Stop wariatom drogowym

Poza miastem droga opada, a potem wznosi się. Dalej znów opada trzema zakrętami, z których każdy następny jest mniej ciasny. Tworzą przedłużoną o połowę literę S. Ze środka środkowego zakrętu można podziwiać dolny, najszerszy z nich wszystkich. Nocą błyszczą w światłach reflektorów białe linie opasujące drogę. Widać ją na kilkaset metrów, skręconą.

W ostatnim z sześciu samochodów nie gra radio. Zegary świecą w starym stylu, na bursztynowo, nikłym światłem. Po prawej żarzy się mały, kolorowy ekran, na którym wije się malutka kopia kształtu drogi. Z lewej strony, na dole, pod kierownicą, świeci na czerwono liczba dziewiętnaście. Mając przed sobą ostatni zakręt w prawo Antek redukuje bieg i wybiera się na drugą stronę podwójnej linii. Po jego prawej ręce przepływają do tyłu auta. W połowie ostatniego zakrętu jest lekkie przełamanie nawierzchni, Antek wie, że tam zachwieje samochodem i jest przygotowany. Ale nie jest pewien, czy asfalt jest zupełnie suchy, czy może nieco wilgotny? Pogoda nie do końca wyjaśniona. W każdym razie, jeśli pojawi się uślizg, to właśnie tam. Antek musi go wyczuć w ułamku sekundy, siedząc w fotelu.

Auta nocą

Najbardziej wyczuwa ramionami wtulonymi w fotel oraz podudziami, które opierają się na siedzeniu. Wchodząc w zakręt wkręci kierownicą bardziej niż trzeba albo mocniej naciśnie na hamulec, żeby dowiedzieć się, na jaką przyczepność może liczyć. Chce to wiedzieć, zanim nadejdzie przełamanie nawierzchni. Antek pamięta, jak jego samochód reaguje na suchej nawierzchni. Dlatego każde zachwianie, każde ugięcie, każde opóźnienie w reakcji auta, każde odstępstwo od tej wzorcowej reakcji powie mu, jak ślisko jest teraz.

Antek przypomina sobie, jak pierwszy raz poczuł różnicę, gdy wymienił opony. Potem eksperymentował ze zmianami ciśnienia powietrza. Pamięta, jak miękły opony podczas upałów i jak twardnieją, gdy temperatura, jesienią, spada poniżej dziesięciu stopni. Te wspomnienia przepłynęły mu teraz w pamięci wraz z pięcioma samochodami, które pozostawił w tyle.
Jednak nie wszystkie pozostawił. W lusterku szybko rosną niepokojąco dwa światła. Ktoś goni Antka. Czy może to jakaś służba drogowa? Mundurowa? Odpowiedź jest bardzo ważna, bo zaważy na tym, co Antek zrobi. Nieoznakowanego samochodu policyjnego nie da się rozpoznać nocą na podstawie obrazu w lusterku. Antek zna model, który krąży w tej okolicy, którego przednie światła pozycyjne układają się w charakterystyczne strzałki. Ale te światła są inne. Przede wszystkim są drogie, bo jakość ich promienia jest świetna. Auta policyjne nie są raczej nie jest wyposażane w ksenony lub diody. Po trzecie – funkcjonariusze chcieliby szybko zatrzymać kierowcę, który popełnił wykroczenie, szczególnie wtedy, gdy ten kierowca wyraźnie zwolnił i zamierza teraz przestrzegać przepisów.

W najbliższej miejscowości, na prostej, stoi samotny, pomalowany na żółto strażnik dróg. Jest dobrze oznaczony i wszyscy zwalniają, jakby przyklękali przed ołtarzem. Potem, podobnie jak w kościele, zrywają się i szybko oddalają. Dwieście metrów za fotoradarem nieznany samochód wyprzedza Antka i mknie do przodu. To duże, smukłe auto o sylwetce drapieżnego zwierzęcia, które zastygło podczas skoku.

W lepszej pozycji jest nie ten, kto jedzie pierwszy, lecz ten ostatni. O wiele łatwiej jest gonić niż uciekać. Zwłaszcza w ciemności. Pierwsze auto musi przecierać szlak, rozpoznawać zagrożenia. Drugie otrzymuje jasną sytuację i wzoruje się na pierwszym. Trzeba trochę doświadczenia, aby o tym wiedzieć i nie dać się ponieść niemądremu odruchowi „chcę być pierwszy”. Na drodze nie liczy się tak bardzo moc silnika, co doświadczenie, praktyka oraz brak zbędnych zahamowań. Kierowca, który w wyobraźni widzi utratę swojego samochodu wartego trzysta tysięcy nie będzie naciskał na gaz tak samo, jak ten, który kieruje autem dziesięć razy tańszym. Wyprzedzanie na podwójnej linii ciągłej jest wykroczeniem, ale po odpowiednim rozpoznaniu nie powoduje żadnego zagrożenia.

Samochód o kształcie skaczącej pantery nie jedzie bardzo szybko. Nie na tyle szybko, aby nasz bohater (bohater opowieści, nie kierowca-bohater) nie mógł się za nim utrzymać. Nic nie szkodzi, że ten pierwszy, na prostej, wyrywa do przodu, zostawiając drugiego w tyle. Bo na zakrętach pantera traci animusz, staje się ostrożna, choć z pewnością ma opony o wiele lepsze niż samochód Antka. Na pewno ma też wszechstronny system kontroli trakcji, czego auto Antka nie ma w ogóle. Pantera nie wyprzedza też tam, gdzie z powodzeniem pozwoliłby na to jej potężny silnik. Zjeżdża na prawo daleko przed wysepkami, choć z pewnością ma świetne hamulce. Antkowi znów sięga pamięcią do wspomnień, teraz – ukraińskiego auto, które spotkał na trasie na Rzeszów. Ukraiński kierowca wyprzedzał między wysepkami, które znajdowały się na środku drogi, wykorzystując ostatnie metry przestrzeni przed przeszkodą. Antek nie wiedziałby, że jest to w ogóle możliwe, i że to wcale nie jest takie niebezpieczne, gdyby nie zobaczył tego na własne oczy.

Dwa pędzące przez ciemność samochody dogoniły kolejną kolumnę. Antek znów jest ostatni, przed nim pantera, potem może pięć samochodów i ciężarówka na przodzie. Z przeciwka ciągle nadciągają pary świateł, droga nie jest wolna i nie można wyprzedzić samochodów i pozostawić ich w ciemności, w tyle. Mówiąc ściślej – można by i tu wyprzedzać, bo jezdnia jest szeroka i zmieściłyby się na niej nawet cztery strumienie pojazdów obok siebie. Ale są pewne granice przesady, a teraz Antek nie widzi powodu, by je przekraczać.

Antek wie, że za niecały kilometr droga wzniesie się długim podjazdem, na którym otowrzy się drugi pas dla tych, którzy jadą wolniej. W zamiarze inżynierów drogowych miało to ułatwić wyprzedzenie, ale w praktyce jest odwrotnie. Pod górę, na dwóch pasach, wszyscy nagle wciskają mocno gaz i jadące dotąd wolno auta, wszystko jedno, czy osobowe czy ciężarówki, pędzą pod górę, by na szczycie znów zwolnić i uformować taką samą kolumnę, jak przed podjazdem. Czasem, na pas do wyprzedzania, wyjeżdża jakiś malkontent i bezskutecznie próbuje swoich sił, ciągnąc za sobą łańcuszek samochodów.

Nasz kierowca chce spróbować czegoś innego. Za kilkaset metrów będzie odcinek przerywanej linii. Jeśli nikt z niej nie skorzysta, zrobi to on, nie bacząc na ewentualne sygnały dźwiękowe tudzież świetlne, które inni kierujący wyślą pod jego adresem. Zresztą wyślą zupełnie niepotrzebnie, bo on nie zamierza nikomu zajeżdżać drogi, nikogo spychać do rowu czy hamować mu tuż przed zderzakiem. Potem, na małej górce, jest skrzyżowanie z dwiema wysepkami. Tam wszyscy zwalniają, choć zwykle nie ma ku temu powodu. Tak więc zaraz za skrzyżowaniem, redukując bieg i rozkręcając obroty silnika, można jeszcze coś wywalczyć, trzeba tylko, niestety (szlachetne władze, wybaczcie), przekroczyć podwójną linię ciągłą.

Asfalt jest tutaj suchy. Na zakręcie w prawo ciężarówka nieco zostawia peleton, a przed nią – głucha ciemność: z przeciwka nic nie jedzie. Nie widać żadnych świateł, a one, w mroku, lśnią widoczne z daleka albo wzniecają poświatę z ponad stu metrów. W nocy, paradoksalnie, samochód jadący z przeciwka widać o wiele wcześniej, niż podczas dnia.

Za zakrętem, na początku wznoszenia, jest skrzyżowanie, a za nim otwiera się dodatkowy pas. Antek nie powstrzymał się, jest już na lewej stronie i minął wszystkich, została mu tylko ciężarówka. Chce wrócić na prawą stronę przed skrzyżowaniem, bo to niedobrze przekraczać więcej niż dwa przepisy naraz. W zasadzie trzy, bo pierwszy to podwójna linia ciągła a drugi – ograniczenie prędkości. Zresztą na środku skrzyżowania jest wysepka, więc przyzwoitość wymaga, by minąć ją z prawej strony. W połowie zakrętu Antek spogląda w lusterko i dostrzega piękne ksenonowe lampy sunące gdzieś dalej za nim po lewym pasie: pantera poszła w jego ślady.

Gdy nasz bohater (bohater opowiadania, bynajmniej nie bohater-kierowca) mija wysepkę, jest już sam, wszyscy zostali w tyle. Pantera schowała się a Antek przeczuwa, że przyblokuje ją któryś z kierowców osobówek, leniwiejąc ciężarówkę lewym pasem. Przed Antkiem teraz zakręt w prawo, ma dla siebie dwa pasy, czyli dwa razy szerszą drogę niż zwykle, więc zbiera go od zewnętrznej, potem ścina do środka, a wychodząc na prostą znów jest po lewej. Wtedy może przejechać zakręt o wiele szybciej. Tyle, że asfalt jest tu zniszczony, pocięty poprzecznymi łatami, nierówny. Droga idzie w górę zdecydowanie, auto spina się, bo Antek mocno dodaje gazu, silnik rozdziera się warkotem, amortyzatory mają tu sporo pracy, samochodem targają wstrząsy. Ale auto jedzie tak, jak chcę Antek. Zresztą Antek pamięta, że jego auto ma tylny napęd, dlatego chce wyczuć każde drgnienie, zachwianie, które mówi mu, jak prowadzą się obie osie i czy któraś z nich nie traci przyczepności.

Teraz – kilometr prostej drogi pod górę i zakręt w lewo. Gdy dopada zakrętu, w lusterku znów pojawiają się ksenony. Choć są daleko, to na pustej, prostej drodze mogą rozwinąć wielką prędkość. Dlatego Antek zastanawia się, co robić i przypomina sobie, że niedaleko jest skrzyżowanie i nieszeroka, nieoświetlona droga prowadząca do wsi. „Trudniej jechać pierwszym na drodze”, pamiętacie? Ksenony nikną na chwilę, a wtedy Antek jest tuż przed skrzyżowaniem, hamuje (ach jak długo hamuje się z takiej prędkości) i skręca w prawo, w wiejską. Natychmiast gasi światła i hamuje ręcznym hamulcem, żeby nie zapalały się czerwone, silne światła stopu. Auto toczy się jeszcze kilkanaście metrów i zatrzymuje wśród pól, w ciemności. Po chwili, z tyłu, z zawrotną prędkością przemyka pantera, a chłodne iskry ksenonowe omiatają drogę i pobocza. W chwilę za nią – tłum żółtawych świateł aut osobowych, a na końcu przetacza się pomruk ciężarówki. 


Samotny jeździec, fot. Piotr Kubic


Opowieść dedykuję Pawłowi D. Kiedyś, gdy byłem studentem, jechaliśmy na Zachód jego samochodem. Zmienialiśmy się za kierownicą. Gdzieś pod Wrocławiem (nie było wtedy autostrady) były długie proste odcinki, na równinie, wśród pól. Było wcześnie rano, kierowałem, a Paweł spał na tylnym siedzeniu. Zacząłem wyprzedzać całą kolumnę aut, a droga była jednopasmowa. Nagle, ni stąd ni zowąd, w odległości dwustu pięćdziesięciu metrów, z jakiejś polnej drogi wyjechał samochód i skierował się wprost na mnie. Miałem może cztery, pięć sekund, żeby się poszukać miejsca i schować się wśród samochodów, które wyprzedzałem. Na domiar złego zorientowałem się, że właśnie teraz Paweł się obudził i podniósł głowę. „No świetnie” pomyślałem, „teraz widzi, co wyrabiam z jego samochodem – jedziemy na czołówkę”. Ale zamiast reprymendy usłyszałem tylko: „nie bój się, on ci zjedzie”.

Rzeczywiście, kierowca z przeciwka, widząc nas, zjechał na pobocze. Zerknąłem na Pawła, a on mruknął: „jazda samochodem to też psychologia”.

Czas na wolność

O 22:03 skończył pakować kamerę, rejestrator dźwięku, statyw, aparat fotograficzny. Rozglądał się jeszcze, czy pod krzesłami nie została jakaś drobna złączka czy dekiel, którego brak potem spowoduje kłopoty. Wyszedł na zimne powietrze, na bagażnik roweru nałożył statyw w pokrowcu i przypiął długą gumą z haczykami. Guma była o wiele za długa, owinął ją więc wokół bagażnika.

Resztę rzeczy miał na plecach, w plecaku. „Dobrze mieć i rękawice”, bo zimno dość. Przedzimowy chłód wielkiego miasta owija się wokół samotnego rowerzysty. Około 22:15 dotarł do swojego pokoju w bazie. Wpierw kazał komputerowi skopiować sobie pliki wideo z kamery, gdyż to miało trwać dłużej. W tym samym czasie zaczął kopiować i zdjęcia. Zrobił ich może pięćdziesiąt. Zaraz potem zaczął je przeglądać. Tworzyły serie podobnych ujęć. Przeglądając je oznaczał każde z nich tak, by w końcu wybrać zestaw kilku, do zamieszczenia jako news w internecie. Mógłby pracować szybciej, gdyby szybciej chciał działać komputer. Lecz siedmioletnia już maszyna miała prawo się ociągać.

Nie mógł przypomnieć sobie, jak nazywał się prowadzący dzisiejsze spotkanie. Pomyślał, że gdzieś w internecie jest jeszcze jego zapowiedź, i rzeczywiście, znalazł to, czego szukał. To może niepozorny szczegół, ale zdjęcia bez podpisów robią dość amatorskie wrażenie.

Pliki wideo są już w komputerze, można więc zacząć ich konwersję. By móc je montować trzeba zmienić ich format. Zajmie to kilka godzin (bo komputer ma już siedem lat), tak więc jeśli konwersja zacznie się teraz, to jutro na piętnastą pliki powinny być gotowe. O piętnastej zamierza znów wejść do swojego pokoju. Aha, jeszcze plik audio z rejestratora też trzeba wgrać do komputera.

Diody mrugają, komputer znów czyta, można więc się zająć pakowaniem plecaka. Laptop, zasilacz, myszka, czytnik kart, kabel USB-mikro USB, glukometr, paski do glukometru i nakłuwacz oraz wstrzykiwacz. Gdzie jest portfel, ma być w wewnętrznej kieszeni kurtki. Terminarz, czapka, szalik. Rzut oka na biurka, czy nie zostało coś, co powinien zabrać do domu. Trudno stwierdzić, bo na biurkach pozostało sporo rzeczy.

Teraz do tramwaju. Najbliższy jest o 23:04. To aż tak długo zeszło? Można podjechać 14-stką a potem przesiąść się na 4. W rękach czuje niepokojącą pustkę. Bo kiedy przyjeżdżał tramwajem, miał spore pudełko z grzejnikiem olejowym oraz siatkę z prowiantem.

Samochód stoi jako jeden z trzech samotnych już teraz na ciemnym placu, dzikim parkingu, wciśniętym między wiadukt, aleję, krzaki i niewielki, ale nowocześnie wyglądający pawilon. Samochód zapala bez problemu, ale trzeba go zatankować. Okazuje się, że nie działa jedna lampa z tyłu. Na stacji kupuje więc i żarówkę, ale trudno ją zamontować, coś się tam poprzestawiało lub wygięło. Mocuje się dłuższą chwilę.

Choć zwykle jeździ szybko, to tym razem nie miał na to ochoty. Nie było się z kim ścigać? A może zimowe opony szumią głośniej i sprawiają wrażenie większej prędkości. Ale było też coś innego, jakiś nowy dźwięk, powtarzający się, jakby ocieranie, od strony bagażnika… Pomyślał, że może coś się tam urywa albo pęka… Potem ucichł…

O wpół do pierwszej mógł spokojnie stanąć w przedpokoju, w domu. I kiedy wszystko wydało się załatwione pomyślał, że wreszcie ma czas tylko dla siebie. Teraz jest zupełnie wolny, bo zrobił co mógł, a ci, którym mógłby jeszcze czymś przydać, i tak już śpią. Teraz może podróżować nieskrępowanie po krainie wyobraźni i byłoby to prawdą, gdyby nie konieczność snu, w jaki każdy człowiek, czyli również nasz bohater, został wyposażony.

Chciał jeszcze oglądnąć ostatnio wykonane zdjęcia, te dla siebie, albo zaaranżować jakiś utwór, oczywiście w wyobraźni, bo stuk klawiszy elektronicznego pianina nie uszedłby bezkarnie… Chciał może pisać, gdy…

Niemożliwe. Przyszedł Wiesiek. O wpół do pierwszej w nocy przyszedł Wiesiek!…

U Babińskiego

– Byłeś w Szpitalu Babińskiego…
– Byłem. Nie mówisz „w Kobierzynie”…?
– Nie. Masz jakieś zdjęcia?
– Od razu – zdjęcia.
– Myślałem, że fotografujesz wszędzie i zawsze.
– Nie fotografuję wtedy, kiedy coś naprawdę chcę przeżyć. A czasem przeżycia same z siebie blokują mi fotografowanie.
– Aha, to znaczy, że przeżywałeś…
– Tak, chciałem poczuć to miejsce…
– I poczułeś?

Wymiana zdań z Wieśkiem, na granicy kąśliwości. A ja nie mam ochoty na kąśliwość, zresztą czuję, że Wiesiek też nie. Skąd więc ten ton rozmowy? Stąd, że obaj czujemy pewne napięcie. Bo w kim słowo „Kobierzyn” nie wzbudza napięcia?

Spacerując pomiędzy wysokimi, niemłodymi drzewami napotykałem na różnych ludzi, w różnym wieku, różnie ubranych. Ci, którzy mieli białe fartuchy zdawali się być poza podejrzeniami, dopóki nie przypomniałem sobie powiedzenia, że psychiatra różni się tym od swojego pacjenta, że na noc idzie do domu. No ale byli też młodzi, pewnie studenci, więc oni pewnie nie są… W każdym razie alejki nie są tymi samymi, które wiją się w miejskim parku. A to dlatego, że mijane osoby przyglądały mi się inaczej, niż zwykli przechodnie. A może tylko tak mi się zdawało, bo sam najpierw przyglądałem im się trochę, a potem, kiedy już zdałem sobie sprawę, że się przyglądam, zacząłem odwracać od nich głowę, albo patrzeć przed siebie, co pewnie było jeszcze bardziej dziwne i sztuczne.

To nieprawda, że nie zrobiłem żadnego zdjęcia. Zrobiłem portret, lecz nie czuję, że mogę go tu umieścić. Oprócz portretu nie mam nic.

– Bo widzisz, mój drogi, albo się przeżywa, albo robi zdjęcia. A zdjęcie, bez przeżycia, będzie kiepskie. Z dwojga zatem lepiej nie zrobić zdjęcia, a coś przeżyć, niż odwrotnie. Obrazy i wrażenia zostają we mnie, odkładają się w pamięci, tego mi nikt nie zabierze…
– Lecz przecież można najpierw coś przeżyć, a potem zrobić zdjęcie…?
– Można, ale nie zawsze się udaje. Przeżyć nie przyspieszysz. Gwoli ścisłości – uczciwe zdjęcie robi się wtedy, kiedy jest się przekonanym, że można je już zrobić. Wtedy staje się ono oczywiste, nawet nie trzeba szukać kadru, bo on sam się pojawia.
– Uciekasz w teoretyzowanie…
– …a co mam pisać? Pawilony o architekturze z początku dwudziestego wieku…? Kraty w oknach? I to, że łatwiej do nich wejść niż wyjść?
– …zamiast powiedzieć to, co ci leży… 
– …bo nie wiem, jak to opisać… przynajmniej na razie…

I jest git

Przez lata dochodzisz do zrozumienia, dlaczego jest tak a nie inaczej. Pędzi Cię przekonanie, że to, co widzisz, a szczególnie – zachowanie ludzi – da się jakoś zrozumieć i pogodzić ze sobą. Mam na myśli – znaleźć wspólny mianownik ludzkich zachowań, nawet tych agresywnych, a także „pomniejszych”, jak np. obmowy, obłudy, ale też tych drobnych i trochę większych nieporozumień. Dochodzisz do przekonania, że przyczyny te są dość nieskomplikowane, że jest kilka uczuć (bo przyczyną są głównie uczucia), które można wymienić na palcach jednej ręki, które nas wszystkich nastrajają nie najlepiej, i gdyby tylko nad nimi choć trochę zapanować… I że równie częstą przyczyną jest „zwykły” pośpiech, brak czasu, by zatrzymać się na chwilę obok drugiego człowieka.

Ale nie spodziewałeś się tego, że im więcej zrozumiesz, tym wcale nie będzie łatwiej. A raczej – będzie trudnej. Bo im więcej rozumiesz, tym częściej musiałbyś być wyrozumiały – i tylko wyrozumiały, bo nic więcej nie można poradzić. Co z tego, że Ty rozumiesz, i teraz wydaje Ci się to proste i oczywiste. Zapominasz, że dojście zajęło Ci całe lata i nie przekażesz tego innym w pięć minut, ba, nawet w tydzień, gdybyś jakimś sposobem dostał aż tyle czasu. „I to jest marność”, i bezsens, bo już nie wiesz, czy warto było cokolwiek rozumieć. Jak niepraktyczna może być wiedza, albo inaczej – ona jest praktyczna, tyle, że ta praktyka pozostaje tylko tobie do realizacji, w samotności. No, od czasu do czasu spotkasz kogoś, kto rozumie podobnie, pogadacie sobie przez jedną połowę nocy, i tyle na pocieszenie.

Jest jeszcze jedno wyjście. Ty niczego szczególnego nie zrozumiałeś, tylko tak ci się wydaje. To po prostu początki schizofrenii, w której chory ubzdurał sobie, że zrozumiał cokolwiek ponad przeciętność i teraz ma coś do powiedzenia. Tak, to jest wyjście, dzięki niemu – wcale nie musisz być wyrozumiały i cierpliwy, i możesz wkurzać się na wszystkich innych, podobnie jak wszyscy inni wkurzają się na innych wszystkich. I już zostaje po staremu – każdy uważa, że wie najlepiej, każdy jest obłudny i każdy każdego obmawia, ty nie jesteś lepszy i niczego szczególnego nikt (ani ty sam), od nikogo (również od siebie), nie oczekujesz. A jeśli jeszcze jakiś lekarz przepisze ci jakąś uspokajającą pastylkę, to już jest pełen git.

Pędzimy

Jedynka – dwójka – trójka – czwórka – piątka. I prosta. Prosta w dół, potem w lewo, i w prawo na wznoszeniu. Dalej droga prowadzi grzbietem wielkiego pagóra. Z prawej i z lewej ciągną się nasze polskie pola, plecione pasemka, mnożą się coraz bardziej, im bliżej horyzontu, daleko. Pędzimy grzbietem, prostą, a z prawej przed nami, świeci w twarz czerwone, zachodzące słońce. Z gładkiego asfaltu wpadamy w połatany i pofalowany, zaś na szczycie, nie wiadomo czemu, zakręcają czerwone strzałki – to ostry, zdziurawiony zakręt w lewo. Ziemski padół.

Pędzimy, jakbyśmy nie mieli nigdzie dotrzeć. Pędzimy dla samego pędzenia, bo tak wylosował dla nas wielki automat, z którym, na szczęście, nie mamy co dyskutować. Pędzimy, już nie szukając sensu w tym pędzeniu, co najwyżej – drobnego szczęścia, gdy na poprzecznych garbach i ściegach unosimy się na ułamek sekundy, choćby na milimetr, w stronę pierzastych cirrusów.

Dlaczego cierpię

Trzeba powiedzieć sobie to wprost, bez ogródek: jeśli w ogóle cierpię, to głównie dlatego, że mam tak wiele. A skoro ta myśl mnie wcale nie uspokaja, to najprawdopodobniej chciałbym mieć jeszcze więcej. Jedyny zatem wniosek – potrzebuję kilku żyć, aby to wszystko, co mnie spotyka, rozważyć, poczuć tak do końca, by mogło narosnąć i spokojnie opaść, zanim nadejdzie następna fala.

Przeznaczenie

Topić się i wypływać, spadać i podnosić się, tracić oddech i łapać go. Patrzcie, stromy stok, bardzo stromy, pokryty śniegiem o niezbadanej głębokości i jeden narciarz próbuje zjechać, ale nie ostrożnie i powoli, tylko rzuca się naprzód, w walce, z godnością nie-żółtodzioba, który może albo zwyciężyć albo zostać pokonanym. Jeden skręt i drugi, na pozór lekkie, ale wymagające zwinności, precyzji i wściekłej choć spokojnej siły, która nie ścierpi błędu. Drugi, trzeci skręt i nagle podcięte narty, szaleniec leci głową w przód, ale tam nic nie ma, bo tam przestrzeń, leci w dół, w końcu głową w ten puch, do dna, dna nie ma… Narty na górze, on w pionowej, choć odwrotnej świecy, w głębi. Patrzcie, stracił oddech, topi się, dusi… Ale… łapie… Wypływa… Już dobrze…

(Nie)Prawdobieństwo na co dzień

Domowe szaleństwo. Ta noga z prawej strony zdjęcia należy najprawdopodobniej do Beniamina. To nie jest pewne, bo trudno prześledzić, co działo się tamtego dnia, a w domu mogły być obecne np. kuzynki. Oprócz daty, którą automatycznie zapisuje aparat, nie wiadomo, kto fotografował. Najprawdopodobniej (to słowo będzie się tu jeszcze powtarzać) zdjęcie zrobiła babcia. Lecz mogła to być każda osoba w domu, gdyż ten efekt powstał najprawdopodobniej przez przypadek, wskutek wyłączenia w aparacie trybu fotografowania z lampą. Najprawdopodobniej osoba fotografująca dostrzegła ów problem i próbowała mimo wszystko uzyskać coś na zdjęciu. Jest mało prawdopodobne, by tak ustawionym aparatem dało się pokazać wszystko, ale to, że widać oczy Sary – to już naprawdę wiele.

Pojęcie prawdopodobieństwa, jak również przez analogię – pojęcie
nieprawdopodobieństwa, kiedyś w fotografii było obecne w dużo większym
natężeniu niż to ma miejsce dzisiaj. Dążymy do tego, aby
wyeliminować przypadkowość, by rzeczywistość stała się przewidywalna. Począwszy od prognozy pogody, skończywszy na szacowaniu zysków w następnej pięciolatce. Dotyczy to również fotografii – chcemy
otrzymywać dokładnie to, co chcemy. Lecz uporządkowanie świata i eliminacja przypadkowości odbija się
negatywnie na kreacji. Im bardziej planuje się stworzenie tego czegoś nowego, tym mniej to coś okazuje się rzeczywiście nowe.

Migawka I – „Rewolucyjna” Chopina

Kolega spotkany dzisiaj, realizator dźwięku:
– Wydali płytę, którą ja realizowałem. Chopin. Pięknie wydali. Muszę się przypomnieć, żebym dostał kilka egzemplarzy.
– To musisz koniecznie przynieść – mówię.
– Było trochę pracy. Samą Rewolucyjną składaliśmy z dwudziestu kawałków.
– ??
– No tak. Równałem dźwięk po dźwięku [tzn. w komputerze robił cięcia i dopasowywał, wyrównywał poszczególne dźwięki].
– Jak to? – stanąłem w miejscu.
– No Piotr! Przecież tego nie zagra nikt na świecie.
– Ale przecież…
– …tak wygląda współczesna muzyka poważna… Ha!

Skrętu kiszek…! Nie nie nie…! To mnie nie dotyczy. To nie moja sprawa, ja nie mam z tym nic wspólnego… Jak mi się zachce, to raczej pójdę na koncert.. Chyba tam jeszcze ktoś gra tak naprawdę…

Pomieszane

Pojawiają się w głowie różne myśli, ale w momentach, w których nie mam szansy napisać – gdzieś w ciemnych korytarzach, na ciemnych, wijących się drogach (ciemnych wieczorem lub z rzadka – rano), w ciemnej piwnicy, w której ciągnę akustyczne kable, w ociemniałych od hipoglikemii oczach. Tak, jak wczoraj na spektaklu, miałem zrobić zdjęcia, a pożarłem cały zapas słodyczy. No więc te myśli się pojawiają, fantastyczne odkrycia, gonią, znikają. Znikają, ba! skoro nie pamiętam, gdzie przed chwilą położyłem klucze, a tu trzeba zaraz zagrać muzykę do spektaklu, i muszę wyjść, żeby zagrać, ale nie mogę, bo zgubiłem klucze, a otwarte nie zostawię, to już wolę ból spóźnienia i ból dywanika u kierownictwa niż ból niezamknięcia mojej klitki.

Już w telefonie uruchomiłem możliwość pisania bloga, aby tracić mniej tych myśli, kiedyś w autobusie, pisałem poprzez zawroty głowy i nudności, które tak jakoś narastają odkąd diabetyk ze mnie, więc pisałem i w końcu cały tekst straciłem. Już nie powtórzę.

Tak ostatnio, czekając na przystanku, na kogoś, czekając i dziwiąc się, jak różne są czekania, bo jedne – raczej pewne, inne – niepewne, a jedne i drugie mogą być z bólem lub bez, z rezygnacją, z euforią, która później opada, czekania w panice i czekania w letargu. Najbardziej lubię czekania w słońcu, jak można się wyciągnąć.

Tak o tych czekaniach można by pisać książkę, jak Myśliwski – o łuskaniu fasoli, i może nawet te książki całkiem podobne by były. Ale Myśliwski napisał wcześniej, zresztą, wcześniej napisał też Kamień na kamieniu, to już teraz i fasola mu przejdzie. Tak na marginesie – na marginesie, to znaczy na obwolucie tej książki o fasoli było napisane coś, że ta książka w sam raz dla współczesnej młodzieży, a dziwię się, bo dotąd jedną trzecią przeczytałem, ja, nie młodzież, a młodzież do tej jednej trzeciej zdaje się by nie zdołała doczytać nawet…