O koncercie (2)

Czytam to, co napisałem w nocy i czuję, że tak wiele jeszcze należałoby napisać. Przez ile warstw trzeba się przedrzeć, na ile pytań odpowiedzieć, ile małych i większych problemów rozwiązać, żeby zagrać koncercik. Problemów nie tylko związanych ze światem zewnętrznym (planowanie, organizacja, logistyka, umowy, osoby do pomocy), ale również z samym sobą – z fałszywymi przekonaniami o sobie, ograniczeniami czy zwykłą niewiedzą lub brakiem doświadczenia.

O jednym chcę napisać z pewnością – o ogromnej fali pozytywnej energii i pomocy, która nadpłynęła od Was. Sama skala aktywności na facebooku przerosła moje ciche nadzieje. Wasze telefony przed imprezą, potem Wasza obecność, sala wypełniona po brzegi, Wasza cisza wtedy, kiedy czułem, że nas słuchacie i odbieracie. Paweł i ja chcemy zagrać jeszcze ten koncert w różnych miejscach, tam, gdzie Wy już nie dotrzecie. Spodziewam się, że będzie o wiele trudniej, ale taka dola. Daliście nam  dobry start, teraz jesteśmy na siłach pociągnąć dalej, nawet przy pustej sali.

O koncercie

Winien jestem Wam kilka słów o koncercie. Jak było? Dobrze! Na lepiej trudno byłoby mi liczyć w tym momencie, na moim etapie.

Zdradzę trochę szczegółów. Muzyka, którą graliśmy, była w swojej istocie, w dużej części, improwizowana. Nie oznacza to jednak pełnej improwizacji, o nie, bo przecież mieliśmy do zagrania konkretne utwory. Jednak dźwięki, które grałem, nie były ostatecznie określone co do jednego. Tutaj wybierałem spośród różnych, przećwiczonych wcześniej kombinacji. Schemat harmoniczny i rytmiczny był określony, jednak dopuszczalne były modyfikacje, wariacje, w pewnych granicach.

Kolejność utworów oraz sposób wykonania były dobrane tak, by wytworzyć przebieg napięć. Nastrój, emocje muszą płynąć poprzez różne koloryty, wtedy w odbiorcach tworzy się poczucie historii, przeświadczenie, że wyszliśmy skądś i zmierzamy dokądś, a po drodze niemało się zdarza.

Najważniejsze, najciekawsze i powodujące największą radość było to, że to ja stworzyłem aranżacje – styl, harmonię, sposób grania, łączniki, rytmy, atmosferę. Tworzyłem to wcześniej, podczas ćwiczeń, najpierw sam, a potem w próbach z Pawłem. Każdy z nas ciułał swoje, a potem graliśmy razem, słuchaliśmy się nawzajem. Nasze wizje zadziwiająco dobrze spotkały się i korespondowały. Tak powstał ten koncert.

Ten sposób grania wymaga maksymalnego skupienia. Inaczej się nie da. Gdybym po prostu wkuł w pamięć i w palce konkretne nuty, na koncercie mógłbym przestać myśleć i po prostu „odegrać” to, czego się nauczyłem. Ale my nie mieliśmy wyuczonych nut, tworzyliśmy je na bieżąco. To zmaganie, podróż, przygoda, stres, nieustanne poszukiwanie, wsłuchiwanie się.

Jeszcze bardzo ważna kwestia – pisałem przed koncertem, że może nas ponieść ułańska fantazja. Może to oznaczać dwie rzeczy: 1) chimeryczność emocji, przesadę, która prowadzi do karykatury, 2) wykroczenie poza własne techniczne możliwości, czyli fiasko w panowaniu nad instrumentem. Jeszcze w sobotę rano miałem wrażenie, że moje dłonie są jak z gąbki, że słabo je czuję i nie wiem, co tak naprawdę grają. Przez dwa, trzy ostatnie dni przed koncertem uspokajałem dłonie i palce, grałem w o wiele wolniejszych tempach i dużo z metronomem, którego klik dawał mi oparcie.

Granie na instrumencie, zwłaszcza w mojej sytuacji (nie wiem, jak jest z tymi, którzy mogą ćwiczyć godzinami) polega w dużej mierze na wyczuciu granicy moich możliwości technicznych. Ponieważ na bieżąco wymyślam, co zagram, to nie powinienem wymyślać czegoś, czemu ręce nie będą w stanie podołać. Wymyślam na bieżąco, czasem kilka, kilkanaście sekund wcześniej, czasem tylko ułamek sekundy wcześniej. Muszę być litościwy dla palców, bo jeśli przeszarżuję, to za chwilę odmówią posłuszeństwa.

Muzyka improwizowana pozwala jednak na dopasowanie się do kondycji ciała. Jeśli czuję, że dłonie się męczą, to mogę spasować, zagrać mniej dźwięków, lżej, mogę dać odpocząć palcom. Jednak do tego potrzebna jest ciągła kontrola tego, co się z rękami dzieje.

Nie lubię, nie chciałbym mieć dokładnie rozpisanej partytury, tak jak przez wiele lat grałem w szkole muzycznej. Czuję się wtedy uwięziony. Przez wiele lat nie rozumiałem, jak takie granie może przynosić radość. To, co udało mi się na koncercie po raz pierwszy w dużej skali – to dłuższe fragmenty w pełni improwizowane, na solówkach. Pamiętam moment, w którym sala klaskała do rytmu, a ja opuściłem ich tempo, zacząłem grać w innym rytmie, żeby słuchaczy zaskoczyć, zmusić do słuchania. Żeby zrobić taki skok w bok trzeba nie tylko przygotowania, lecz i odwagi, bo jest to krok w zupełnie nieznany rejon. Jak się w nim poruszać, dokąd iść, jak wrócić? Tego się do końca nie wie, to trzeba zrobić mając przed sobą pełną salę, która obserwuje, słucha, oczekuje, co będzie dalej. Nawet, jeśli się to robi dziesiątki razu w domu, sam na sam z instrumentem, to na koncercie, będąc pod obstrzałem setki par oczu i uszu – jest to zupełnie nowe przeżycie, zadanie…

Cnota podmiejskiej miejscowości

Wieczorem nie słychać szczekania psów w naszej okolicy. Może dlatego, że pada deszcz? Raczej psów już nie ma. Nie wyniosły się, bo psy rzadko przenoszą się, zmieniają miejsce zamieszkania. Pewnie po prostu wymarły, a ich właściciele nie postarali się o nowych towarzyszów. Gdzie daleko szukać, na naszym podwórku, w kącie, już nie ma budy i zagrody. Teraz stoi tam drewniana altanka z hipermarketu. Nawiasem mówiąc wujek, który ją nabył i zmontował, narzekał na jakość połączeń; dokupił około setki wkrętów, którymi wzmocnił konstrukcję, inaczej szybko by się rozpadła.

Altanki z hipermarketów schodzą na psy, których zresztą już nie ma. Nasza okolica jeszcze czterdzieści lat temu rozbrzmiewała regularnym pianiem kogutów i ujadaniem psiarni na przechodniów. Ale przeszła metamorfozę. Teraz jest to jeszcze nie miasto, a już nie wieś. Taka podmiejska, spokojna mieścina, prawie osiedle, sypialnia na przedmieściach skostniałego miasta odległego o czterdzieści kilometrów. Jej dogodnością, zaletą, wręcz cnotą jest idealna, wieczorna cisza, tak jak dziś. W której wiosenny deszcz wygrywa niedokończoną melodię na nowoczesnych dachówkach i blachach dachów. I raz na czas przejeżdża, szumiąc w wodzie oponami, piętnastoletnie auto. Taka obowiązuje tu średnia wieku w motoryzacji.

Pada deszcz, szumi deszcz, i żadnego innego dźwięku. Nikt się tu nigdzie nie spieszy, nie pędzi, ludzie w blokach, w domkach jedno i wielorodzinnych, prowadzą wieczorną, spowolnioną egzystencję, bez euforii, egzaltacji, wielkich planów. Błogosławiony spokój…

Biała kartka

Z serii: zapisy znalezione

Rozległa łąka, uzieleniona, jak to na wiosnę, zielenią nienormalną, półobłąkaną, choć zdającą się tak spokojną. Z przekwitłymi już mleczami… Już? Tak szybko…? Dwa niewielkie grzbiety pagórków zaczynają się na płaskowyżu i wznoszą równolegle na szczyt większej góry. Między nimi – cienkie, wysokie łodygi jasnobrązowych, może jasnożółtych, wyblakłych żółtych trzcin. Pewnie ziemia jest tam bardziej wilgotna. Na skraju tego chwiejącego się pod wiatrem poletka – biała kartka.

Upadłam, ległam, może potknęłam się na zielonej łące, uzielenionej zielenią nienormalną, jakby obłąkaną, bo wiosenną, choć przecież spokojną. Mlecze przekwitły, zanim zdążyłam je zauważyć. Tutaj, gdzie nikt mnie nie widzi, w małej dolince między dwoma grzbietami pagórków, patrzę nieruchomym okiem na jasne niebo, poprzez chwiejące się na wietrze wątłe łodyżki wysokich traw. Wreszcie czuję: spływa po policzku łza, potem druga. Nie wiem skąd one, dlaczego, przecież jest tak dobrze i pięknie. A jednak, zanim dopłyną do krańców i opadną na dół, wzbiera we mnie spokój, jakby wraz z dwiema kroplami opuściły mnie wszystkie niecierpliwe gorycze.

Transylwania, fot. Piotr Kubic

Odszedł

Wczoraj odszedł Staszek. Dowiedzieliśmy się o tym w wiejskim, rumuńskim domu. Zadzwonił telefon, kilkaset kilometrów od miejsca, gdzie Staszek odetchnął po raz ostatni.

Nasi przyjaciele, Rumuni, dowiedzieli się o jego odejściu bardzo szybko, bo Staszek był jednym z pierwszych, który przyjechał do Rumunii zaraz po upadku reżimu. On zobaczył stan państwa, życie zwykłych ludzi, którzy mieszkając w tym kraju byli odcięci od innych obywateli Europy. Tutaj poznał przyjaciół, za którymi potem tęsknił i oni za nimi tęsknili. Jeździł tu wiele razy, a czasem i my jechaliśmy z nim.

Choroba rozprawiła się z nim dość szybko, w pół roku. Lecz kiedy mogliśmy odwiedzić go, miesiąc temu, zobaczyliśmy, jak rzeźbi w człowieku bezlitosne rozpadliny. O tej rozmowie myślałem przez następne dni, o tym, że dotykaliśmy czegoś, co każdego z nas czeka, a czego nie znamy. Pamiętam jego chłodny, jak ostrze noża, wzrok, wybiegający w moją stronę spomiędzy wychudzonych policzków.

Nie chodzi o epatowanie szczegółami, nie to jest zasadnicze. Nie dramatyzm sytuacji jest najgorszy, nie to, że jest ona „straszna”. Najgorszy chyba jest ból, cierpienie, które sprawia, że cały świat zamyka się do jednej myśli, jednej kwestii – żeby nie bolało. Osłabiona cierpieniem wola daje drogę różnego rodzaju wątpliwościom, pytaniom, które bez bólu zostałyby skwitowane co najwyżej pobłażliwym uśmiechem.

I tak wszystko, czego dokonywał człowiek, o co się starał, walczył, nie tylko by po prostu się utrzymać przy życiu, ale by godnie się utrzymać – przemyślenia, wnioski, do których doszedł – jakby przestawały mieć znaczenie. To jest jakaś paranoja, ale oczywiście tylko w naszym, ludzkim pojęciu. Bo w ujęciu np. biologiczno-przyrodniczym wszystko jest w porządku – organizm powstał, żył, przestaje żyć…

Zagram koncert!

Zapraszam na koncert, oto plakat:

Zaproszenie na koncert

Będzie okazja zmierzyć się ze sceną i widownią. Spodziewam się, że przynajmniej połowa osób, które przyjdą, występowały lub występują na scenie częściej lub rzadziej, niektórzy nawet utrzymują się z tego zajęcia. Jeśli więc kiedykolwiek cokolwiek powiedziałem, napisałem o scenie i robieniu czegoś na niej, teraz w jak największym stopniu będzie to dotyczyło mnie samego. Lekarzu, uzdrów sam siebie.

Ciekawe, że nie mogę przestać myśleć o tym jak o pewnego rodzaju próbie samobójczej, kamikaze. Ten styl myślenia wydaje mi się jedynym sensownym podejściem, moim ratunkiem. Wszystko wygląda inaczej, dopóki nie trzeba samemu tam stanąć, w świetle reflektora i wypełnić sobą czterdziestu minut. Paweł będzie śpiewał, ja będę grał. Sięgając najprostszej istoty sprawy – muszę ugrać te czterdzieści, pięćdziesiąt minut sam. Nie ma zespołu – perkusji, basu, gitary, nie ma chóru, nie ma się za kim skryć, gdy powinie się ręka, osłabnie koncentracja, kiedy zamaże się delikatna wizja tego, czego chcę, po co to robię, kiedy przestanę słuchać Pawła…

Byłoby pewnie łatwiej, gdyby moja codzienna praca była związana z graniem. Ale nie jest. Robię zdjęcia, realizuję dźwiękowo spektakle, nagrywam wideo, przeglądam oferty sprzętu, piszę zapotrzebowania, dokonuję rozpoznania rynku, zakupy, przyjmuję praktykantów, użeram się z firmą informatyczną, testuję portale analityki internetowej, wysyłam sprzęt do serwisu, wypalam płyty DVD ze spektaklami, robię trailery, robię zestawienia godzin pracy; przede wszystkim dojeżdżam do pracy, co zajmuje mi prawie trzy godziny dziennie. Gdzie tam jeszcze rodzinne problemy-nie problemy normalne, codzienne.

Nie narzekam, w żadnym przypadku, chcę tylko powiedzieć, że ja nie gram! Sukcesem jest grać choć godzinę dziennie, rzadkością – dwie godziny dziennie, jedna rano, druga wieczorem. A grania nie da się oszukać, mięśni dłoni nie wykształci się jadąc busem, a granie na pianie to też fizyczna robota, obok tej całej intelektualnej i emocjonalnej, którą trzeba odwalić.

W sytuacji kamikaze ratuje mnie Paweł – świadomość, że on skacze razem ze mną, że jest taki, jaki jest, że będzie dobrze, jeśli nie przestaniemy się odczuwać i jeśli nie poniesie nas ułańska fantazja i gorączka. Ten drugi człowiek – to kwestia kluczowa, podstawowa, esencjalna, bezdyskusyjna. Dzięki niemu zdecydowałem się zagrać.

Leczenie męża

Jestem chory jak dawno nie byłem. Ból zmniejsza się, kiedy zabiorę się za jakąś pracę, wtedy w pół minuty jest dobrze. Gorzej z momentami, w których nie robię nic, wtedy mam wrażenie, że świat wali się na mnie, przygniata, lub przeciwnie, że stoi jak Wiesiek, po drugiej stronie ulicy, jakby w bezpiecznej odległości, patrząc beznamiętnie i pozostawiając na pastwę mojego własnego ciała. Jeszcze wczoraj nie wiedziałem, że mam przedramiona, ramiona, uda, łydki, kostki, że w głowie mieszczą się na przykład zatoki. Dziś odbieram karę za tę ignorancję, zwykły biceps mówi mi – ja też jestem ważny, zapomniałeś o mnie, znosiłem to długo, ale teraz mam tego dość, jaka szkoda, że nie mogę oderwać się od ciebie i zacząć żyć własnym życiem.

Przyznaję mu rację, kajam się, przyjmuję konsekwencje, wyznaję mój egocentryzm, pokutuję. To moje ciało i jak ono ode mnie, tak i ja nie mogę się od niego uwolnić, więc jesteśmy skazani na bycie razem i wspólne zejście do grobu. Nie, jeszcze nie teraz, nie sądzę, ale kiedyś fakt ten nastąpi, pewnie poprzedzony pomniejszymi faktami powolnego schodzenia. Jak u Teresy, mieszkanki domu spokojnej starości, która zapadła na zapalenie płuc i przez dwa tygodnie, w malignie, nieprzytomna, chwiała się na granicy dwóch światów; a z tego co wtedy słyszała i widziała, mogłaby napisać powieść. Choć wcześniej była zupełnie samodzielna, potem nie mogła podnosić rąk, nie mówiąc o chodzeniu. Ciekawe, zapalenie dotyczyło płuc, a sparaliżowało nogi. Po miesiącach ćwiczeń wreszcie chodzi, trzymając się ścian lub chodzika.

To drobna historia, nie warta wspominania i nie wspomniałbym jej, gdyby nie moja również drobna infekcja, w której ja też trzymam się ścian i wyprawiam się, zgarbiony, do ubikacji, jakby była po drugiej stronie mojego miasteczka. To tylko grypa, tak się mówi i dobrze, bo to dość uniwersalne  słowo, i gdyby się pomylić w diagnozie, to pomyłka i tak niewiele zmienia.

Zresztą nieustające poczucie schodzenia do grobu ma we krwi moja rodzina, od strony ojca. Niezliczoną ilość razy jego bracia przyznawali, że umierają, choć faktycznie byli w stanie przeżyć swoich rówieśników. Może więc znów egocentryzm? Psychologowie mówią: chęć zwrócenia na siebie uwagi. Ale możliwe, że to powierzchowna analiza, dlaczego bowiem nie wierzyć komuś na słowo, że czuje się, jakby umierał? Podobno całe życie od urodzenia to powolne umieranie, możliwe więc, że moi wujkowie na sobie doświadczali tej ogólnoludzkiej zasady, a mieli tyle odwagi, może szczerości albo prostoduszności, by zbyt często się do owych wrażeń przyznawać?

 

———

 

Cieszę się, że mój mąż jest chory. Ups, to zabrzmiało strasznie. Ale kiedy jest chory, to przynajmniej jest w domu. Dziś siedział z nami przy śniadaniu, chociaż nie musiał. Kiedy jest chory, to czasem coś w domu zrobi, ale to zależy od tego, jak bardzo jest chory. Tym razem nie można na niego liczyć, widzę to. W dodatku kiedy jest chory, jest też obciążeniem. Ta jego zbolała twarz, martwię się, to oczywiste. A on nawet nie chce się leczyć. Powtarzam, że w leczeniu najważniejsza jest konsekwencja, ale do niego to nie dociera. Niech więc robi co chce, ja mam wystarczająco dużo spraw na głowie. Wczoraj na przykład rozliczałam PITy, drukarka się zacięła a potem w ogóle komputer stanął. Mąż przyszedł właśnie po pracy i zerknął, okazało się, że próbowałam drukować na faksie zamiast na drukarce. No to się do czegoś przydał.

Rano – wyprawianie dzieci, więc nawet nie ma czasu, żeby specjalnie porozmawiać. Przyniosłam mu do łóżka zestaw na infekcję zatok, sam chciał. To znaczy, że musiało go wziąć na poważnie, dopiekło mu, mówiąc krótko. A potem wstał i sam się sobą zajął. Dobrze, bo mnie jeszcze jedno dziecko nie jest potrzebne. Zostawiłam go przy stole w kuchni, za oknem właśnie zaczęło padać, więc pojadę z dziećmi samochodem. I tak wiem, że kiedy wyjdę, weźmie komputer i zacznie coś tam robić, zamiast się położyć. I tyle to jego leczenie jest warte…

Wędrowania

Wędrowania trzeba, którego nie będzie widać końca. Celu, którego nie można dogonić. Jak horyzont, który można podziwiać wyłącznie z daleka. Bezkresu — jakże to słowo rzadko można usłyszeć. Bezmiaru, otchłani, nieskończoności. Zapomnienia o tym, czego zaraz nie będzie. A co będzie, to się okaże. Tak po prostu, bez lęku, bez zbytniej nadziei i bez rozczarowania. 

Pejzaż fot. Sara Kubic

zdjęcie: Sara Kubic

Pierwszy łyk piwa

Siedział przed szklanką stojącą na biurku i zastanawiał się, dlaczego pierwszy łyk piwa smakuje najbardziej. Następne – coraz mniej. Pije się kolejne łyki z nadzieją, że wróci ten pierwszy, najbardziej ekscytujący, ale z każdym dotknięciem ust gładkiego, zaokrąglonego, szklanego brzegu oddala się to pierwsze wrażenie. I już nie wróci, tego wieczora.

Przed biurkiem, na ścianie wisiała mapa kraju. Popatrzył na pustą do połowy butelkę, przesunął wzrokiem po nazwie wydrukowanej na etykiecie – Miłosław – i pomyślał, gdzie mógł pić to piwo. Warszawa, to zbyt banalne. Najciekawsze byłyby jakieś kresy, na przykład Suwałki. Ale w Suwałkach chyba nigdy nie był. To może przynajmniej Białystok, całkiem możliwe. Z kolei bardziej na południu – to może Ustrzyki Dolne. Gdzieś tam, między Dolnymi a Górnymi, jakieś trzydzieści lat temu, rodzice wynajęli z przyjaciółmi dwa pokoje u gospodarza. W jednym z nich, przy świetle prostego, prymitywnego żyrandola z nagą żarówką, dano mu do spróbowania piwa. Była niedobrze, gorzkie.

Piwo pił w środku zimy, w schronisku na Skrzycznem. Buty ustawione przy kominku tajały i parowały. Zaś tych piw wypitych w Roczynach, pod Andrychowem, nie może zaliczyć do szczególnych osiągnięć. Ot zwykły wieczór u kuzyna, w ciepłej izbie, ogrzewanej kaflowym piecem. Przytulnie, bezpiecznie.

Do piw wypitych mógł zaliczyć jeszcze te na Pobrzeżu Koszalińskim, z daleka od domu. Bo piwo smakuje w zależności od odległości, od dystansu, im dalej tym mocniejszy, bardziej zagadkowy jest jego aromat. Na północy, pięćset kilometrów od domu, zwykły, podły Harnaś zaczyna przypominać przygodę. Kobiety tego nie rozumieją i próby wytłumaczenia im tego zjawiska spełzają na niczym.

Tuż przed północą

Tuż przed północą zerwał się zachodni wiatr. Pędził rozległymi polami na długich pagórkach, wdarł się w wąską dolinę u zbiegu dwóch wzniesień, która wyglądała jak wyżłobiona wielkim ostrzem dociśniętym od strony nieba. Zabrał stamtąd lepki zapach wilgoci, poniósł w górę, w szpaler nagich jesionów, wyznaczających drogę w stronę osiedla.

Dotarłszy do pierwszej linii zabudowań zwolnił, kluczył między ogródkami i domkami jednorodzinnymi. Pierwszy poczuł go Oklo, którego dom wysuwał się od zachodniej strony. Oklo stał na małym balkonie, wysuniętym poza opadającą linię dachu. Potem wiatr rozwiał włosy Lakeh, stojącej nieco na północ, dalej dotarł do Fritza, Halmy, Nanatta i innych. Wszyscy zwróceni w zachodnią stronę, w ciemne niebo i ledwo widoczne pasma pól. Pierwsza fala wiatru przesuwała się przez samotne osiedle, które nie było częścią miasta, nie leżało na peryferiach, przez którego środek biegła droga bez początku i bez końca.

Ostatni poczuł wiatr na twarzy Morton, tkwił na swoim balkonie po wschodniej tronie osiedla. Kiedyś on osiedlił się tu jako pierwszy. Każdy następny przybysz stawiał dom na zachód od Mortona i kolejnych. Najkrócej mieszkający był najdalej wysunięty na zachód i to on pierwszy odczuwał wiatr, każdej nocy, tuż przed północą.

Morton odetchnął spokojnie, przesunął ręką po czole, pomarszczona skóra dłoni zetknęła się z siwymi, rzadkimi włosami. Mijała północ. Chłonął jeszcze przez chwilę wiatr twarzą, potem raz zakręcił drewnianą kołatką, którą trzymał, jak zawsze, w lewej dłoni. Ostry dźwięk podniósł się i poleciał na wskroś wiatru, dotarł do Oklo, usłyszeli go wszyscy. Wtedy odwrócili się, skierowali na wschód, czując teraz powiew na plecach i z tyłu głowy. Wiatr biegł dalej, by za kilka godzin przywołać wstające zza horyzontu słońce.