Symbioza pasterza i owiec

Napiszę o czymś, co mi się wydaje i wcale nie musi być słuszne.

Obserwuję specyficzne połączenie pasterza duchowego oraz owiec, które się wokół niego gromadzą. Ciekawe jest to, że najwyraźniej (najwyraźniej dla mnie, takie mam wrażenie), pasterz i owce nawzajem siebie potrzebują. Nie ot tak sobie – konkretnie pasterz potrzebuje takich, jak owce. A owce – chcą mieć dokładnie kogoś takiego, jak pasterz.

Pasterz prowadzi, co sprowadza się do wygłaszania tez, nauk, obserwacji. Pasterz lubi wygłaszać, czuje się wtedy we własnym żywiole. Obserwuje świat, dokonuje analizy, syntezuje zasady, co przejawia się w wygłaszaniu tez.

Owcą zostaje się wtedy, gdy głos pasterza zachwyci. Gdy jego głoszenie zostanie potwierdzone wystarczającą ilość razy. Potem zaczyna się okres stabilizacji, w której głos pasterza jest akceptowany mimochodem, prawie automatycznie. Wtedy pasterz musiałby zrobić coś bardzo odbiegającego od jego dotychczasowego stylu, aby u owiec zapaliło się pomarańczowe światło.

Trwa stabilizacja. Pasterz wygłasza, w zamian zbiera pozytywne oddźwięki od owiec. Obie strony dostają to, co lubią – pasterz: potwierdzenie, że jego działalność ma sens, że wiele innym daje; owce: mają przygotowany pokarm, do którego przywykły, który dostają regularnie, co je uspokaja, daje poczucie stabilności, pewności, spokoju.

Tworzy się towarzystwo wzajemnego poklepywania po plecach. Obu stronom zaczyna być tak dobrze, że z niepokojem, niesmakiem odbierane jest to, że ktoś po plecach nie klepie. Pasterz ma rację, bo owce potrzebują kogoś, kto ma rację. Pasterz, który strzeli gafę, musi trwać na stanowisku, bo inaczej przestałby być w oczach owiec pasterzem. Zresztą same owce bronią wizerunku pasterza, bo bez niego wzrasta u nich poczucie osamotnienia, dezorientacji.

W ten sposób układ ten zaczyna dryfować w kierunku nadanym przez proste potrzeby obu stron – akceptacji oraz bezpieczeństwa. Słuszność, prawda, stają na dalszej pozycji.

Podział na kler i laików jakoś tkwi w człowieku. Ale do czasu. To się zmienia, bo laicy albo przestają wierzyć w kler, albo sami zaczynają mieć aspiracje bycia klerem. Oczywiście to nie jest takie proste, być pasterzem. Jednocześnie chyba coraz mniej osób chce należeć do owiec, co wywołuje niezadowolenie pasterzy.

Uświęcona forma nabożeństwa

Siedzieć w sali, bez ruchu, śpiewać, słuchać, otwierać Biblię, czytać. Uświęcona u większości chrześcijan. Nie, to nie jest krytyka! Tylko co mają zrobić podczas takich nabożeństw kinestetycy, tacy jak Wiesiek właśnie? Od dzieciństwa uczy się ich, tak samo jak wszystkich – bądź spokojny, siedź cicho, słuchaj. Od dzieciństwa mają problem z taką formą pobożności. Zmagają się z nią, bo chcą być dobrymi chrześcijanami, ale nie mogą wysiedzieć. Co tam godzinę, dwie. Ale cały dzień?

„Nieopuszczanie społecznego zgromadzenia” – to ponoć siedzenie na nabożeństwach. Jeden dzień, z całego weekendu, to jeszcze nie tak dużo. Ale dwa dni! A trzy! (Wiesiek nie zaprzecza, nie krytykuje, bo dla większości to jest piękne, pożądane, to odpoczynek, oderwanie od codziennych trosk. Ale są tacy, może niewielu, może całkiem sporo, dla których to jest naprawdę wyczyn – wysiedzieć!)

„Niektórzy pojechali nad wodę, inni zwiedzają zabytki, jeszcze inni uprawiają sport, ale my przyszliśmy tutaj, spotkać się z Panem”.

Eliasz szedł czterdzieści dni, żeby spotkać się z Panem, ale on szedł. Dlaczego jedyną uznaną formą nabożeństwa ma być: siedzieć? Przez dziesiątki lat Wiesiek zmusza się, żeby wytrzymać na nabożeństwie, mustruje się, że widocznie nie lubi wiary, nie lubi Boga, skoro na nabożeństwie najnormalniej nie chce być. Po latach przychodzi mu do głowy, że gdyby zmienić formę, z siedzenia i słuchania kazań, np. na pielgrzymkę, to okazałoby się, że Wiesiek uwielbia, kocha Boga i bez zastanowienia, bez szemrania, szedłby za Nim przez resztę swojego życia!

Jako to się stało, że dopiero teraz przyszło to Wieśkowi do głowy? Głowy, która zaczyna być siwa. W pierwszej chwili wzbiera w nim złość. Że słuchał, że dał się na to nabrać – na prymitywne ujęcie „świętego zgromadzenia”. W drugiej chwili myśli, że nie może się złościć na pasterzy i nauczycieli, bo to jest złe, z pewnością niesprawiedliwe. Co więc zrobić? Jak pogodzić to w sobie?

Ucz się ucz

Społeczność religijna, która mówi o tym, że przez całe życie „jesteśmy w szkole”, uczymy się. Lecz rozwój oznacza zmianę – zmianę w człowieku, który jest częścią tej społeczności. Ten człowiek, ucząc się, rozwijając, zmienia się, czasem bardzo, i w kierunku, którego społeczność nie przewiduje.

W rozwoju jest coś, co może być przerażające. Kiedy byłem dzieckiem mój ojciec powiedział: „za dużo myślisz”. Jego diagnoza najpierw mnie wystraszyła, potem wydała się nie do przyjęcia. Dziś wiem, że bał się czegoś – za dużo myśląc zostaniesz człowieku postawiony na marginesie, orzeknięty dziwnym, nawet niebezpiecznym. Zostaniesz sam.

Nauka i rozwój przynoszą odkrycia, która bywają straszne, w pierwszym momencie. Że jest inaczej, niż wyznaje grupa. Że doktryny są nierzadko ogromie uproszczone, że świętość rozumie się jako zerwanie kontaktu z rzeczywistością. Że natchniony język to ten archaiczny, pompatyczny, wyniosły, sztuczny, pretensjonalny. Że ważniejszy jest spokój niż prawda.

To są trudne odkrycia. A człowiek nie chce porzucić samej wiary, bo tutaj nie ma wątpliwości – ona jest czymś oczywistym. Czymś oczywistym jest też walka o dobrą relację ludźmi (czyli o to, co górnolotnie nazywa się miłością). Wraz z tymi odkryciami coraz więcej czasu trzeba poświęcić na godzenie przeciwności, przede wszystkim w sobie, żeby potem zrobić to na zewnątrz.

Zakochałem się w klawiaturze

Ona jest u mnie w pracy. Czasem udaje mi się na niej pograć. Stoi w kącie, w wąskim przejściu, zamknięta w skrzyni. Wytaczam ją, otwieram skrzynię i już mogę grać. Z początku nie wydawała mi się niezwykła. Raczej była zbyt lekka. Ale potem, jakimś dziwnym sposobem, zaczęła mi świetnie leżeć w dłoniach. Jakby odgadywała, co chcę zagrać. Na niej prawie się nie mylę, trafiam w dźwięki, gram niezwykle równo, frazy same się układają, palce skaczą to tu to tam, wzrasta tempo. Wprost trudno mi uwierzyć – to ja gram, naprawdę, i naprawdę da się tego słuchać.

Inaczej jest z klawiaturą, którą mam w domu. Na niej głównie ćwiczę. Ale jest coraz gorzej. Ona stała się jak z waty, przestałem ją czuć. Czasem najprostsze frazy nagle się koślawią. Rytm się rozpada, nie wiem, co gram, co chcę grać i po co. A przecież znam ją od dawna, sam ją wybrałem, bo wtedy wydawała mi się fantastyczna.

Gram więc w domu, ale tęsknię do tamtej. Słucham niezgrabnych, nieskładnych akordów, melodii, które do niczego nie prowadzą, i marzę, że gdybym miał tamtą, wszystko byłoby inaczej. Dlaczego inaczej, jakim sposobem – tego nie wiem, ale byłoby na pewno.

Podejrzewam jeden powód. Tamta klawiatura jest dziesięć razy droższa. Jest elegancka jak wyjściowy garnitur albo wieczorowa suknia. To powinno wyjaśnić wszystko. Ale jakoś nie wyjaśnia. Bo czuję, że w tej mojej, domowej, tkwi duży potencjał, może nawet większy. Jest bardzo wrażliwa, a ja nie mogę poradzić sobie z jej wrażliwością. Ona więcej ode mnie wymaga – więcej uwagi, staranności, koncentracji i znakomitego słuchania. Sęk w tym, że ja się chyba nią znudziłem. Nie chce mi się jej słuchać, zdaje się nieciekawa, przezroczysta, moje myśli mkną ponad nią gdzieś…

Nie mogę jej rzucić. To na niej zagram koncert. To już postanowione.

Ratuj mnie od wspomnień

Staszku, kuzynie, ratuj! Ojca nie będę prosił, to byłoby nie fair. Dość już ojciec mnie ratował. Teraz sam siebie pewnie ratuje… od wspomnień. A może właśnie jego powinienem zapytać? Już to przerobił? I jak?

Na stoku, ojciec i córka

Wkładałem talerze do szafki, gdy…

Wkładałem talerze do szafki, gdy usłyszałem za sobą głos: tato, wyglądam dobrze?

Stałą przede mną córka, na ramieniu miała szkolny plecak. Na blado-ciemnogranatowym golfie, na którym w poprzek biegły z rzadka cienkie, białe paski, zobaczyłem naszyjnik z jaskrawymi, różnokolorowymi paseczkami z miękkiego tworzywa, nawleczonymi na rzemienny, wąski pasek. Zlustrowałem ją wzrokiem i znów popatrzyłem w twarz, a wtedy wyciągnęła do mnie rękę: popatrz, umyłam też zegarek. Plastikowy pasek był liliowy, z białym obramowaniem. Liliowy kolor przebijał też między czarnymi floresami na plecaczku.

– Jest okej. Fajnie. Może tylko golf ma trochę za słaby walor, taki trochę wyszarzały. Ale włosy spięte inaczej niż zwykle – dopiero teraz zobaczyłem.

Dzięki! – uściskała mnie – cześć!

Wszystko, co człowiek pisze i mówi…

Wszystko, co człowiek pisze, pisze pod wpływem chwili. Czy jest to słuszne? Bynajmniej. Gdyby te wszystkie chwile i to, co w nich napisał człowiek, zebrać, to może ułożyłby się jakiś jego obraz. Ale to wcale nie jest takie pewne.

Gdyby zebrać wszystko, co człowiek powiedział, może można by coś o nim powiedzieć. Ale kto chciałby zebrać to wszystko? I po co? Trudno się spodziewać, że ktokolwiek miałby ochotę dociekać prawdy o jakimś człowieku, nawet prawdy o samym sobie. Dociekanie prawdy mało kogo interesuje, prędzej – interesuje ludzi osiąganie tego, czego chcą. A to, czego chcą, większości ludzi wydaje się dość jasne. Tych niewielu, którzy mimo upływu lat ciągle nie bardzo wiedzą, czego chcą, nazywa się czasem filozofami, w praktyce – odludkami, z którymi nie wiadomo jak i o czym rozmawiać.

Skoro ludzi interesuje osiąganie tego, co chcą, to drugi człowiek interesuje ich na tyle, na ile może im się przydać. I to by było na tyle, dobranoc państwu.

Nie, jeszcze nie dobranoc, bo poprzednie zdanie może wygląda jak obrażanie się. Ale nie jest! Tak więc zaznaczmy, dla porządku oraz spokoju – inni ludzie interesują nas na tyle, na ile mogą się nam przydać w osiąganiu tego, co chcemy.

Wszystko, co człowiek pisze, pisze pod wpływem chwili. Czy jest to słuszne? Bynajmniej. Teraz wreszcie możemy powiedzieć: dobranoc. 

Nie! Nie dobranoc! Czytając te bzdury powyżej napisane spać się odechciewa!

Kilka momentów triumfu

Jedną z najtrudniejszych rzeczy dla muzyka jest to, że musi słuchać swojego grania. Najwięcej  podczas ćwiczeń. Starając się wydobyć z instrumentu to, co najlepsze, przeważnie musi słuchać tej całej kiepścizny. Bez złudzeń – chwile odczuwanego triumfu są rzadkie, a i one nie gwarantują tego, że triumf jest rzeczywisty, w istocie – odczuwany przez słuchaczy.

Słuchanie siebie, tak obiektywne, jak tylko się da, jest czasem na tyle bolesne, że muzyk czuje strach przed samym rozpoczęciem grania. Przezwyciężenie tego strachu to jedna z pierwszych i nie ostatnich barier. Chodzi o strach nie przed występem, publicznością, ale strach przed tym, co usłyszę, kiedy zacznę grać.

Tylko ignoranci nie czują strachu przed własną grą. Im większa wrażliwość, tym większa świadomość kiepścizny, którą się produkuje.

Lecz jakby na przekór – żeby wystąpić na estradzie trzeba, wbrew wszystkiemu, uwierzyć, choćby na ten moment, że jestem najlepszy, niepowtarzalny, jestem panem tej sceny i tej widowni. Inaczej wychodzenie na scenę nie ma sensu.

Jest jeszcze inny sposób – nie myśleć o niczym. Zamknąć się w swoim świecie. Albo lekko przetransformować rzeczywistość – słuchacze, którzy przyszli, nie są wcale słuchaczami, ale np.  współtowarzyszami konspiracyjnego spisku przeciwko tajemnym siłom ciemności. Nie ma wśród nich ani jednego agenta czy zdrajcy. Na te kilka chwil zawiązujemy pakt i wierzymy sobie bezgranicznie. Obnażamy swoje dusze, wszyscy bez wyjątku, otwieramy pierś na ciosy, bezbronni, i w tej bezsilności mamy nadzieję na kilka momentów triumfu…

Tomuś

Poznałem go na czwartym roku studiów, po wyborze specjalizacji. Był spokojny, jakby speszony, ale świetny w matematyce. Kiedy potem spotkaliśmy się po dziesięciu latach, opowiedział mi pewną historię. Historię niezwykłą, nieprawdopodobną, może głupią, absurdalną…? W każdym razie historię, w której główną rolę gra kobieta.

Spotkaliśmy się wtedy na starym mieście, na ulicy, na której kamienice z jednej strony jaśniały odnowionym tynkiem, a z drugiej – poczerniałe ściany czekały na swoją kolej. Do artclubu  schodziło się po schodkach. Była zima, śnieg i wtorek, drugi po poniedziałku najgorszy dzień tygodnia, jak na chodzenie do clubu, szczególnie zimą. Zamówił dwie szklanki piwa, były wysokie i wąskie, jedna dla mnie, druga dla siebie.

Tomuś zaczął bez wstępów, że od ośmiu lat jest żonaty i naprawdę kocha swoją żonę. Jednak w ciągu ośmiu lat nie mógł pozbyć się pewnej przypadłości – nie był w stanie namówić swojej kobiety na pójście do łóżka. No to nie było tak, że oni tego w ogóle nie robili. Robili to wtedy, kiedy ona chciała. Tomuś zresztą wyczuwał jej chęci dość dobrze, nauczył się tego w ciągu ośmiu lat, a nawet wcześniej, już po czterech latach. Tak marzył sobie, że w ciągu czterech, może pięciu lat to i ona mogłaby się nauczyć jego fazy na seks. Ale jej jakoś nie wychodziło. Może się nie starała.

Tak około piątego roku Tomuś poczuł rozdarcie. Rozdarcie, jak mu się teraz wydaje, rosło i wcześniej, ale dopiero wtedy Tomuś zdał sobie z niego sprawę. W końcu był mężczyzną normalnym i zdrowym, tylko trochę speszonym. W każdym razie zauważył, że nierzadko ma ochotę, ale na ochocie musi poprzestać, bo nic więcej nie jest w stanie zrobić. Tak, z tego wyraźnie zdał sobie sprawę.

Może z powodu rozdarcia, a może poprzez tę szczególną wrażliwość, którą zyskuje się, gdy człowiek jest rozdarty, Tomuś zaczął dostrzegać u koleżanek z pracy te momenty, chęci, marzenia, kiedy one chciały. Świetnie je wyczuwał, trzeba przyznać, więc koniec końców pozostało już naprawdę niewiele, w zasadzie nie musiał wiele robić, wystarczyło porozumiewawcze spojrzenie, drobne gesty, niby przypadkowe dotknięcie i potem wspólne kroki, w tę samą stronę. Jedno się nie zmieniło. Tomuś nie był w stanie uwieść żadnej kobiety, jeśli ona akurat nie chciała być uwiedziona.

Jak to bywa, pewien stan rzeczy nie może trwać w nieskończoność. Ta jedyna kobieta, którą kochał, dowiedziała się, zresztą po prostu wyczuła, bo kobiety czują takie rzeczy. A i mężczyźni też wyczuwają. Kończyliśmy trzecią kolejkę wysokich szklanek, gdy Tomuś opowiedział mi o tej ważnej rozmowie. Zdarzyła się wieczorem, raczej w połowie nocy, a było już nad ranem, przy stole w kuchni, na którym stały dwa zimne kubki: herbatki zielonej i herbatki z anyżem. Tomuś pił z anyżem. Ustalili wspólnie, ale mówiła tylko ona, Tomuś potakiwał: że z kobietami (innymi) koniec. Na co Tomuś zgodził się od razu. Zgodził się szybko, bo speszyła go jej wyrozumiałość, wielkoduszność kobiety, którą kochał.

Powiecie mi, że to się nie zdarza, szczególnie u kobiet, takie pobłażanie. Nie wiem, wtedy nie miałem czasu się nad tym zastanawiać, bo Tomuś siedział naprzeciwko mnie, patrzył spokojnym wzrokiem, a ja wiedziałem, że jego wzrok jest przenikliwy, mimo łagodności i lekkiego speszenia. Tomuś w ogóle świetnie wyczuwał ludzkie nastroje, nie tylko kobiece. Bałem się, że zauważy, że podejrzewam, że zmyśla. Jego zmyślanie nie byłoby przecież dziwne, biorąc pod uwagę sześć pustych szklanek, jakie stały między nami.

Jak się potoczyła ta historia? Tomuś miotał się między chęcią, zniechęceniem i beznadzieją, zaczął notować dni apetytu obecnej, jedynej kobiety. Jak więzień, który na ścianie wypisuje daty. Zaczął od urodzin swojej żony, bo przypuszczał, że kiedy jak kiedy, ale wtedy powinna chcieć. Jednak nie. Dopiero następnego dnia zobaczył w jej oczach iskierki. Pojawiły się i kolejnego dnia. Przy czwartej szklance piwa Tomuś wyciągnął wyświechtany zeszyt. Otworzył go i położył przede mną. Zobaczyłem szereg liczb:

2 3 5 7 11 13 17 19 23 29 31 37 41 43 47 53 59 61 67 71 73 79 83 89 97 101 103 107 109 113 127 131 137 139 149 151 157 163 167 173 179 181 191 193 197 199 211 223 227 229 233 239 241 251 257 263 269 271 277 281 283 293 307 311 313 317 331 337 347 349 353 359

Czy wiem, o co chodzi? – zapytał mnie. Nie wiedziałem, zresztą w tamtym momencie myślenie nie było już moją mocną stroną. Zamieszałem głową nieokreślony znak w powietrzu. „To są liczby pierwsze” powiedział Tomuś. „Po trzech latach sprawdziłem, bez wątpienia. To dni pożądania mojej żony. Począwszy od daty jej urodzin. W ciągu trzech lat jest zgodność stuprocentowa. Średnio wypada więc raz na pięć dni. To nieźle, co?”

Popatrzył na mnie. Tym razem nie było w jego wzroku nic ze speszenia. Jego twarz promieniała szczęściem, szczęściem teraźniejszym i tym przyszłym, przepowiedzianym poprzez rząd cyferek.  Poczułem się, jakbym właśnie wrócił z wyprawy na Księżyc.

puste molo i kobieta

Tekst umieszczony również na blogu Patrz!

Kilka notatek z rzeczywistości

1. Na ulicy przed domem pojawiły się koleiny w śniegu. To sukces. Śnieg ledwo pokrył trawę na skarpach po obu stronach ulicy. Gdyby trawa była strzyżona, śnieg przykryłby ją całkowicie. Ale na naszej ulicy, na szczęście, nikt nie kosi trawy, a już na pewno nie kosiarką. Kiedyś wujek kosił kosą, dla królików. Ale królików już nie ma.

Skoro są koleiny w śniegu na ulicy, na asfalcie, to znaczy, że drogowcy nie posypali. I dobrze, że nie posypali, bo od posypki psują się buty i rdzewieją samochody. Co z tego, że siedmiokroć zabezpieczone przed korozją. A buty zimowe, kiedyś, też się tak nie psuły. Że mniej wtedy sypali, to fakt, ale i skóra na butach była chyba lepsza. Niech żyje śnieg, niech przestaną narzekać niedojdy i kiepscy kierowcy. Kiedyś ojciec zawrócił z drogi dopiero jak mu się „maluch” zawiesił na spodzie auta i koła zawisły w powietrzu. To było między wsiami, gdzieś tam w stronę Nowego Korczyna. Ojciec zostawił nas w aucie, matkę z dwójką dzieci, i poszedł do wsi po łopatę. Dopiero wtedy ojciec powiedział: wracamy. A dziś, ten śnieg co spadnie, ledwo parę centymetrów, to dziecinada, nic więcej

2. Kiedy Beniamin usypia, lubi mieć kogoś obok siebie. Czasem woła ojca, jak ojciec jest w domu. Ojciec kładzie się obok niego, Beniamin się do niego przytula. Trwa to kilka minut. Potem Beniamin odwraca się na plecy, albo do ściany i zaczyna oddychać miarowo. Ojciec wtedy wie, że syn jeszcze nie śpi. I jeśli ojciec wstanie, to Beniamin westchnie i powie głośno „ja wcale nie śpię”. A rano będzie przysięgał, że nic takiego nie mówił.

Ojciec więc musi poczekać jeszcze chwilę. Nie ma nic do roboty, patrzy na zgaszoną lampę na suficie, zerka na syna. Beniamin ma wielką twarz jak na dziewięciolatka. Dziewięć? A kiedyż on się urodził? To ma chyba osiem. Tym gorzej. Wielki chłop, na ośmiolatka. Jak dobrze pójdzie i chłopak dożyje osiemnastki, będzie z niego monstrum. Może nawet w drzwiach się nie zmieści. Ojciec leży i nie mając nic do roboty, próbuje wyobrazić sobie syna, który przerasta go o co najmniej głowę. Czy to możliwe? Pewnie, że możliwe. Trzeba się zacząć przyzwyczajać już teraz, w wyobraźni.

3. Na ulicy zniknęły koleiny. Ha, jednak drogowcy posypali! Nie mieli wyjścia, przecież rano i tak obsmarują ich w internecie. Jakby drogowcy mieli patent na drogowe cuda i łapali spadający śnieg zanim dotrze do asfaltu. Szkoda tych kolein. Ale na pocieszenie pojawia się mgła. Wychodzi spomiędzy domów osiedla. Niech będzie chociaż mgła.