Pojawiają się w głowie różne myśli, ale w momentach, w których nie mam szansy napisać – gdzieś w ciemnych korytarzach, na ciemnych, wijących się drogach (ciemnych wieczorem lub z rzadka – rano), w ciemnej piwnicy, w której ciągnę akustyczne kable, w ociemniałych od hipoglikemii oczach. Tak, jak wczoraj na spektaklu, miałem zrobić zdjęcia, a pożarłem cały zapas słodyczy. No więc te myśli się pojawiają, fantastyczne odkrycia, gonią, znikają. Znikają, ba! skoro nie pamiętam, gdzie przed chwilą położyłem klucze, a tu trzeba zaraz zagrać muzykę do spektaklu, i muszę wyjść, żeby zagrać, ale nie mogę, bo zgubiłem klucze, a otwarte nie zostawię, to już wolę ból spóźnienia i ból dywanika u kierownictwa niż ból niezamknięcia mojej klitki.
Już w telefonie uruchomiłem możliwość pisania bloga, aby tracić mniej tych myśli, kiedyś w autobusie, pisałem poprzez zawroty głowy i nudności, które tak jakoś narastają odkąd diabetyk ze mnie, więc pisałem i w końcu cały tekst straciłem. Już nie powtórzę.
Tak ostatnio, czekając na przystanku, na kogoś, czekając i dziwiąc się, jak różne są czekania, bo jedne – raczej pewne, inne – niepewne, a jedne i drugie mogą być z bólem lub bez, z rezygnacją, z euforią, która później opada, czekania w panice i czekania w letargu. Najbardziej lubię czekania w słońcu, jak można się wyciągnąć.
Tak o tych czekaniach można by pisać książkę, jak Myśliwski – o łuskaniu fasoli, i może nawet te książki całkiem podobne by były. Ale Myśliwski napisał wcześniej, zresztą, wcześniej napisał też Kamień na kamieniu, to już teraz i fasola mu przejdzie. Tak na marginesie – na marginesie, to znaczy na obwolucie tej książki o fasoli było napisane coś, że ta książka w sam raz dla współczesnej młodzieży, a dziwię się, bo dotąd jedną trzecią przeczytałem, ja, nie młodzież, a młodzież do tej jednej trzeciej zdaje się by nie zdołała doczytać nawet…