Antek budzi

Antek budzi się w nocy z krzykiem. Budzi go jego dziewczyna, słysząc, jak Antek krzyczy. Możliwe, że sam nie obudziłby się, a dziewczyna ma to jeszcze z czasów, gdy budziła się na płacz dzieci. Ba, nawet nie płacz, tylko zakwilenie dziecka, a nawet poruszenie. Antek na początku budził się na płacz ich pierwszego dziecka, potem przyzwyczaił się, przystosował. Antek czasem powtarza i rzeczywiście ma takie przekonanie, że człowiek posiada ogromne możliwości przystosowawcze. Z kolei jego dziewczyna nie przystosowała się nigdy i o ile teraz nie ma już dzieci, to ona budzi się, gdy Antek niezbyt delikatnie zamknie drzwi od sypialni, a czasem budzi się nawet wtedy, gdy Antek z najwyższą starannością pod względem niehałasowania zamyka drzwi od sypialni.

Antka nie zastanowił fakt, że jego dziewczyna nie przystosowała się do hałasów w nocy i Antek dalej twierdzi, że człowiek posiada ogromne możliwości przystosowawcze. Podczas gdy jego teza może i jest słuszna, ale co najwyżej w przypadku 50% ludzkości, biorąc pod uwagę tylko jego i jego dziewczynę. Szerszych badań Antek nie przeprowadził, a jego dziewczyna na noc zakłada stopery do uszu.

Wracając do nagłego krzyku Antka w nocy: jego dziewczyna budzi go, bo nie jest jasne, czy sam obudziłby się na własny krzyk. Dziewczyna nie eksperymentuje i nie czeka, marzy, by sama usnąć jak najszybciej, więc niech Antek jak najszybciej przestanie krzyczeć. Budzi się on wreszcie, powoli, orientując się, że nie jest prowadzony w korytarzu do pokoju przesłuchań, ale znajduje się w łóżku, w sypialni, i to własnej, a dziewczyna szarpie go mówiąc: Antek, Antek. Jest mu trochę głupio, bo nie chciałby nikomu przeszkadzać, w tym – swojej dziewczynie. Jednak nie powie jej, że usnął oglądając kolejny odcinek filmu „Droga Stalina do władzy”.

Wejście na Kopiec Krakusa zimą, w nocy, Kraków

Walka i idiotyzm

Oglądam po raz kolejny film:

 

Jest w nim coś trudnego do objęcia. Po pierwsze – jak to możliwe, że w tak niewielkiej ilości materii tkwi tak potworna siła. Po drugie – niesamowite jest to, że człowiek nie potrafi się powstrzymać przed eksploracją tego, co jest tak potworne. Po trzecie – że siła, która popycha go do eksploracji, wynika z panicznej potrzeby zapewnienia sobie przewagi nad innym człowiekiem, po to, aby nie czuć się przez niego zagrożonym.

Materia ma w sobie takie siły i możliwości, jakie ma. To już nie nasza zasługa, że w kilku, kilkudziesięciu kilogramach tkwi moc zdolna zabić setki tysięcy ludzi i zniszczyć dzieło ich życia. Nie nasza też zasługa, że my, ludzie, mamy w sobie ciekawość, potrzebę eksploracji tego, co na razie jest poza naszym zasięgiem; nawet, jeśli to coś zdaje się od razu trudne do ujarzmienia, jest niebezpieczne, groźne. Lecz kompletnym idiotyzmem jest próba zyskania bezpieczeństwa poprzez zastraszanie, zagrażanie, tworzenie przewagi siłowej nad innym człowiekiem. To paradoks i absurd sam w sobie, który prowadzi donikąd.

Przy okazji nagrywania materiału wideo do spektaklu „Lot nad kukułczym gniazdem” byliśmy w Muzeum Lotnictwa w Krakowie. Było to po zamknięciu muzeum, nocą. Aktorzy wspinali się na metalową konstrukcję, która była przewoźną bazą dla wielkiego radaru wojskowego. W ciemności, w oświetleniu reflektorów, kupa złomu zyskiwała na monstrualności. Im bardziej monstrualna, tym bardziej absurdalna. Wyobrażałem sobie te zastępy inżynierów, którzy na deskach kreślarskich i setkach arkuszy projektowali te maszyny. Potem tłum technologów, majstrów, robotników, wytapiających żelazo, doprawiających surówkę dla otrzymania odpowiedniego składu stali, wielkie walcownie, ciągarki, dziesiątki obrabiarek i obsługujących je ludzi, potem mechaników, którzy skręcali to ustrojstwo, elektryków i elektroników składających wszystko do kupy po to, by wysyłać rakiety w kierunku wroga, albo wykrywać rakiety lecące w naszą stronę. Jak głupie i absurdalne to się wydaje, ten cały ludzki wysiłek. Tysiące księgowych, rozliczających ich pracę, kasjerów wypłacających pensje, portierów i służb ochrony strzegących tajnych zakładów produkcyjnych… Wszystko to po, by niszczyć, albo obronić się przed podobnym niszczeniem. Niszczeniem, którego powinno w ogóle nie być, o którym nawet nie powinniśmy pomyśleć. Bo o wiele więcej zyskalibyśmy, gdybyśmy zamiast się bać nawzajem i niszczyć, zaczęli współpracować.

Hipoglikemia

Jeszcze dziś rano, z lewej strony języka widniała głęboka i długa na centymetr szrama, po rozchyleniu której odsłaniała się głęboka wyrwa. Takie ślady pozostawia kieł, wbity podczas blokady mięśni i zaciśnięciu szczęki. Teraz, wieczorem, szrama już się nie rozchyla, a wzdłuż jej brzegów pojawiła się biało–sinawa substancja. Zdaje się, że język zaczął się zrastać.

Po wczorajszej bitwie w łóżku, przegranej, pozostała zakrwawiona chusteczka na pościeli, zlepione włosy na skroni i lepkie ślady w różnych miejscach garderoby. I zupełna niepamięć, w jaki sposób pokonałem drogę z piętra na parter, do drugiego mieszkania. Czy można to nazwać świadomością…? Gdzie jest granica czynności wykonywanych odruchowo, a tych świadomych? Czy wycierałem usta chusteczką? Chyba tak, bo pościel nie jest poplamiona.

Teraz przypominam sobie dwa pierwsze wstrząsy, w półśnie, zaraz po tym, jak odwinąłem z papierków i pogryzłem dwa cukierki z masy karmelowej. Chyba nie miałem na tyle świadomości, żeby się bać, wstrząsało mną tak po prostu, a próbowałem jeszcze rozluźnić wszystkie mięśnie, by nie dopuścić do drgawek. Czasem się udaje, ale nie tym razem.

Zawsze pozostaje po tym uczucie jakiejś potworności. Potwór bez twarzy. Ale tym razem zrozumiałem, że to po prostu hormony strachu. Nie ma żadnego potwora, bestii, która mną szarpie, tłucze o podłogę czy ściany. To zwykły mechanizm, który ma zmusić człowieka do tego, aby się bronił. Jeśli oczywiście może. Na samym końcu pozostają nudności i przede wszystkim – ból i słabość wszystkich mięśni. Czasem jeszcze – depresja – na jak długo – tego nikt nie wie.

Dopóki nie śpię

Dopóki nie śpię, kontroluję to, co się ze mną dzieje. Tak mi się przynajmniej wydaje. Zapadnięcie w sen jawi się jako coś, co może przynieść nieprzewidywalne następstwa. Bo wcale nie ma pewności, że się obudzę. Dlatego dopóki nie śpię, wiem, co robię, wiem że jestem. Kiedy złożę pałeczkę dyrygenta choć na chwilę, orkiestra może stwierdzić, że radzi sobie beze mnie.

Dlatego zanim zasnę, bo przecież jest to nieuniknione, próbuję jakby zamknąć rozdział. Dopisać go do końca, by przypadkiem nie pozostało niedokończone zdanie. Zanim zasnę – zamienić jeszcze jedno słowo z kimś, kto siedzi po drugiej stronie stołu. Przeczytać jeszcze jedno zdanie. Wypić pół kieliszka wina i zjeść dwa okienka czekolady. Dlatego zasypianie tak długo trwa. Tak naprawdę próbuję je ociągać jak najdłużej.

To miałoby sens, gdybym rzeczywiście miał się nie obudzić. Ale, jak do tej pory, budzę się każdego ranka, tyle tylko, że niewyspany. Na wpół żywy. To mi daje do myślenia – gdybym zaczął doprowadzać przeciąganie zasypiania do perfekcji, to za którymś razem rzeczywiście bym się nie obudził. Padłbym ze zmęczenia. I odwrotnie – gdybym jednak szybciej zasypiał wieczorem, to budziłbym się w lepszej kondycji, czyli bardziej żywy. Być może wszedłem na drogę realizacji samospełniającego się proroctwa. Skoro ciągle myślę o tym, że rano mogę się nie obudzić, to wkrótce sam do tego doprowadzę.

Co robić? Za dziesięć minut nadejdzie północ. Należy: 1) położyć głowę na poduszce, 2) zamknąć oczy. I wszystko jedno, czy jutro miałbym się obudzić czy nie. Na wszelki wypadek – poproszę żonę, żeby tu napisała kilka słów, gdybym jednak się nie obudził. Dobranoc.

cmentarz fot. Piotr Kubic

Pięciozłotówka

Teresa powiedziała mi kilka słów o swoich snach z tych dni, w których leżała na oddziale intensywnej terapii. Była nieprzytomna prawie dwa tygodnie. Wydawało mi się, że człowiek nieprzytomny nie cierpi, bo nie czuje bólu, nie wie też, że leży, po prostu nic nie wie. Tak myślałem do niedawna. Opowieść Teresy uświadomiła mi, że mogę się mylić. A skoro człowiek nieprzytomny może coś przeżywać, to otwiera wachlarz najróżniejszych możliwości, z których co najmniej połowa (statystycznie rzecz biorąc), nie wygląda zachęcająco.

Jeden mój lunatyczny spacer w nocy z niedzieli na poniedziałek odbijał się silnym, depresyjnym echem przez kilka dni. A gdybym śnił koszmary cały tydzień? Po takim okresie można mieć trudności z powrotem do równowagi, do pozytywnego kontaktu z otoczeniem…

Nad łóżkiem Teresy wydaje się coś być. Ale ci, którzy tu przychodzą, na wszelki wypadek nie podnoszą głowy do góry. Tak naprawdę nikt nie wie, czy to coś tam jest, ale nikomu nie spieszy się, by to wyjaśniać. Zresztą, powiedzmy sobie szczerze, tego wyjaśnić się nie da, a nawet, gdyby się dało, to my raczej tego nie chcielibyśmy. Tak więc nie zadajemy głośno niepotrzebnego pytania, a nawet jeśli po cichu jest sobie zadajemy, to wynika to z naszej lekkomyślności, niekonsekwencji.

Ogród fot. Piotr Kubic

W pokoju obok leży Joanna, która też niedawno wróciła ze szpitala. Mówi o wiele mniej niż Teresa. Poprosiła, żebym odwinął jej dłoń. Jej dłoń była pod kołdrą, a gdy próbowałem ją wyciągnąć, na jej twarzy pojawiły się grymasy. Dłoń była owinięta szerokim, białym plastrem, a na przegubie zobaczyłem ciemną, twardą, wypukłą narośl wielkości pięciozłotówki. Pomyślałem, że niedawno był tam wenflon. Potem wenflon przeniesiono na dłoń i właśnie dlatego teraz jest zawinięta. Nie mogę odwinąć dłoni, Joanna powinna o tym wiedzieć, bo zna mnie od dwóch lat i wie, że nie jestem pielęgniarzem ani opiekunem. To znaczy – wiedziała, że nim nie jestem…

Powtórka z rozrywki

Dziś znów jestem w pracy, znów tu zostaję na noc. Widzowie właśnie wychodzą po spektaklu, a do mnie, powoli, powraca atmosfera przedostatniej nocy… Konkretnie – atmosfera tego, kiedy brnąłem przez ledwo oświetlony, pusty korytarz, potem przez kawałek zupełnie ciemnej widowni, w której żarzą się zielonkawo piktogramy droga ewakuacyjna. Dotarłem, zdaje się, do toalety i wróciłem z niej, tą samą drogą, nie jestem tego pewien, bo pamiętam to jako ledwo rozpoznawalne fragmenty koszmarnego snu. Koszmarnego, bo towarzyszyło mu straszne uczucie, jakby coś potwornego było ze mną bez przerwy, ta potworna łapa, która przedtem tłukła mną niby kukiełką, wskutek czego jeszcze dziś mam łydki i ramiona jak porażone prądem, i rany na języku.

Potem, choć tego zupełnie nie pamiętam, musiałem jakoś dotrzeć w dół na portiernię, po schodach w wysokim budownictwie. Chcę zapytać ochroniarkę, w jaki sposób się pojawiłem, czy zapaliłem światło na klatce…? Możliwe, że moja wędrówka była całkiem podświadoma, odruchowa, poszukiwanie ratunku w pustce…

Nie wyjdę dziś w nocy z pokoju do toalety. Nie opuszczę pokoju. Na samą myśl czuję, jak przebiegają mnie z tyłu ciarki i ktoś sznuruje mi kark, plecy i dalej w dół, aż do pięt…

Dzieci nocą

Podchodzę do łóżka mojego syna, gładzę go po głowie, miękkich, krótkich włosach. On się odwraca do mnie, otwiera oczy, choć sam o tym nie wie, i zaczyna mi tłumaczyć, jak się przelewa woda. Nie widzi mnie i nie będzie pamiętał. Gdy kładzie się z powrotem wiem, że jego mózg układa sobie właśnie to, co przeżył podczas dnia. Gdzieś tam porządkuje dramatyczne wspomnienie, gdy wyjmowaliśmy mu z dłoni dwie drzazgi. Czy zapamięta ulgę, jaka po tym nastąpiła?

W snach wielokrotnie do mnie strzelano, spadałem z wysokich skał, ulegałem nagłym i strasznym nieszczęściom, i choć zawsze wiedziałem, że za chwilę nastąpią, to nigdy nie mogłem ich uniknąć. Jednak z biegiem lat zauważyłem, że te rozstrzelania i upadki nigdy nie kończyły się moją całkowitą śmiercią. Nauczyłem się, że trzeba jakoś przeżyć ból kuli rozdzierającej pierś, a potem jest już dobrze. Ciekawe, czy to dlatego, że gdy byłem dzieckiem, ktoś przychodził do mojego łóżka w nocy i gładził mnie po głowie…

Całe dotychczasowe życie

uwalniam się od jakichś strachów. Od tego, że z czymś nie zdążę i dam plamę. Że czegoś nie przewidzę, co powinienem, bo to coś jest dla wszystkich jasne, tylko dziwnym trafem nie dla mnie. Od strachów np. przed salą operacyjną (dziecięce koszmary), przed wyrzuceniem ze szkoły (w końcu sam zrezygnowałem), i… strach myśleć, przed czym jeszcze (choć dokładnie wiem przed czym). I przeczuwam w sobie taką obawę, że kiedy wreszcie uwolnię się od trwóg przed tymi wszystkimi wypadkami, wtedy one, na mnie, w końcu, przyjdą. Ale jaka będzie ulga! – przyjąć je spokojnie.

Piramida

Na szczycie potrzeb niezachwianie stoi sen. Pewnie dlatego, że jedzenia mam pod dostatkiem, a nawet bronię się przed nim, od kilku tygodni.

Niesamowicie ciekawe – mniej jem i czuję się lepiej. Nie najadam się do syta, tylko aby zaspokoić uczucie głodu. Czytałem gdzieś o tym, a może oglądałem film, może ktoś mi mówił – sprawdziłem to i potwierdzam. Trzeba tylko zrobić coś z uczuciem ssania w żołądku.

Jak sobie z nim poradzić? Zaprzyjaźnić go. Brzmi absurdalnie, ale najtrudniej zrobić pierwszy krok i przekonać siebie, że tak jest dobrze, tak powinno być. Potem jest łatwiej, i ze zdziwieniem się patrzy – tak, to możliwe!

Wracając do snu. Co zrobić, gdy trzeba spać, a nie można? Nic. Po prostu leżeć. Jak nie można leżeć, to wstać. Można spróbować coś robić, cokolwiek, np. dla domu albo do pracy. Ale jak nie wychodzi – przestać. Najważniejsze – to nie przejmować się tym, że trzeba spać, a nie można.

Tak jak na szczycie moich potrzeb jest sen, tak największym moim wrogiem jest frustracja. Na przykład z tego powodu, że powinienem spać, a nie mogę usnąć. Jeśli więc nie można spać, to nie należy się z tego powodu przejmować. Ani z żadnego innego powodu.

Sposoby na radzenie sobie z frustracją są dwa. Jeden, to widzieć świat innym, niż jest w rzeczywistości. Na przykład – mam jeden stary samochód, ale jestem przekonany, że tak naprawdę mam trzy, tylko jeden z nich pożyczyłem koledze, a drugi jest na tuningu w warsztacie. Można też uważać, że im starsze auto, tym lepsze. Drugi sposób to patrzeć wprost na rzeczywistość, oceniać adekwatnie, a nawet lubić taką, jaka jest: mam stary samochód, bo nie stać mnie na nowszy. Inny przykład – nie mam predyspozycji by być pisarze, muzykiem, menadżerem (wielu ludzi uważa, że mogłoby być). Nie mam absolutnego słuchu, świetnej pamięci, nie umiem świetnie oceniać ludzi. Mylę się, i nawet nie zawsze wiem kiedy.

W ogóle przyjmowanie codziennego potoku życia z lekką nutą rezygnacji (że co ja mogę na to poradzić) jest dość niezłym sposobem. Najgorsze wydają się wzbudzone nadaremno nadzieje. Na przykład bardzo zależy ci na spotkaniu z kimś, i umawiasz się, ale jakoś ciągle okazuje się, że jeszcze nie teraz. Chodzisz z nadzieją i czekasz, tłumacząc sobie, dlaczego jeszcze nie teraz, i wykluczając kolejne powody (że jeszcze nie teraz), widzisz następny nadchodzący sposobny moment, że już i już. Okazuje się on jednak, według  kolejnych zrządzeń, znów nie tym. W końcu ciebie, nieświadomego do końca, co dzieje się w Twojej głowie, nagle trafia po prostu szlag.

Najlepiej więc byłoby żyć z przeświadczeniem, że na niczym mi nie zależy. I można by olewać (nawet z ubolewaniem lub politowaniem) wszystkich innych, oszołomów, którzy do czegoś dążą, o coś walczą, i jeszcze wierzą.

Skoro tak byłabym żyć, to po co żyć.

PS. Zostawiam Wam film, który oglądałem o pierwszej w nocy, gdy nie mogłem usnąć.

z boku pustki

Mazurska pogoda – wieje i przepędza długie, białe chmury. Pomiędzy nimi niebieski przestwór. Na drzewach szeleszczą właśnie młode liście. W tym krajobrazie – obeschłe już podwórko, zabudowania w mocnym kolorze pomarańczy błyszczą ostro w popołudniowym, wiosennym słońcu. Nie jest gorąco.

Lecz ten ciepły wiatr już jak nie dla mnie. Podobnie jak widok podwórka, znany od dzieciństwa. Ogród, który się zazielenił. To wszystko pozostaje z boku. Z boku czego? Mam wrażenie, że z boku pustki, a ona jest moim celem.