Zasypiam, sprawdzając przedtem, czy potrafię po omacku dotrzeć dłonią do woreczka ze słodyczami. Potem dotykam w ciemności butelkę z coca colą. Dziś śpię sam, więc w zasięgu ręki mam też telefon komórkowy oraz drugi, stacjonarny. Nie zamykam drzwi na klucz. To wszystko dlatego, że dziś śpię sam i jestem cukrzykiem, który zażywa insulinę.
Lepsza jakakolwiek decyzja, niż żadna
Nie raz zastanawiasz się, czy podjąłeś dobrą decyzję. Pomińmy tutaj kwestię tego, jaka decyzja została podjęta. I zwróćmy uwagę na to, że w ogóle została podjęta jakaś decyzja.
Niektóre nie tak głupie książki mówią, że podjęcie jakiejkolwiek decyzji będzie zawsze lepsze, niż nie podjęcie żadnej. Jeśli więc zastanawiasz się, czy podjąłeś właściwą decyzję, to możesz i tak się cieszyć, że w ogóle podjąłeś jakąś.
Ludzie próbują czasem wyrwać się ze stagnacji, ale paraliżuje ich wizja, że cokolwiek by się zmieniło. Paradoksalnie, często lepiej zmienić cokolwiek, niż tkwić w sytuacji patowej. Nawet, jeśli zmiana jest niemiła, drastyczna, powoduje sprzeczne i silne uczucia.
I kolejna rzecz – doprowadzenie do sytuacji, w których stają naprzeciwko sobie jawnie sprzeczności, jest bardzo kształcące. Wierzę w to, że lepiej się nie oszukiwać, nawet jeśli jest to bolesne, niż trwać w niedopowiedzeniach.
Nieuniknione uczucia
Tkwią w nas uśpione, ale silne lęki, które czasem, w pewnych konfiguracjach przestrzeni, osób, nastrojów, dochodzą do głosu i biorą zupełną kontrolę nad nami. Logiczne myślenie zdaje się nie działać. Ależ nie, ono działa, ale jest zupełnie podporządkowane lękom. Wtedy z łatwością znajduje się wszelkie argumenty, które potwierdzają, że strach jest uzasadniony. Nie ma innej opcji, inne możliwości nie istnieją.
Ogarnia mnie gorzki śmiech kiedy czasem ktoś powie, że to logika ma panować nad emocjami i koniec kropka. Postulat jest nie tylko utopijny, ale chybiony nawet, gdyby rozpatrywać go jako abstrakt ideologiczny. Bo ludzka konstrukcja jest z góry określona – najpierw jest emocja, a dopiero potem, ewentualnie, może zadziałać logika. Bez emocji człowiek nie jest w stanie podjąć jakiejkolwiek decyzji, czyli w konsekwencji – żadnego działania.
Dlatego, żeby zapewnić sobie w miarę jako takie życie, trzeba próbować wpływać na swoje emocje. To jest trudne, bo działa jak bomba z opóźnionym zapłonem. Na emocje, które będziemy czuć za pół roku, za dwa czy pięć lat pracujemy już dziś i pracowaliśmy w ciągu poprzednich lat. Własne emocje trzeba obchodzić z tyłu, okrężną drogą, bo zaprzeczyć im, rozkazać im się nie da. I co gorsza – emocje i tak trzeba przeżyć, i tak nas dopadną. Również te okropne, czyli rozczarowanie, opuszczenie, strach. Nie uchronimy się też od nienawiści, na pewno – od zazdrości.
Błogosławić pustkę
Nie mam siły. W takich chwilach zastanawiam się i powątpiewam, czy udało się zrobić coś sensownego dzisiaj. Próbuję sobie przypomnieć.
Tak, było coś sensownego, ale zły nastrój i zmęczenie potrafią storpedować pozytywne wnioski.
O, psy szczekają w okolicy. Są jeszcze jakieś psy. Myślałem, że w ciągu zimy wyniosły się wszystkie. „Wyniosły się” to oczywiście eufemizm, bo żaden pies, który szczeka w zagrodzie, nie może ot tak się wynieść z wiadomego sobie tylko powodu.
„Błogosławić pustkę” – kołacze mi się w głowie taki tytuł. Może jakiegoś opowiadania science fiction, których kiedyś czytałem dużo. „Błogosław rojne miasta” to z kolei utwór Marka Bilińskiego, lecz jego nastrój zupełnie nie pasuje do tego panującego w piątek wieczorem, wiosną, w starym centrum Krakowa. „Wódeczka za trzy złote!”, ten gromki okrzyk usłyszałem w przejściu przez środek Sukiennic, o godzinie dwudziestej drugiej. Powiedziałbym, że nigdy nie wziąłbym do ust niczego w takiej cenie w pubie, bo brzmi to zbyt ryzykownie: albo płyn będzie zabójczy dla organizmu, albo to taka speluna, że w czasie jego wychylania ktoś sięgnie do mojej kieszeni, żeby wyciągnąć portfel. Nie jest przecież tajemnicą, że w Krakowie w centrum, w barach, pubach, klubach i jak je tam nazwać najłatwiej można stracić telefon, portfel i cokolwiek innego wartościowego.
W małym miasteczku wyludnione ulice szumią przeciągłą ciszą.
Daleka droga do ogrodu
Im dłużej śpi tym gorzej się czuje. Poszukuje więc ratunku w pisaniu, właśnie teraz, w tej chwili. Podobnie jak w nocy, gdy wrócił do domu. Nierozważna jest to próba, ponieważ pisanie nie wychodzi mu ostatnio w ogóle. Jak głupie jest więc poszukiwanie uspokojenia w tym, co mu nie wychodzi? Próbuje udowodnić sobie, że w czymś nie jest kiepski. Świadomość, że jest kiepski, nie pozwala mu odpocząć, wzmaga frustrację. Tym bardziej, że kiedyś, jak sądził, nie był kiepski w pisaniu. (Przecież opinia paru tam osób to zbyt mało, żeby pomyśleć o niej na poważnie.)
To czego mu naprawdę trzeba, to usiąść w ogrodzie, tam gdzie widok otwiera się na trawę, pracowicie koszoną przez ojca w zeszłym roku. (Podobnie jak w poprzednim. Ojciec jeszcze żyje i ma się nadzwyczaj dobrze.) I na niebo, gdzieniegdzie zaciągnięte chmurami.
Usiąść w ogrodzie, ale bez książki, bez aparatu fotograficznego, a tym bardziej – bez komputera. Ale jak to zrobić, skoro te wszystkie sprzęty same pchają się do rąk. (Telefon musi zabrać, na wypadek, gdyby zaczął tracić przytomność). No właśnie, telefon musi zabrać i tu jest niebezpieczeństwo.
Błogosławić pustkę
Nie mam siły. W takich chwilach zastanawiam się i powątpiewam, czy udało się zrobić coś sensownego dzisiaj. Próbuję sobie przypomnieć.
Tak, było coś sensownego, ale zły nastrój i zmęczenie potrafią storpedować pozytywne wnioski.
O, psy szczekają w okolicy. Są jeszcze jakieś psy. Myślałem, że w ciągu zimy wyniosły się wszystkie. „Wyniosły się” to oczywiście eufemizm, bo żaden pies, który szczeka w zagrodzie, nie może ot tak się wynieść z wiadomego sobie tylko powodu.
„Błogosławić pustkę” – kołacze mi się w głowie taki tytuł. Może jakiegoś opowiadania science fiction, których kiedyś czytałem dużo. „Błogosław rojne miasta” to z kolei utwór Marka Bilińskiego, lecz jego nastrój zupełnie nie pasuje do tego panującego w piątek wieczorem, wiosną, w starym centrum Krakowa. „Wódeczka za trzy złote!”, ten gromki okrzyk usłyszałem w przejściu przez środek Sukiennic, o godzinie dwudziestej drugiej. Powiedziałbym, że nigdy nie wziąłbym do ust niczego w takiej cenie w pubie, bo brzmi to zbyt ryzykownie: albo płyn będzie zabójczy dla organizmu, albo to taka speluna, że w czasie jego wychylania ktoś sięgnie do mojej kieszeni, żeby wyciągnąć portfel. Nie jest przecież tajemnicą, że w Krakowie w centrum, w barach, pubach, klubach i jak je tam nazwać najłatwiej można stracić telefon, portfel i cokolwiek innego wartościowego.
W małym miasteczku wyludnione ulice szumią przeciągłą ciszą.
Powrót wieczorem
Martwa cisza panuje w domu. Czy to możliwe, że jest tak cicho? Może to złudzenie, bo przed chwilą był jeszcze szum opon na asfalcie, odgłos silnika i pędu wiatru opływającego karoserię.
Słychać jednak delikatny, niewidzialny dźwięk jakby samolotu lecącego gdzieś wysoko w ciemności. A może to jakaś maszyna, pracująca w sklepie spożywczym naprzeciwko? Agregat wielkiej chłodziarki na przykład. Zresztą brzmiał tak samo zawsze. Lecz umilkł teraz, a ciągle zdaje się, że gdzieś w górze, daleko, mknie samolot.
Na podwórku kładła się jasna plama, podwójne romby wyświetlone jak projektorem. Na piętrze paliło się światło w pokoju dzieci. Można pomyśleć, że jeszcze nie śpią, choć dochodzi północ. Ale w pokoju panował bezruch i kołysały się dwa spokojne oddechy. W rozświetlonym pokoju, jak podczas słonecznego dnia. Obraz jak z Latającego Holendra, na którym wszystko zamarło nagle i tak pozostało na zawsze. Otwarta do czytania książka, pióro, które przerwało pisanie w połowie zapisu dziennika okrętowego, krzesła odsunięte od stołów, jakby ktoś właśnie wyszedł i miał zaraz wrócić.
W kuchni kłapie zegar. Ach jak kłapie niestrudzenie…!
Kto więc powiedział, że jest cisza.
Rozmowy rodzinne
Beniamin:
– Tata, kiedy będziemy grać w piłkę??
– Nie teraz – odpowiadam – teraz robię zdjęcie.
– To kiedy będziemy grać?
– Jak dojdę do ściany. To znaczy…. Muszę sprawdzić wszystkie pomysły i wszystkie wątpliwości, jakie mi przyszły do głowy. Kiedy nie będę wiedział, co dalej robić, wtedy zagramy.
– Tata, ale to będziesz robił całe dnie, bo ty jesteś taki mądry – jęknął z rozczarowaniem.
– Właśnie nie. Zaraz mi się skończy natchnienie.
– Tata, traktuj to, co powiedział Beni, jako komplement – zaproponowała Sara.
– A! Dziękuję! Świetna rozmowa, muszę ją opisać na blogu.
Na to Beni:
– Ojej, szkoda, że powiedziałem ten komplement…
– Nie nie, bardzo dobrze, świetnie! – odparłem szybko – Tylko muszę zapisać teraz, bo zaraz zapomnę.
– To zapomnij! Bo kiedy będziemy grać??
– Oj, już zapomniałem… Przypomnijcie mi! Jak to było? – rzuciłem w stronę dzieci, otwierając komputer.
– Ja ci nie powiem – zdecydował Beni.
– Ja chyba też zapomniałam… – zamyśliła się Sara.
– I to będzie bardzo dobre ćwiczenie literackie! – zdecydowałem. Wyciągnąłem ręce nad klawiaturę i zacząłem pisać…
Nie składam Wam życzeń
Święta takie ja te zasługują na szczególne życzenia. A z tymi jest problem. Bo jak, po czterdziestu kilku razach składania życzeń, sformułować jeszcze coś szczególnego?
Otóż da się. Lecz nie na szerokim forum. Na to trzeba głębszej refleksji, której nie da się wymyślić w pięć minut. Trzeba rozmowy z przyjacielem, szczerej, a jej przebieg trudno przewidzieć przed rozpoczęciem. Mógłbym porozmawiać z każdym z Was, jeśli tylko chcielibyście, i jestem pewien, że byłaby to ciekawa rozmowa.
Zaś głębszej refleksji nie można przełożyć na obrazek z jajeczkami i kurczaczkiem. Zresztą rozsyłanie tego samego obrazka do wszystkich znajomych graniczy z uwłaczaniem im. Nie mówiąc o uwłaczaniu samemu Świętu. Jakby nie patrzeć – składanie życzeń na forum to co najwyżej kurtuazja.
Święta Wielkanocne to coś bardzo wewnętrznego, o wiele bardziej, niż te grudniowe. Tam jest tylko radość, tutaj – przede wszystkim dramat, a potem radość. Radość wygląda inaczej, kiedy zostaje poprzedzona tragedią, poczuciem bezsilności, zniewagą. A potem, gdy uda się powstać, ale bez chęci zemsty. Tak jak u Hioba. Istota Świąt Wielkanocnych przechodzi ciągle moją zdolność pojmowania. Mimo, że od wielu lat, co rok, słucham, czytam, zastanawiam się i wspominam najstraszniejsze chwile przeżyte przez Zbawiciela.
Zdjęcie zmartwychwstania
Mam zrobić zdjęcie mówiące o tym, że Jezus jest zmartwychwstaniem. Pomyślałem, że spróbuję to przeprowadzić, zrealizować, zobaczyć na własne oczy. Spróbuję sam dokonać zmartwychwstania, aby poczuć choć w części to, co może czuć ON.
Kupiłem wazon, stoi obok mnie. Kupiłem też klej. Wazon jest czysty, nie nosił w sobie jeszcze nigdy wody. I nie poniesie zanim…
Zamierzam go umieścić na twardym podłożu. Ciężki młot, wiem, leży gotowy w garażu. Potem mam uderzyć tylko raz.
A potem – zebrać kawałki szkła, położyć na stoliku, który ustawię w ogrodzie, między drzewami, na których pojawiają się już pąki. Sam nie wiem, czego boję się bardziej – czy tego uderzenia młotem, czy sklejania, które przecież może się nie udać. A jeśli nie uda mi się go skleić, to nie utrzyma wody. Pozostanie martwy na zawsze…