dziś jest przerobiony na garaże.

Śnieg chrzęści pod stopami. W górze – gwiazdozbiory. Powietrze jest lekko mroźne i suche. To przyjemność zaciągnąć się nim.

Zmrożony śnieg i lód trzeszczą, gdy idę zamknąć bramę. To tylko formalność – zamykanie bramy, bo i tak nie używa się kłódki. Bramę się u nas po prostu przymyka, ale tak naprawdę nie zamyka. Lecz wujek i ciocia, którzy mieszkają po tej stronie domu, po której jest brama, czują się nieswojo, gdy brama w nocy jest otwarta. Śmieszy mnie to, a z drugiej strony – rozumiem. Śmieszy, bo tłumaczyłem kilka razy, że gdyby ktoś chciał nas okraść, to przymknięta brama nie zapobiegnie temu. Z drugiej strony – bramę przymyka się też w ciągu dnia, gdy wszyscy wyjeżdżają i nikt nie zostaje w domu.

I wydaje mi się to takie proste, gdybym był na miejscu złodzieja. Wystarczyłoby trochę poobserwować dom, żeby wiedzieć, że bramy tak naprawdę nikt nie zamyka, a w dzień przymyka się ją właśnie wtedy, gdy nikt nie zostaje w domu. Gdybym był złodziejem, przyszedłbym właśnie wtedy.

Gdy wracam od bramy, muszę przejść znów podwórko. Jest ślisko w niektórych miejscach, a ja dźwigam ciężki plecak. Jeden z moich wujków nastawia złamane kości i zwichnięte stawy. Gdy spadnie śnieg, do jego gabinetu ustawia się kolejka. A ja myślę, że jest taki sposób chodzenia nawet po lodzie, który jest dość bezpieczny. Trzeba ugiąć nieco kolana i wyczuwać nawierzchnię.

Wcale nie górnolotne te moje przemyślenia dzisiaj. Ale czasem dopada mnie taka negacja tego, że twórczość powinna być czymś szczególnym, efektem przemyślanej pracy i starania o oryginalność. Czasem myślę – nie! Właśnie, że nic szczególnego, właśnie, że zwykła codzienność, zwykłe dreptanie tym samym chodnikiem, wsiadanie do tego samego autobusu, otwieranie tych samych drzwi. Nareszcie – nic nowego, nareszcie można odpocząć od wrażeń. Nareszcie jakieś zwykłe zdjęcie, a nie wyczekane, wycyzelowane, wyobrabiane. No ale to może tylko moja radość, bo wbrew temu, co mają inni, żaden z moich dni się nie powtarza.

Szanowna Pani

Piszę do Pani, ponieważ chcę napisać. A każdy ma prawo napisać do każdego, nie spodziewając, że popełni afront, jeśli tylko przestrzega, rzecz jasna, określonych zasad. Tak więc zwracam się do Pani tak, jak przyjęła nasza kultura zwracać się do ludzi, których praktycznie się nie zna. Bo czy można nazwać „poznaniem” dwukrotne spotkanie w gabinecie lekarskim?

Chcę napisać. I to jest moja decyzja, być może kaprys, zachcianka. Nie musiałbym zresztą wysyłać tego listu, i w innych okolicznościach tego bym nie zrobił. Ale zrobię, ponieważ w trakcie tych minut mniej niż trzydziestu, które przyszło nam w sumie spędzić w jednym pomieszczeniu, zyskałem przekonanie, że mogę ten list wysłać. Dodatkowe tłumaczenie – dlaczego, jak, na jakiej podstawie – jest niepotrzebne. Wątpię, czy mógłbym się pomylić aż tak bardzo. Po prostu wiem, że Panią ten list nie wytrąci z równowagi, co najwyżej potraktuje go Pani przyjmując po prostu do wiadomości, jak artykuł w gazecie codziennej. Nie przeszkadza mi to wcale. A jednak pozostaje we mnie pewna nadzieja, że choć trochę Panią ucieszy, i właśnie dla tej możliwości, wcale prawdopodobnej, zdecydowałem się go wysłać.

Przyszedłem do Pani z problemem zdrowotnym i tak się spotkaliśmy. A jednak i Pani i ja nie należymy do osób, które potrafią bezwzględnie ukrywać swoje nastroje. A Pani nie była w najlepszym. I Pani wie, że ja to wiedziałem. Odczułem go na sobie, Pani zauważyła, a nie chciałaby tego Pani. Obok zwykłej rozmowy lekarza z pacjentem toczyła się jednocześnie inna, poprzez napięcie i intonacje głosu, zawieszanie słów, drobne ruchy głowy, marszczenie brwi, podnoszenie kącików ust. I spojrzeniami, rzecz jasna. Minuta po minucie stygło Pani zniecierpliwienie, łagodziłem płynące w moją stronę kolczaste zwroty. Pani wie, że ja wiem, i Pani wie, że ja wiem, że Pani wie o tym również. I mogę przypuszczać, że potem, gdy uśmiechała się Pani już częściej, prawie zapomniała Pani o tym drobnym uchybieniu swojemu profesjonalizmowi. Tak, proszę zapomnieć, zresztą ja w tym momencie też już nie pamiętam.

Wspominając Panią wiem, że otrzymawszy ten jeden list nie zdziwi się Pani i nie zasmuci z tego powodu, że będzie ostatnim. Choć może przez chwilę pomyśli Pani, że mogłyby być ich więcej. Wraz z biegiem lat przyzwyczajamy się do tego, że drobnymi wyobrażeniami urozmaicamy i umilamy sobie codzienność. Wiedząc, że wyobrażenia nam wystarczą. Czuję się zatem zupełnie bezpieczny, a nie mając nic do stracenia, piszę i wysyłam.

Przejdę do głównego powodu tego listu, którego jeszcze nie nadmieniłem. Wszystko, co napisałem do tej pory, było wstępem, ponieważ rozważania na temat samego pisania nie mogłyby być wystarczającym dla niego powodem. Tak więc – przypominam sobie Pani diagnozę, która wcale nie była związana z układem nerwowym, mięśniowym ani kostnym, choć właśnie z tego rodzaju problemami do Pani przyszedłem. Gdzieś pomiędzy słowami opisującym mój stan zdrowia, wtrąciła Pani jedno zdanie. „Chciałby pan zwolnienie? Pana żona na pewno się ucieszy”. Na moje lekkie zdziwienie dodała Pani: „wygląda pan na domatora”.

Oprócz zdziwienia, większość mężczyzn, słyszących taką o sobie opinię, nawet spośród tych, którzy w pełni na nią zasługują, obruszyłoby się w pierwszej chwili. Tak i ja. Powody owego obruszenia są dosyć stereotypowe, nie ma potrzeby ich tutaj wymieniać. Zresztą nie chodzi o dociekanie, czy i na ile Pani opinia odpowiada prawdzie. Mógłbym przecież argumentować, że tytuł doktora nauk medycznych w zakresie nerwów, a nawet mięśni i kości, nie daje powodu do słuszności Pani diagnoz charakterologicznych. I tak dalej i tak dalej, argumentów znalazłoby się dużo, dla kogoś, kto chciałby kontynuować tradycję interseksualnych sporów. Ja jednak, tym razem, nie miałem na to chęci. Sam nie wiem dlaczego, może – po prostu – z powodu bolącego kręgosłupa.

Dwa tygodnie minęły od tamtej wizyty. W trakcie których, niejako siłą rzeczy, spowodowaną zwolnieniem lekarskim, byłem domatorem, nawet jeśli kwestia czucia się nim pozostawała nierozstrzygnięta. Dwa tygodnie, podczas których nerw kulszowy litościwie pozwalał mi zawodzić dzieci do szkoły i przedszkola, potem je odbierać. Nauczyłem się sprawdzać córce zadania domowe, oraz unikać kłótni z synem, który każde zdanie rozpoczyna od „nie”. Teraz szybciej kończę mycie naczyń, potrafię też jednym rzutem oka ocenić, który z artykułów w lodówce zbliża się do terminu ważności. Wiem, że pranie i prasowanie robi się między trzynastą a piętnastą, bo wtedy prąd jest tańszy.

Ale to tylko szczegóły. Jest coś, czego nie umiem do końca wytłumaczyć. To drobne przebłyski, wspomnienia. Przechodząc przez przedpokój, albo rozkładając deskę do prasowania, widzę czasem Tatry Wysokie, albo białe płachty żagli, na szerokiej połaci Śniardw. Innym razem są to nieregularne, krzywo stojące słupy wzdłuż ukraińskiej drogi, albo samotne studnie na równinach Mołdawii. Są też i motorowe łodzie, do których podpływałem na Lake Michigan, zacumowane nie tak daleko od plaży. Wspominam zimne poranki i parę uciekającą z ust w Yellowstone Park, a także klimatyzowane sale w Poitiers, we Francji. Pamiętam szrot w Niemczech, na którym szukałem starych, samochodowych części. Te wspomnienia, same w sobie, nie są czymś dziwnym, przecież to miejsca, w których kiedyś byłem. Lecz ciekawe jest to, że pojawiając się na tle domowych ścian, nie wzbudzają we mnie nieprzebranej nostalgii. Tak, jakby wszystko było na swoim miejscu, i ja też, właśnie tutaj, gdzie teraz jestem.

A w domu… domowe rozmowy. Dziecięce opowiadania o tym, co zdarzyło się w ciągu dnia. Obserwacje. Duże odkrycia i małe, ale wielkie tragedie. Drobne gesty, ledwo widoczne spojrzenia. Tak, są dziecięce kłótnie, wrzaski, awantury. Gonitwy małych nóg na przestrzał mieszkania, że trudno wytrzymać. Ale to wszystko jest mi znajome, i zanim coś wypowiem, wiem, a wcześniej – czuję, że to już kiedyś widziałem. Bo oglądam samego siebie – w lustrze czworga małych oczu.

Od jutra wracam do pracy i czeka mnie trudny tydzień. Wytężona praca do piątku, a potem – dalej – w sobotę i w niedzielę. I powroty, gdy z pościeli będą już dobiegać spokojne oddechy. Dlatego podjąłem decyzję. Jeszcze ten tydzień, a potem wracam do domu. Nie, nie na zwolnienie lekarskie. Na jakieś dziesięć lat. A potem zobaczę. I tak naprawdę – piszę do Pani, żeby podziękować. Miała Pani rację. Ja tego nie wiedziałem, że moje miejsce może być gdzie indziej, niż sobie wyobrażałem. I choćby z tego względu winien byłem Pani ten list. I teraz już wiadomo, dlaczego nie ma potrzeby pisania następnych.

Dlatego wspominając tamte dwie wizyty w Pani gabinecie, pozdrawiam Panią serdecznie. Myślę, że nie spotkamy się więcej, więc życzę Pani sukcesów zawodowych i powodzenia w życiu osobistym.

Chociaż… podobno ból nerwu kulszowego powraca… 

Sznurówka

Rano najlepiej od razu zmierzyć cukier. Może być w drodze do wc, albo w samym wc. Od wyniku zależy, co dalej. Przy cukrze powyżej 160 mg/dl trzeba zaraz zaaplikować insulinę. Do posiłku pozostaje wtedy spokojnie pół godziny. Jeśli cukier jest niższy, można insulinę podać później. Jeśli jest jeszcze niższy – insulinę podaje się w trakcie jedzenia. Jeśli zaś cukier spadł poniżej 80, trzeba od razu zjeść coś słodkiego. Przy poziomie poniżej 60 mg/dl najlepiej rozpuścić glukozę w ciepłej wodzie i wypić.

W co się ubrać? To zależy od temperatury. Termometr jest w kuchni, po wschodniej stronie domu. Dlatego trzeba uwzględnić wpływ słońca. Jeśli akurat promienie padają na termometr, wynik będzie zafałszowany w górę. Potem można wybierać ubranie, oczywiście według własnego gustu, badając przy okazji, które części garderoby jeszcze nadają się do założenia, a które trzeba będzie wyprać.

Poranna toaleta to golenie i cała reszta rzeczy, wiadomo o co chodzi. Dobrze jest w tym czasie pomyśleć nad śniadaniem. Gdyby w lodówce był tylko serek, a w szafce tylko chleb, sytuacja byłaby prostsza. A tak, trzeba wybierać, a wybór, wiadomo, zabiera czas i siły.

Najlepiej jednak tuż po wstaniu postawić wodę do gotowania. Woda tutaj jest prawie białą, więc używa się filtra. Wodę z filtra wlewa się do czajnika za pomocą lejka, żeby się nie rozlewało. Aha, wcześniej należy wylać zimną, przegotowaną wodę z czajnika, do naczynia. Po zapaleniu gazu pod czajnikiem do filtra trzeba od razu nalać świeżej wody, żeby nie wysechł. Najlepiej też teraz zdecydować, czy zalewać się będzie tylko jeden kubek herbaty, czy cały dzbanek. Trzeba zapytać resztę rodziny, choć oni zwykle piją samą wodę, ale czasem zatęsknią za czymś innym, a wtedy jest już za późno.

Z chlebaka wyjmuje się pieczywo, z półki niżej – talerze. Obok jest szuflada ze sztućcami, potrzebne będą widelce oraz noże stołowe. Nóż do krojenia jest inny, zwykle tkwi w stojaku na sztućce, obok zlewu. Teraz jednak nie ma go tam, nie wiadomo gdzie jest. Trudno, nie ma czasu szukać, zamiast przekroić bułkę można wziąć chleb, który już jest krojony. Jedna czynność mniej.

Z lodówki wyjmuje się wędlinę, ser żółty, warto też sprawdzić, czy termin ważności czegoś tam nie zbliża się do końca. To też wymaga trochę skupienia, niestety. Potem przenosi się wszystko na stół i można by w zasadzie już zacząć jeść, ale właśnie zagotowała się woda, trzeba więc ostatecznie rozwiązać kwestię, co pije reszta rodziny. Idzie się np. pod drzwi łazienki, pod pod ubikację, do pokoju dzieci i cierpliwie się pyta, co kto pije. Dziś piją wodę. Dobrze, bo prościej.

To dopiero początek śniadania. Potem sprzątanie ze stołu, mycie naczyń. Drobnostka. Trudniejsze jest spakowanie wszystkiego, co trzeba, by po drodze do szkoły, przedszkola, pracy, nie okazało się, że nie zostało spakowane wszystko. Jeśli jest przeziębienie lub grypa, trzeba dorzucić odpowiednie medykamenty. Aha, sprawdzić, czy portfel nie został w spodniach, które były wczoraj w użyciu. Gdzie są kluczyki od samochodu. List do wysłania na poczcie. Saszetka, którą obiecało się koleżance poprzedniego dnia, że się ją przyniesie, jak również książka, do oddania. Jedna i druga komórka, choć jedna prawie całkiem rozładowana. Zrobić w pamięci szybką analizę dnia i poszczególne punkty skojarzyć ze wszelkimi zmiennymi x, y….. z, które można sobie teraz wyobrazić. Najlepiej – w ułamku sekundy.

Kiedy w końcu przychodzi do wiązania sznurówek, nic dziwnego, że można uznać tę czynność za najbardziej idiotyczną na świecie. To już wiązanie szalika ma jakiś sens. Ale sznurówki? Głupota. Na sznurówkach można wyładować całą swoją wściekłość, wreszcie uspokoić się i pogodzić – że tak właśnie jest, i że trudno. I dokładnie wtedy leciwa sznurówka pęka, w akcie zrozumienia i poświęcenia samej siebie na rzecz właściciela, który teraz może już z czystym sumieniem puścić stek przekleństw, doświadczając porannego katharsis.

Boli

Od kilku tygodni walczę z bólem kręgosłupa, a od tygodnia – z bólem nie na żarty. Walka ta stała się tematem nr 1 w moim życiu – unikanie bólu, oczekiwanie na ból, nadzieja, że będzie bolało coraz mniej, radzenie sobie z rozczarowaniem i paniką, że wcale mniej nie boli. Chwilowe zdziwienia, że nie boli tak bardzo, jak się spodziewałem. Próby poszukiwań, kojarzenie faktów – kiedy boli bardziej, a kiedy mniej i od czego może to zależeć?

Panika, gdy w nocy nie można przewrócić się z boku na bok, albo gdy trzeba iść do ubikacji, ale nie można wstać. Zmagają się wtedy ze sobą dwa bóle – jeden z odcinka lędźwiowego, a drugi od pęcherza. I teraz siłą woli trzeba zablokować oba, a już na pewno ten pierwszy, żeby ból, który się pojawi, nie podciął nóg, i wstając – osiągnąć ten moment, kiedy boli na tyle mniej, żeby zacząć iść. Ale przecież można iść na czworakach, ale tak wyginając grzbiet, żeby nie bolało, natomiast przy samym kozecie trzeba się jednak dźwignąć, ale jest już tak blisko, że choćby byle rzutem na taśmę, ale musi się udać.

Zawęża się świadomość. Człowiek, który kiedyś myślał o gwiazdach i impresjonistach, teraz odkrywa tylko jedną potrzebę. Nie, to nie jest jakieś straszne. Tak po prostu jest. I wtedy już się nie jest pewnym, co ważniejsze – czy napisanie kolejnego, górnolotnego tekstu, czy pięć minut w znalezionej przypadkowo pozycji, kiedy nie boli.

No dobrze, od dwóch dni boli mniej. Znów więc odżywa nadzieja. Zelżało dzięki Radkowi, który po raz kolejny mnie przyjął i okazuje mi swoją cierpliwość, szarpiąc gołymi dłońmi moje ciało. Zresztą Radek, podejrzewam, a nawet prawie wiem, upatruje źródeł mojego bólu w nadpobudliwej psychice. Nie powie, że hipochondrii. A jak jest naprawdę – kto wie? Ja na pewno nie.