Somehow I’ll find my way home

Drogi, polskie… Odkrywamy je inaczej, jedziemy tymi mniej znanymi, na mapie – żółtymi. Skręcające wśród wsi, ciągnące lasami, a już wyremontowane, za pieniądze z unii, gładkie, przyjemne. I przede wszystkim – puste. Jak z czasów, gdy w czwórkę i w Fiacie 126p, dwadzieścia pięć lat temu i z moją "poprzednią" rodziną, przemierzaliśmy je – te same, w tych samych miejscach, lecz nie takie same.

Siedemnastoletnia maszyna niesie nas z cichym pomrukiem, płyniemy wraz z nią od tankowania do tankowania. Nie odmawia nam tego, za co jesteśmy jej wdzięczni. Na koncie mieć akurat tyle, by zatankować kolejny raz – czegóż chcieć więcej…


Szczęście widzieć dzieci

– Ach, dzieci…. dzieci! Zobaczyć Was choć na pół godziny, to jest szczęście…. – powiedziałem wieczorem.
– No właśnie, na pół godziny. Ale mieć je przez cały dzień, to już co innego – powiedziała moja żona.

Tak. Bo znów z objawami grypy przeleżałem i przespałem dzień…

Matko

Na darmo wracać do matki. Ciepłe słowa, bezpieczne łono – to przeszłość, teraz tylko naprzód. Być samotnym to coś jak być dorosłym, wspierać zamiast być wspieranym, być twardym na ciosy zamiast się bronić. 

Zacznij od kiełbasy

Mówi mój przyjaciel Michał – jak nie wiesz, co dalej, to zacznij od początku. Tak więc…

Pamiętam! Było to wtedy, kiedy na kanale History leciał film o grypie hiszpance (czy powinno być z dużej litery? w sumie jest sobota rano, co może zwolnić mnie od zastanawiania się nad tym) w powiązaniu z I Wojną Światową. Grypa zabiła więcej osób niż działania wojenne. "To skandal" pomyślałem leżąc na tapczanie naprzeciw telewizora "że prawie nigdy, kiedy mówi się o I Wojnie Światowej, nie wspomina się o hiszpance, która zebrała większe żniwo" (sprawdziłem, pisze się jednak z małej). Wtedy mój tata zapytał z kuchni, czy mam trochę czasu i mógłbym coś zrobić. Co prawda wtedy głowa bolała mnie jeszcze (po wypadku) dużo bardziej niż teraz, ale zgodziłem się.

Najpierw zaproponował mi samo kręcenie maszynką. Sam miał nakładać mięso, naciągać jelito i kształtować laski (chyba raczej pęta, znów szukałem w Internecie). Ale to było za dużo dla niego, a za mało dla mnie. Zacząłem więc sam nakładać.

"Jelito, czterdzieści dziewięć złotych za dziewięćdziesiąt metrów" powiedział tata. Czy może odwrotnie…? Nie mam pamięci do cyfr (ani nazwisk). Mięsa była cała miska, "półtorej godziny jak nic" pomyślałem. To z braku doświadczenia.

Moja fascynacja fascynacją ojca osłabła w chwili, kiedy wyjawił mi, że wraz z każdym wędzeniem zmniejsza się liczba drzew na naszym ogrodzie. "No a jak myślałeś, skąd biorę drewno?" Stanęła mi w oczach wizja ogrodu tylko z koszoną przez tatę trawą, zupełnie ogołoconego z drzew, już z pewnością tych, których drewno nadaje się do wędzarni.

Skończyliśmy może po dwudziestu minutach. Pozostało tylko umyć lewą rękę (jak na zdjęciu), co po mięsie kiełbasianym wcale nie jest takie proste (nie dlatego, że brudne, tylko tłuste).

No, zacząłem prawie od początku, może temat niezbyt elegancki, ale zacząłem.

Nasłuchujemy

– Beniamin, słyszysz?
– Tso?
– Ten dźwięk.
– Tak. Samochód jedzie.
– Ja myślę, że to jest czajnik, który gotuje wodę.
– Tak, cajnik.
W korytarzu jest wnęka, w zasadzie – krótki prostopadły korytarz z oknem na końcu, tam ustawiono stoły, to mała jadalnia, z której wchodzi się do kuchni czystej i kuchni brudniej. W tej pierwszej szumi woda i czajnik elektryczny.

– Tato.
– Tak?
– A slysys ten tswiek?
– Buczenie…
– Tso to jetst?
– To chyba lodówka. Stoi na korytarzu.
Tuż przed otwartymi stale drzwiami, oprawionymi w jeszcze socjalistyczne żelazo szklanymi płytami, stoi lodówka dla pacjentów, której odgłos niesie się wzdłuż i wszerz szpitalnego korytarza.
– Tak, to lodówka.

Nocna zmiana

Córka wymiotowała przez trzy noce. Jeszcze nie wysechł materac z jej łóżeczka (te z gąbki schną bez końca), a właśnie przed połową godziny zaczął syn. Tak więc teraz on otrzymał miejsce na materacu z nieprzemakalnego materiału. Znosi sytuację z godnością. 

Nie chce mi się

Przyłożyć głowę do poduszki i tak zostać. Więcej już nie potrzebuję, nie chcę. Tak byłoby najspokojniej. To, co widziałem, doświadczyłem w życiu już się spełniło – największe marzenia. Oczywiście te realne, bo są jeszcze i takie, w które nigdy nie wierzyłem.

Upalne lato, z podwórka już dawno wyparowały resztki wilgoci, dlatego lekki podmuch ciągnie tuman kurzu. Babcia na ganku, pod osłoną daszku, od lat tylko tam dochodzi. Spoglądam na nią, kiwa głową.
– Jak się masz?
Kiwa w stronę sąsiadów, których obejście przyklejone jest do cmentarnego muru.
– Tam bym chciała już być.
– Ależ co ty opowiadasz.
Słowa przecież idiotyczne. Sprzed siedmiu, ośmiu lat.
– Musisz jeszcze zobaczyć moje dziecko.
Zobaczyła rok później. W tumanie suchego kurzu leżała Sara, w wózku, z czapeczką, w śpioszkach. Babcia z surowym na twarzy nakazem pokazywała na migi (by jej nie obudzić): przykryj ją, przykryj, bo ci się przeziębi!

Babcię odwieźliśmy do szpitala na długo po tym, jak zaczęli ją odwiedzać goście, z telewizora. Tak naprawdę chodziło o to, że traciła siły, a jej krew w wynikach badań przypominała zgoła coś innego, niż krew. W upalny dzień kiwała na nas z okna samochodu.
– Ja już tu nie wrócę.
– Wrócisz.

Babcia była naszym dzieciństwem. Ja byłem pierwszy, moja mama wkrótce po urodzeniu wróciła do pracy. Leżałem u Babci w pokoju na tapczanie, pod wiszącym na ścianie dywanem. I tak potem przez kilkanaście lat, przez ponad osiem godzin dziennie byłem u niej, a po drodze pojawili się moi dwaj kuzyni i brat. Wszyscy przeszli przez nią – jej śniadania i obiady, nauki, reprymendy, kary. Po powrocie rodziców z pracy Babcia czasem zwierzała się z tego, za co już nas ukarała, i dostawaliśmy jeszcze od rodziców.

Potem, chodząc już do szkoły, musieliśmy przecież jeść śniadania i obiady, a kuchnia należała do niej, więc słuchaliśmy tego, co miała nam do powiedzenia. I przestrzegaliśmy zasad i godzin bo "ja nie będę cały dzień rozkładać jedzenia i sprzątać po was".

Babcia nie wróciła.

Dziś wyglądam przez okno naszej kuchni. Krzewy pod oknem wypuszczają pąki. Uparte. Każdej wiosny tak samo. A mnie się teraz nie chce, w zasadzie to trochę Babcię zrozumiałem, że mógłbym iść tam, za mur, i się położyć.

– He he, brachu, a to ci się zachciewa!
To… Wiesiek! Zdałem sobie sprawę, że ostatnie zdanie powiedziałem na głos.
– Prześmiewco… A czemuż zawdzięczam wizytę o tej porze w sobotę? Ty, śpioch dokumentny?
– Mój ojciec robi kiełbasę i przysyła Wam trochę, na spróbowanie.
– Dziękujemy… Jakoś nie mam apetytu…
– To może twój ojciec spróbuje. Podobno też robi kiełbasę.

Witajcie! Dziś sobota.

Wielki mój dzień aż do czasów podjęcia przeze mnie studiów wraz z nauką w średniej szkole muzycznej. Wtedy to się skończyło, podobnie jak nieskazitelne piątkowe wieczory – gdy zaczynało się weekendowe lenistwo. Bo właśnie w piątek wieczorem i w sobotę można było znaleźć czas na sali prób, sam na sam z instrumentem (organy). Nikt nie przeszkadzał, nie zaglądał. Godzina ćwiczeń pedałowych i łączenia z manuałem. A w sobotę po południu to już się nie chciało jechać do domu.

No, ale wróćmy do rzeczywistości. Dziś sobota, pochmurna, ale spokojna, stojąca, bo drzewo się nie ruszy, ptak nie przeleci. Rzut oka na dwie strony świata z dwóch przeciwległych okien domu. Podwórko podeschło trochę, błota mniej. Stodoła/dwa garaże – z dziurawym dachem Cmentarz – stoi jak stał. Z drugiej strony – ulica, co pół minuty przejedzie samochód. Wysoka, płaska warstwa chmur nad tym wszystkim. Leniwa, stojąca sobota. Gdy byłem w liceum to w takie dni robiliśmy z kolegami zjazdy komputerowe, każdy przynosił swój i graliśmy wszyscy w jednym pokoju.

Dziś sobota, więc dziś nadganiamy zaległości z tygodnia – sprzątanie, drobne naprawy, odwiedziny kogoś, kogo trzeba, rozmowy przez telefon, decyzje, pieczenie ciasta, pranie, prasowanie… Pozostaje czasem zerknąć za okno, a tam – o, trochę się przejaśnia…!

Cukier w normie

Głos w słuchawce, że Beniamin dużo pije. Głos zaniepokojony. I potem już trudno odpędzić tę myśl. Ale przecież nie jest wychudły, a byłby. To tryskające energią dziecko, a nie byłoby takie. Ale gdyby jednak… Zaczynam układać w głowie, na szybko i na próbę, nasze nowe życie. Pompa insulinowa, małego przyzwyczaić jakoś do badania krwi. Zapewne zupełnie niepotrzebnie, ale jednak w myśli błagam, że jeśli ma to nastąpić, to może jeszcze nie teraz.

Dziś rano wszyscy zmierzyliśmy glikemię. Beniaminowi pierwszy raz. Choć nakłuwał mi palec już wcześniej, to teraz sam przeżył to boleśnie, na własnej skórze. Sara już zna, chciała uniknąć, ale w takich przypadkach – im szybciej tym lepiej. Później oboje się pocieszali nawzajem, masując paluszki 🙂

Wszyscy poniżej 90, a Beniamin nawet 76. Nawet tatuś nadzwyczaj "grzeczny", taki wynik to u niego rzadkość. No to ciągniemy dalej… Przynajmniej jakiś czas.

(Tytuł wpisu wzięty z jednego ze spektakli teatralnych 🙂