Wiosenny deszcz jest zdrowy

Beniamin:
– Tato, czy wiosenny deszcz jest zdrowy?
– …
– Czy wiosenny deszcz jest zdrowy?
– Ale co tam! Dlaczego ma być zdrowy? Jest taki, jak każdy inny. Co ci przyszło do głowy…?
– A pani mówiła, że jest zdrowy.
– A… No jeśli pani mówiła… Rzeczywiście, wiosenny deszcz może być inny od np. jesiennego. Bo jeśli jest ciepło… Wiesz, to możliwe, że wiosenny deszcz jest taki… szczególny…

Dziś rano zmyliły mnie chmury. Wychodząc z dziećmi do szkoły ubrałem się w koszulę z długim rękawem, ciepły sweter i kurtkę. Dzieci mają z górki do szkoły, więc wracając dość szybko zdjąłem kurtkę. Było ciepło, mimo mżawki. A wieczorem, gdy wysiadłem z autobusu, padał deszcz wiosenny, przez który biegłem, by nie tak bardzo zmoknąć. Chyba niepotrzebnie, bo rzeczywiście, w gasnącym świetle dnia ciepłe opary deszczu zdawały się działać leczniczo…

Pociąg w Darmstadt, fot. Piotr Kubic

jestem

Jestem winien Wam ten wpis (o ile ktoś tu bywa i czyta): jednak obudziłem i piszę ja, Piotr, nie moja żona. Gdybym nie napisał wczoraj tego, co napisałem, dziś rano miałbym spokój, a tak – poczułem obowiązek otwarcia komputera, wejścia na ten blog i dania znaku życia.

W każdym razie znów mam poczucie, że skoro nie śpię, to kontroluję moje życie. Ale to pewnie jest złudzenie. A! I jakoś udało się uzyskać świetny wynik glikemii na czczo, 85 mg/dl…! Ciekawe… Czyżby dlatego, że objadłem się czekoladą na dobranoc…?

Dobrej środy!

Dopóki nie śpię

Dopóki nie śpię, kontroluję to, co się ze mną dzieje. Tak mi się przynajmniej wydaje. Zapadnięcie w sen jawi się jako coś, co może przynieść nieprzewidywalne następstwa. Bo wcale nie ma pewności, że się obudzę. Dlatego dopóki nie śpię, wiem, co robię, wiem że jestem. Kiedy złożę pałeczkę dyrygenta choć na chwilę, orkiestra może stwierdzić, że radzi sobie beze mnie.

Dlatego zanim zasnę, bo przecież jest to nieuniknione, próbuję jakby zamknąć rozdział. Dopisać go do końca, by przypadkiem nie pozostało niedokończone zdanie. Zanim zasnę – zamienić jeszcze jedno słowo z kimś, kto siedzi po drugiej stronie stołu. Przeczytać jeszcze jedno zdanie. Wypić pół kieliszka wina i zjeść dwa okienka czekolady. Dlatego zasypianie tak długo trwa. Tak naprawdę próbuję je ociągać jak najdłużej.

To miałoby sens, gdybym rzeczywiście miał się nie obudzić. Ale, jak do tej pory, budzę się każdego ranka, tyle tylko, że niewyspany. Na wpół żywy. To mi daje do myślenia – gdybym zaczął doprowadzać przeciąganie zasypiania do perfekcji, to za którymś razem rzeczywiście bym się nie obudził. Padłbym ze zmęczenia. I odwrotnie – gdybym jednak szybciej zasypiał wieczorem, to budziłbym się w lepszej kondycji, czyli bardziej żywy. Być może wszedłem na drogę realizacji samospełniającego się proroctwa. Skoro ciągle myślę o tym, że rano mogę się nie obudzić, to wkrótce sam do tego doprowadzę.

Co robić? Za dziesięć minut nadejdzie północ. Należy: 1) położyć głowę na poduszce, 2) zamknąć oczy. I wszystko jedno, czy jutro miałbym się obudzić czy nie. Na wszelki wypadek – poproszę żonę, żeby tu napisała kilka słów, gdybym jednak się nie obudził. Dobranoc.

cmentarz fot. Piotr Kubic

Pięciozłotówka

Teresa powiedziała mi kilka słów o swoich snach z tych dni, w których leżała na oddziale intensywnej terapii. Była nieprzytomna prawie dwa tygodnie. Wydawało mi się, że człowiek nieprzytomny nie cierpi, bo nie czuje bólu, nie wie też, że leży, po prostu nic nie wie. Tak myślałem do niedawna. Opowieść Teresy uświadomiła mi, że mogę się mylić. A skoro człowiek nieprzytomny może coś przeżywać, to otwiera wachlarz najróżniejszych możliwości, z których co najmniej połowa (statystycznie rzecz biorąc), nie wygląda zachęcająco.

Jeden mój lunatyczny spacer w nocy z niedzieli na poniedziałek odbijał się silnym, depresyjnym echem przez kilka dni. A gdybym śnił koszmary cały tydzień? Po takim okresie można mieć trudności z powrotem do równowagi, do pozytywnego kontaktu z otoczeniem…

Nad łóżkiem Teresy wydaje się coś być. Ale ci, którzy tu przychodzą, na wszelki wypadek nie podnoszą głowy do góry. Tak naprawdę nikt nie wie, czy to coś tam jest, ale nikomu nie spieszy się, by to wyjaśniać. Zresztą, powiedzmy sobie szczerze, tego wyjaśnić się nie da, a nawet, gdyby się dało, to my raczej tego nie chcielibyśmy. Tak więc nie zadajemy głośno niepotrzebnego pytania, a nawet jeśli po cichu jest sobie zadajemy, to wynika to z naszej lekkomyślności, niekonsekwencji.

Ogród fot. Piotr Kubic

W pokoju obok leży Joanna, która też niedawno wróciła ze szpitala. Mówi o wiele mniej niż Teresa. Poprosiła, żebym odwinął jej dłoń. Jej dłoń była pod kołdrą, a gdy próbowałem ją wyciągnąć, na jej twarzy pojawiły się grymasy. Dłoń była owinięta szerokim, białym plastrem, a na przegubie zobaczyłem ciemną, twardą, wypukłą narośl wielkości pięciozłotówki. Pomyślałem, że niedawno był tam wenflon. Potem wenflon przeniesiono na dłoń i właśnie dlatego teraz jest zawinięta. Nie mogę odwinąć dłoni, Joanna powinna o tym wiedzieć, bo zna mnie od dwóch lat i wie, że nie jestem pielęgniarzem ani opiekunem. To znaczy – wiedziała, że nim nie jestem…

Mężczyźni w polarach

Mężczyźni, którzy opatulają się w miękkie koce lub ubierają grube polary z kapturami, nasuwając je głęboko na czoła, tęsknią za matczynym łonem. Było im tam przytulnie, czuli się bezpiecznie. To nie ci sami, którzy z rubasznym śmiechem popijają piwo w rozchełstanych, niedopiętych na piersi koszulach, gdy z pomiędzy guzików wyglądają poskręcane włosy. Ci pierwsi są cofnięci, schowani w sobie, jakby zbyt energicznymi ruchami lub głośnym, bezpretensjonalnym śmiechem mieli skaleczyć lub obrazić dobroduszne powietrze wokół nich. Ci drudzy zaciągają się powietrzem i zamiast ono ogarniać ich, to oni zamykają je w sobie, trzymają tak długo, jak chcą, a potem wypuszczają na zewnątrz, zużyte.

A jednak różnica między tymi dwoma typami może się wydawać pozornie prosta. Kobiety, nie dajcie się ponieść pozorom. Rubaszności nie warto utożsamiać ze zdecydowaniem i konsekwencją, a nieśmiałości – z brakiem wizji na życie. Możliwe, że łatwiej się porozumieć z facetem, który nie ukrywa, że potrzebuje czasem wspomnienia z dzieciństwa. A trudniej z tym, który przeważnie zgrywa podległego tylko sobie bohatera.

Pada deszcz

Przybiegł deszcz. Stroskana matka pokrywa swoją troskę powtarzanymi radami, tymi samymi od kilkunastu lat, zastygłymi jej na ustach w podobnych konfiguracjach, które już nie pasują do coraz starszych, coraz bardziej samodzielnych dzieci. Czy wziąłeś parasol? Masz się gdzie schować? Przebierz się zaraz po przyjściu.

Inna stroskana matka, której dzieci mają już swoje dzieci, poszukuje kolejnych, cudzych dzieci (dlaczego by nie cudzych?), choć na pół godziny, na pół dnia. By wykształcone do perfekcji, przez lata, w bólu i cierpliwości, odruchy nie trafiały w pustkę, choć przez chwilę. By się jeszcze komuś do czegoś przydały.

Chyba większość kobiet, które stały się matkami, nie przestaje nimi być nigdy. Może zadaniem ojca jest zacząć chronić dziecko przed jego matką wtedy, gdy nadejdzie właściwy czas.

Życie zdaje się ciągłym poszukiwaniem, potem odnajdywaniem, po którym nieuchronnie nadchodzi zagubienie. I dalej, jeśli tylko ludzie są skłonni podjąć poszukiwanie na nowo, mimo rozczarowania, że już wszystko było dobrze i nie wiadomo dlaczego nie jest, to znów odnajdą coś, ale nie to samo co wcześniej, tylko trochę coś innego. No chyba, że już nie chcą poszukiwać.

Deszcz jeszcze przechodzi nade mną, słyszę go z okna, przecież nie czuję na samym sobie.  Nie jestem nastolatkiem, który by pozwolił kroplom spadającym z nieba lądować na swoim karku zupełnie tak sobie, dla własnego widzimisię, bez głębszego powodu. I może szkoda.

Stokrotki, zmartwychwstanie, fot. Piotr Kubic

Powtórka z rozrywki

Dziś znów jestem w pracy, znów tu zostaję na noc. Widzowie właśnie wychodzą po spektaklu, a do mnie, powoli, powraca atmosfera przedostatniej nocy… Konkretnie – atmosfera tego, kiedy brnąłem przez ledwo oświetlony, pusty korytarz, potem przez kawałek zupełnie ciemnej widowni, w której żarzą się zielonkawo piktogramy droga ewakuacyjna. Dotarłem, zdaje się, do toalety i wróciłem z niej, tą samą drogą, nie jestem tego pewien, bo pamiętam to jako ledwo rozpoznawalne fragmenty koszmarnego snu. Koszmarnego, bo towarzyszyło mu straszne uczucie, jakby coś potwornego było ze mną bez przerwy, ta potworna łapa, która przedtem tłukła mną niby kukiełką, wskutek czego jeszcze dziś mam łydki i ramiona jak porażone prądem, i rany na języku.

Potem, choć tego zupełnie nie pamiętam, musiałem jakoś dotrzeć w dół na portiernię, po schodach w wysokim budownictwie. Chcę zapytać ochroniarkę, w jaki sposób się pojawiłem, czy zapaliłem światło na klatce…? Możliwe, że moja wędrówka była całkiem podświadoma, odruchowa, poszukiwanie ratunku w pustce…

Nie wyjdę dziś w nocy z pokoju do toalety. Nie opuszczę pokoju. Na samą myśl czuję, jak przebiegają mnie z tyłu ciarki i ktoś sznuruje mi kark, plecy i dalej w dół, aż do pięt…

jestem…

Jestem wśród żywych… Gdy zacząłem dochodzić do siebie, siedziałem na podłodze na portierni u mnie w pracy. Była godzina 5:30. Straszne jest uczucie wychodzenia z czarnej dziury. To niepamięć, której towarzyszy potworny strach. Uczucie strachu bierze się nie tylko z reakcji organizmu, ale też z poczucia, że nie wiem kim jestem, co robiłem wczoraj, gdzie byłem, co mam zrobić dziś. Mam nudności oraz bolą mnie mięśnie i odmawiają posłuszeństwa. Jakby jakaś wielka łapa złapała mnie i tłukła o ziemię…Czuję, jakby już mnie nie było na tym świecie, ale jednak, jakimś sposobem wrócił.

Już nie żyłem, ale żyję znowu… Dziękuję Pani pracującej w ochronie na portierni. Pierwsza rzecz, jaką pamiętam, to podawany mi plastikowy kubek, wyjęty z podajnika obok wielkiej butli, napełniony wodą i cukrem.

Podróże w wyobraźni

Tak wyraźnie zdałem sobie sprawę przed kilkoma dniami, że fotografia wymaga ode mnie po prostu przebywania w różnych miejscach. I jakby niczego więcej, na tym wstępnym etapie. Wymaga włóczenia się. Nudzenia się, tu i tam. Najlepiej, jeśli robię to (w zasadzie wygląda to tak, jakbym nie robił niczego) z pewną myślą, wykreślonym celem. Będąc w różnych miejscach zbieram w wyobraźni elementy z nich pochodzące, przymierzam je do siebie, tworzę różne konfiguracje. W wyobraźni tworzę zdjęcie – ustawiam kadr, naciskam spust, a potem patrzę na fotografię, ciągle w wyobraźni. Przykładam też tę fotografię do innych, które zrobiłem wcześniej, albo które mam dopiero zamiar zrobić. Kontemplując tę nieistniejącą jeszcze wystawę zastanawiam się, co ona wyraża. Przewieszam zdjęcia, jedne powiększam inne pomniejszam, niektóre zdejmuję ze ściany i w to miejsce powołuję do życia inne.

Szczątki na ogrodzie

W ten sposób powoli, prawie niedostrzegalnie posuwam się w pracy, której nie widać, bo to wszystko dzieje się w wyobraźni. Przechodzę różne etapy, odrzucam kolejne warianty, czasem powracam do początkowych.

Niesamowite, bo jest to podróż przez nieznaną krainę. Choć mogę przypuszczać, to nigdy nie wiem, co objawi się za chwilę, do jakiego wniosku dojdę.

W Bibliotece Jagiellońskiej

Do Biblioteki Jagiellońskiej już nie wchodzi się od Alei Trzech Wieszczów. Zauważyłem to z chwilowym tylko zdziwieniem. Nie byłem tu dość dawno…

W dużym, nowym foyer, ale dość niskim, zauważyłem kilka stanowisk, każde z nich było wyposażone w komputer. Przejścia schodami na piętro pilnował rosły mężczyzna w nieskazitelnym mundurze ochrony.

Aby wejść do czytelni, należy się zarejestrować. Obsługujący rejestrację zadał mi kilka pytań, na które nie widziałem w pierwszym momencie, jak odpowiedzieć. Przestudiowałem wcześniej informacje na wielkim dotykowym ekranie, ale jakoś nie wpadł mi w oko cennik, regulamin ani warunki korzystania z biblioteki lub czytelni. W końcu, zamiast płacić dziesięć złotych, co umożliwiłoby mi korzystanie z czytelni do końca roku, wybrałem wariant jednodniowy. Okazałem dowód osobisty, podyktowałem mój numer telefonu, na małej karteczce zapisałem adres email. I podałem mój zawód – fotograf… Przy pytaniu o zawód poczułem zapach z lat osiemdziesiątych…

I dowiedziałem się, że nie mogę wypożyczyć książki, ponieważ nie jestem zameldowany w Krakowie. Ale ponieważ tu pracuję, wystarczy zaświadczenie z zakładu pracy, że jestem zatrudniony na umowę na co najmniej trzy miesiące, a najlepiej – na czas nieokreślony. Ha, wypożyczanie książki w jednej z najstarszych bibliotek w Europie to prawie jak starania o kredyt w banku.

Otrzymałem przepustkę, na której dumnie wypinało się moje imię i nazwisko, zawód, jakiś nieokreślony rząd znaków oraz kod – GB. Co on znaczy? „Gość Biblioteki”. Podsunięto mi kartkę do podpisania. Że znam regulamin i że będę go przestrzegał. Zapytałem, gdzie mogę znaleźć regulamin? „Jest w internecie” – usłyszałem. Pomyślałem tylko „no tak, ale ja jestem tutaj, nie w internecie” i podpisałem.

Z przepustką mogłem pójść do szatni. „Proszę” powiedziała kobieta siedząca za kontuarem, w niebieskiej koszuli z trzema belkami na pagonach. Nie od razu zrozumiałem, że to do mnie, bo ani drgnęła, a jej wzrok nie oderwał się nawet na chwilę od monitora. Na podstawie przepustki otrzymałem klucz do szafki, w której należało schować plecak. „Niezbędne rzeczy proszę wziąć do koszyka albo do ręki” – powiedziała i dodała jeszcze kilka szczegółów, których nie zdążyłem zapamiętać.

Przepustkę przeglądnął ochroniarz w nieskazitelnym mundurze, by przepuścić mnie schodami na piętro. Tam odetchnąłem i wszedłem do pierwszej czytelni, którą napotkałem. Tak naprawdę interesowała mnie właśnie czytelnia, nie samo czytanie, nie tym razem. Szukałem dużej przestrzeni z jak największą ilością książek. Zacząłem się rozglądać, gdy zza kolejnego kontuaru dobiegł głos: „słucham”. Zdałem sobie sprawę, że nie mogę go zignorować, a przecież nie potrzebowałem pomocy. Zwróciłem się do mężczyzny i powiedziałem z uśmiechem „ale ja nic nie mówiłem”. „Nie szkodzi” – odparł tamten – „i tak musi mi pan powiedzieć, czego pan potrzebuje”.

„A czy mam panu pokazać przepustkę?” – nie mogłem oprzeć się, by nie dać lekkiego pstryczka – „bo oprócz rejestracji, gdzie ją otrzymałem, sprawdzano mi ją już dwa razy”. „Oczywiście” – odparł, więc podałem zieloną karteczkę. Miałem też przygotowaną odpowiedź: „szukam czytelni, gdzie mógłbym obejrzeć książki, albumy fotograficzne”.

Poinformował mnie, że z moją przepustką mogę w zasadzie skorzystać tylko z czytelni głównej. I że powinienem zaglądnąć tam do działu „sztuka”, znajdującego się na galeryjce. Jeszcze zademonstrował mi sposób na przeszukanie katalogu, czego wysłuchałem cierpliwie, nawet jeśli nie było mi to potrzebne. Chciałem wreszcie dostać się do jakichś półek z książkami, im większych, tym lepiej. Szedłem korytarzem, a obok przesuwały się drzwi, prawie wszystkie z napisami „przejście służbowe” albo z nazwami działów, które brzmiały dumnie, bez których biblioteka z pewnością nie mogłaby się obejść, a które mnie kojarzyły się raczej z rozbudowaną organizacją. Byłem sam i zastanawiałem się, czy za chwilę nie pojawi się kolejny pracownik, który sprawdzi moją przepustkę i zainteresuje się nieodwołalnie tym, czego mogę potrzebować.

Dotarłem do czytelni głównej i stanąłem nieśmiało w wysokich drzwiach. Byłem pewien, że siedząca na podwyższeniu kobieta odezwie się do mnie „proszę” albo „słucham”, ale nic takiego nie nastąpiło. Zrobiłem krok naprzód, potem jeszcze jeden. Nic. Skręciłem w prawo i wkroczyłem na schody prowadzące na galerię. Mogłem iść tak wolno, jak chciałem i rozglądać się bez ograniczeń. Nikt mnie nie obserwował, może oprócz kamery, ukrytej w zwisającym ze ściany, jak wielkie grono, czarnym obłym kształcie. Stanąłem i nabrałem powietrze w płuca, chcąc wchłonąć tę przestrzeń, w której od setek lat unoszą się najznamienitsze myśli ludzkie, ulatujące z kart ksiąg ustawionych na półkach wokół.

Między dziełami o filmie oraz o teatrze, gdzieś tam, powinna się znaleźć fotografia. Nie było jej. Ale przecież nie przyszedłem tu czytać, nie dziś. Rozglądałem się po czytelni próbując odczuć jej nastrój. I zdecydować, czy mógłbym tu zrobić jedno zdjęcie? Potrzebowałem usiąść na dole, za którąś z ławek, zabrałem więc z półki Teatr ogromny Schillera, grube tomisko tekstów wszystkich Grotowskiego i jeszcze małą pozycję traktującą o dziennikarstwie w dobie internetu. Zszedłem na dół i dotarłem do ławy w samym środku czytelni.

Otworzyłem Grotowskiego. Sam początek, pierwsze strony, potem środek, potem koniec. Atmosfera miejsca zmieszała się z podróżami ciałem i myślą tego człowieka teatru. W książce Schillera zaciekawił mnie rozdział poświęcony krytykom teatralnym. Nie przypuszczałbym, że na Boyu–Żeleńskim na przykład, jako krytyku, pozostawia tak niewiele suchego miejsca! I ta fantastyczna opowieść o innym krytyku, który po latach aktywnej działalności otrzymał możliwość wyreżyserowania sztuki teatralnej. Z tego, co zrozumiałem, nie udało mu się przeprowadzić ani jednej próby, ponieważ brać aktorska zbyt stanowczo jęła domagać się wskazówek, które pozwoliłby zaspokoić wysokie wymagania owego krytyka, jednocześnie wątpiąc, czy takie wskazówki jest on w stanie sformułować… Dość szybko uciekł z próby po czym, ja mówią jedni, zemdlał, a według innych – rozpłakał się…