Walka i idiotyzm

Oglądam po raz kolejny film:

 

Jest w nim coś trudnego do objęcia. Po pierwsze – jak to możliwe, że w tak niewielkiej ilości materii tkwi tak potworna siła. Po drugie – niesamowite jest to, że człowiek nie potrafi się powstrzymać przed eksploracją tego, co jest tak potworne. Po trzecie – że siła, która popycha go do eksploracji, wynika z panicznej potrzeby zapewnienia sobie przewagi nad innym człowiekiem, po to, aby nie czuć się przez niego zagrożonym.

Materia ma w sobie takie siły i możliwości, jakie ma. To już nie nasza zasługa, że w kilku, kilkudziesięciu kilogramach tkwi moc zdolna zabić setki tysięcy ludzi i zniszczyć dzieło ich życia. Nie nasza też zasługa, że my, ludzie, mamy w sobie ciekawość, potrzebę eksploracji tego, co na razie jest poza naszym zasięgiem; nawet, jeśli to coś zdaje się od razu trudne do ujarzmienia, jest niebezpieczne, groźne. Lecz kompletnym idiotyzmem jest próba zyskania bezpieczeństwa poprzez zastraszanie, zagrażanie, tworzenie przewagi siłowej nad innym człowiekiem. To paradoks i absurd sam w sobie, który prowadzi donikąd.

Przy okazji nagrywania materiału wideo do spektaklu „Lot nad kukułczym gniazdem” byliśmy w Muzeum Lotnictwa w Krakowie. Było to po zamknięciu muzeum, nocą. Aktorzy wspinali się na metalową konstrukcję, która była przewoźną bazą dla wielkiego radaru wojskowego. W ciemności, w oświetleniu reflektorów, kupa złomu zyskiwała na monstrualności. Im bardziej monstrualna, tym bardziej absurdalna. Wyobrażałem sobie te zastępy inżynierów, którzy na deskach kreślarskich i setkach arkuszy projektowali te maszyny. Potem tłum technologów, majstrów, robotników, wytapiających żelazo, doprawiających surówkę dla otrzymania odpowiedniego składu stali, wielkie walcownie, ciągarki, dziesiątki obrabiarek i obsługujących je ludzi, potem mechaników, którzy skręcali to ustrojstwo, elektryków i elektroników składających wszystko do kupy po to, by wysyłać rakiety w kierunku wroga, albo wykrywać rakiety lecące w naszą stronę. Jak głupie i absurdalne to się wydaje, ten cały ludzki wysiłek. Tysiące księgowych, rozliczających ich pracę, kasjerów wypłacających pensje, portierów i służb ochrony strzegących tajnych zakładów produkcyjnych… Wszystko to po, by niszczyć, albo obronić się przed podobnym niszczeniem. Niszczeniem, którego powinno w ogóle nie być, o którym nawet nie powinniśmy pomyśleć. Bo o wiele więcej zyskalibyśmy, gdybyśmy zamiast się bać nawzajem i niszczyć, zaczęli współpracować.

Rabat na tłumaczenie

Pani Weber tłumaczy dla całego miasteczka. Najczęściej tłumaczy przysięgle – niemieckie dowody rejestracyjne i umowy kupna sprzedaży. Oddając jej dokumenty i umawiając się na dzień następny, Józek dodaje na samym końcu rozmowy, mimochodem, jednym tchem, jedno pytanie: jaką kwotę mam przygotować? Sto pięćdziesiąt, mówi również jednym tchem pani Weber i podobnie mimochodem.

Zakup samochodu to nie byle co, święto w rodzinie, zapłacić trzeba i nie ma co się targować, pięćdziesiąt w tą pięćdziesiąt w tamtą to żadna różnica. Pani Weber mogłaby spuścić trochę, właśnie np. pięćdziesiąt, w komputerze na pewno ma gotowy szablon, tylko zmienia dane, drukuje i przybija pieczątkę tłumacza przysięgłego. Takie tłumaczenia ma w małym palcu, a nawet ją nudzą, prawdę mówiąc ma ich dość. Ale robi to dla swojego syna, a może i wnuczka, bo dziś młodzi mają ciężki start. Co z tego, że skończył studia, dwa staże, trzy języki i nawet pracował jako wolontariusz. Wyjechać za granicę nie chciał, a jak zechciał, to już przestało się opłacać. No więc niech już będzie dla wnuczka (albo syna), tak sobie myśli Józek i się nie targuje.

Józek nie wie, że syn (lub wnuczek) miał na oku świetną pracę, ale się spóźnił na rozmowę kwalifikacyjną. Zawalił, nie da się ukryć, a w takim razie powinien ponieść konsekwencje, czyli jego matka (lub babka) powinna mu cofnąć obiecane sto złotych, jakie miał dostać z jej ostatniego tłumaczenia. Ale też nie była to całkiem jego wina, bo wtedy, w wielkim mieście wojewódzkim, gdzie miał się stawić na rozmowę, władze zaplanowały akurat remont dwóch największych ulic. Nie jeździły tramwaje, a autobusy – bardzo okrężną drogą. Syn (wnuczek) nie wziął taksówki, bo w domu się nie przelewa, a jego matka (babka) nie bierze za tłumaczenia aż tyle, że on się mógł taksówkami rozbijać.

Wygląda więc na to, że Józek nie tylko wesprze polsko-niemiecką rodzinę, ale i poniesie konsekwencje lekkomyślnie zaplanowanego remontu, nad którym pomstowała lokalna prasa, której Józek nie czyta. Nawet gdyby czytał, to by się nie domyślił, że ma z tym związek, więc tak czy inaczej, na rabat nie mógłby liczyć.

Pewnie pani Weber miałaby niższe stawki, gdyby pracowała gdzie indziej, nie jako nauczycielka. Wtedy jej tłumaczenia dowodów rejestracyjnych i umów traktowałaby jako hobby, a nie znaczące źródło finansowe. Lecz dyrektor szkoły właśnie dlatego ją zatrudnił, bo wiedział, że jest tłumaczką przysięgłą i w razie nasilenia żądań nauczycieli a nawet strajku, przynajmniej ona nie będzie roszczeniowa. Wszyscy wiedzieli, że tuż przed lekcjami lub zaraz po lekcjach przyjmuje potrzebujących tłumaczeń, a sądząc po stawce nie było jasne, która praca była jej główną, a która dodatkową. Zresztą sam dyrektor również jeździł samochodem z Niemiec i otrzymał znaczący rabat na tłumaczenie.

Wracając do syna (wnuczka), nie był on całkiem niezaradny. Każde sto złotych zarobione na tłumaczeniu przez matkę (babkę) inwestował w fundusze inwestycyjne i spodziewał się, że kiedyś wynagrodzi jej to wsparcie. Najpierw, oczywiście, postarałby się o samodzielne mieszkanie, potem mały domek na działce rolnej zamienionej na budowlaną, nowy samochód, bo starych nie opłaca się już dziś kupować. Auta z Niemiec wnuczek by nie ściągnął, nie. Nawet, jeśli jego matka (babka) dałaby mu sto procent rabatu na tłumaczenie.

Wyobraźnia Józka nie sięgała tak daleko, by podejrzewać syna (wnuczka) pani Weber o tak szerokie plany. Józek nie podejrzewał, że płacąc o pięćdziesiąt złotych więcej zwiększa zdolność inwestycyjną swego kraju. Pod warunkiem oczywiście, że syn (wnuczek) inwestował w rodzime instytucje inwestycyjne. Co zresztą jest bardzo wątpliwe.

To zupełnie nieistotne

To zupełnie nieistotne, zupełnie.

Kiedyś akcyzę za samochód sprowadzony z zagranicy można było zapłacić na miejscu w urzędzie celnym (pewien bohater opisał to w tekście Dziewczyny z agencji). Teraz boksy kasowe stoją martwe, szyby mają zasłonięte starymi roletami. Dziś, po złożeniu wniosku, pobiera się wycinaną nożyczkami małą karteczkę z koszyczka stojącego na stolikach w poczekalni. Kartkę nr 2 otrzymuje się od bardzo miłego urzędnika celnego, który wyjaśnia, że teraz wpłaty dokonuje się przelewem. Gdzie? Gdziekolwiek – na poczcie, przez internet, gdzie kto chce. Na pewno nie w urzędzie.

Opłacenie podatku akcyzowego jest konieczne, by zarejestrować pojazd i móc nim jeździć. Czasem, ale tylko czasem, zależy nam na tym, by móc jeździć jak najszybciej. Dlatego czas oczekiwania na zaksięgowanie kwoty na koncie urzędu celnego trwa średnio tylko trzy dni.

Wacek ma wszystko, żeby dokonać przelewu przez internet. Loguje się na swoje konto w mBanku i wpisuje nazwę odbiorcy, numer konta, kwotę oraz wypełnia pole „tytułem” dokładnie tak, jak mu polecił urzędnik. Wypełnia to, co trzeba, tak jak zawsze, kiedy robi przelew. I kiedy klika „wyślij” sprytny portal mBankowy w ułamku sekundy oblicza, że ten numer konta należy do jaśnie najwyższego urzędu skarbowego lub tym podobnego. I, że, w takim razie, nie będzie tak prosto.

Pojawia się teraz o wiele bogatszy formularz, w którym Wacek musi zaznaczyć odpowiednie symbole, okresy, daty. Jakie okresy? Jakie symbole? Wacek konsultuje się z konsultantem który stwierdza, że wszystko, co potrzebne, Wacek powinienem otrzymać od urzędnika i że inaczej nie da rady. Nie da rady! Biedny konsultant ostrzega Wacka, że za jego drobne sugestie co do wypełnienia formularza odpowiada i tak Wacek. Wacek się boi, ale próbuje. Wymyśla różne symbole i daty, ale wtedy nie ma gdzie wpisać numeru konta (który pobrał z koszyczka w poczekalni). A jak pojawia się okienko do wpisania numeru konta, to dalej nic już nie działa.

Wacek mówi biednemu konsultantowi, co myśli o mBanku, nadmieniając, że to nie jego (konsultanta) wina, że on (Wacek) tak myśli.

Kiedy tak patrzę na tę sytuację przypomina mi się wczorajsza próba spektaklu Hanocha Levina „Płomień żądzy” w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej, w Teatrze Bagatela (tytuł oryginalny: „Jakiś i Pupcze”). I tak mi się nachalnie przypomina zdanie wypowiadane przez jedną z postaci, akurat swata, który miotając się między młotem a kowadłem (rodziną pani młodej i pana młodego) zatrzymuje się nagle i wypowiada przez zaciśnięte zęby słowa: „jak ja was wszystkich nienawidzę”.

Ale i to nieistotne.

Nowe BMW jak stary, złamany ząb

Mój znajomy pomyślał, że będzie jeździł nowym BMW. Ale nie chciał wydawać dwustu tysięcy złotych, wybrał więc formę finansowania, która nazywa się leasing. Jak w końcu wsiadł do takiego auta, to się cieszył, nietrudno sobie wyobrazić. Zresztą hasło firmy brzmi właśnie jakoś tak: „radość z jazdy”.

Cieszył się i ja też bym się cieszył, jak bym w końcu wsiadł i jechał. Cieszyłbym się, widząc różne kontrolki, jak się zapalają i gasną, bo nawet kontrolki firma BMW potrafi tak zaprojektować, żeby sprawiały przyjemność, kiedy mrugają. Było to na początku wakacji, w drodze na północ Polski, kiedy jedna kontrolka zapaliła się i nie zechciała gasnąć. Gdzieś pod Częstochową zdaje się, tak sobie przypominam, a opowiadała mi o tym jego żona, zauważył, że jedna kontrolka nie gaśnie, a jej świecenie nie jest już takie przyjemne, jak na początku. Zajechał więc do pierwszego lepiej wyglądającego warsztatu, bo po pierwsze stać go na dobrze wyglądający warsztat, a po drugie polubił BMW. Mechanik w warsztacie stwierdził, że trzeba dolać płynu do chłodnicy i na razie można jechać dalej, ale nie za daleko, i że trzeba oddać BMW do serwisu, zwłaszcza, że jest na gwarancji.

Nie dowiedziałbym się o tym, gdyby mój znajomy nie miał żony dentystki, i gdyby w połowie września nie złamał mi się ząb. U dentysty jest trochę jak u fryzjera, rozmawia się, jasna sprawa, bo jest czas i okazja, tyle tylko, że dentysta może sobie pozwalać na dłuższe monologi, w przeciwieństwie do fryzjera, u którego mówi zwykle klient. Na początku wizyty przyznałem, że zamierzam wymienić moje pełnoletnie BMW na inny samochód, a dentystka zapytała mnie, czy kolejnym autem też będzie BMW?

Nie miałem możliwości od razu odpowiedzieć, bo u dentysty rozwiera się raz szczękę a zamyka – i po kilkunastu minutach. Co mogłem robić, to słuchać, i słuchałem. Że teraz inne kobiety, te w biurach obsługi klienta, w serwisie jak i w centrali, śmieją się z jej męża, bo on pisze im całe elaboraty o tym, jak minęły wakacje, a on, zamiast jeździć nowiutkim BMW, dostał w zastępstwie starego, w którym musi zmieniać biegi, a tego nie robił od lat. Że dwa miesiące naprawiać BMW to nie jest zgodne z kartą gwarancyjną, a one mu odpisują, że co prawda naprawa ma trwać najwyżej dwa tygodnie, ale pod warunkiem, że części zamienne są dostępne, a tym razem tak się składa, że dostępne nie są. On im odpowiada, że mogą wyjąć potrzebną część z nowego samochodu, który stoi w salonie i włożyć do jego auta, bo przecież dwa miesiące naprawy to brak radości z jazdy u klienta oraz wstyd dla firmy (tak, naprawdę tak im napisał!) Ale na takie propozycje nie dostaje już odpowiedzi.

Poza pisaniem elaboratów niewiele może zrobić, bo auto tak naprawdę nie należy do niego, tylko do banku. Przecież wziął je w leasing. A w banku nikt nie sprawdza, czy on ma radość z jazdy, tylko czy płaci co miesiąc. I on płaci!

Są jeszcze tacy, którzy płacą

– Nie zatrudnimy pana na umowę o pracę. Zatrudnimy na umowę zlecenie.
– Przecież nie tak wcześniej rozmawialiśmy.
– Możemy zatrudnić na umowę zlecenie.
– Coś się zmieniło?
– Takie mamy warunki.

Po jednym dniu oraz telefonie ważnej osoby.

– Dobrze, zatrudnimy na umowę o pracę. Ale wypłata będzie po miesiącu.
– To znaczy?
– Wypłata za miesiąc wrzesień będzie w listopadzie.
– Nie zgadzam się na to.
– Nikt nie jest niezastąpiony.
– Nie twierdzę, że jestem niezastąpiony, ale jak mam przeżyć cały miesiąc?
– Nie martwcie się, będzie dobrze.
– Ale jak będzie dobrze?
– …(klepanie po plecach).

Dlatego chciałbym napisać o czymś pozytywnym. O Fabryce Tłumaczeń z Wrocławia. Moja dziewczyna siedzi teraz przy komputerze i tłumaczy tekst z polskiego na rumuński dla tego biura. W pewnym momencie podnosi głowę i mówi: z nimi nigdy nie miałam problemów. Zawsze płacą na czas, na początku każdego miesiąca sami regulują wszystkie należności. Żadnych przypomnień, upomnień, proszenia się.

Po tym, co od niej nierzadko słyszałem, tym razem serce mi rośnie. Dedykuję ten przykład wszystkim, którzy pracują dwa razy. Pierwszy raz, gdy wykonują zlecenie, a potem drugi, czasem pochłaniający więcej sił niż praca właściwa – gdy próbują się doczekać wynagrodzenia.

Piękno

Budynek dworca w Nowym Targu. Napis „kasy” z pewnością jest nieaktualny, nie jest możliwe zakupienie biletu na dworcu w Nowym Targu. Dlatego sądzę, że „informacji” również nie można tu uświadczyć. Czy jest „poczekalnia”? Nie sprawdziłem, nie wiem.

Budynke dworca PKP w Nowym Targu, fot. Piotr Kubic

Fotografowie, czy odnosicie wrażenie podobne do mojego, że dopóki istnieją takie miejsca jak to, jest jeszcze co fotografować? Jeśli wszystko zostanie uporządkowane, posprzątane, usystematyzowane, to nasze zdjęcia będą przerażająco nudne. To, co nas pociąga, to jednak ogrom statystycznego przypadku, jaki pozostawia po sobie upływający czas, odciskający nieprzewidywalne, niepowtarzalne piętno w otaczającym nas świecie.

Mekka

Miejsce, do którego przyjechałem, odczuwam jako Duchową Mekkę. Tuż przed północą, padając z wyczerpania, stałem przy wielkiej półce z książkami i słuchałem, jak kuzynka Gośka poleca mi pozycje wydawnicze, jedne po drugich. Zanim kończyła opisywać jedną książkę, przechodziła do następnej, a w jej głosie dało się słyszeć zadyszkę, może jak u biegacza, który wznosząc się na pagórek widzi przed sobą następny i następny, i już nie może się doczekać, by je wszystkie zdobyć jak najszybciej. Powinienem iść spać, ale jak iść, skoro oto jest ten moment, którego pominąć, przerywać, kończyć nie powinno się nigdy, lecz należy pozwolić mu wybrzmieć wraz z fascynacją, która go stworzyła.

Jeden z tropów ma swój początek dżdżystego dnia podczas imprezy „Lato z książką” w Łebie. Tam Krzysztof Mroziewicz, w trakcie autorskiego spotkania, opowiadał o zjawiskach współczesnego świata. Sześćdziesiąt minut minęło niezauważalnie, przenosiliśmy się w wyobraźni w różne rejony świata – Kuba, Jugosławia, Rosja, Birma, Afganistan. Siedzieliśmy pod namiotem, którego plandeka dźwięczała markotnie w kroplach deszczu. Za naszymi plecami, portowym kanałem, przepływały wycieczkowe stateczki, na których tętnił bas dyskotekowej muzyki przy wtórze wrzaskliwych głosów rejsowych konferansjerów.

Krzysztof Mroziewicz wymienił wtedy książkę „Ucieczka od wolności” Ericha Fromma. Trzy dni potem, po przejechaniu stu siedemdziesięciu kilometrów, w pewnej wiosce na Pomorzu Zachodnim, siedziałem przy dużym stole w obszernej kuchni. Za oknem powoli ciemniał letni wieczór, a wujek Staszek, w toku dyskusji na temat współczesnego świata, wychodził co chwila i przynosił kolejne książki. Dwie, trzy z nich to były grube, choć nieduże tomy, rozprawiające o tym, że współczesne regulacje społeczne, wprowadzane na drodze społecznego porozumienia, mają za zadanie obronić człowieka przed złem znajdującym się w nim samym.

Po którejś wymianie zdań naszej dyskusji wujek wstał znowu i zniknął za drzwiami. Po chwili wrócił trzymają w ręku niewielką książeczkę o kremowej okładce. „Z tych wszystkich rozpraw tę naprawdę warto przeczytać” powiedział, gdy położył ją na stole. Sięgnąłem po i przeczytałem brązowy napis: Erich Fromm / Ucieczka od wolności.

Teraz, rankiem, czytając pierwsze strony, zastanawiam się, jak to możliwe, że trafiłem na tę książkę tak późno. Może musiałem oglądnąć wcześniej te wszystkie filmy o Hitlerze i Stalinie…?

„Wolność, mimo, że przyniosła [człowiekowi współczesnemu] niezależność i władzę rozumu, uczyniła go samotnym, a przez to lękliwym i bezsilnym” czytam w krótkim wstępie napisanym przez samego Ericha Fromma. „Owa izolacja jest nie do zniesienia i ma on do wyboru albo ucieczkę przed brzemieniem wolności ku nowym zależnościom i podporządkowaniu, albo dążenie do pełnej realizacji wolności pozytywnej, która opiera się na jedyności i niepowtarzalności człowieka”.

Wolność nieuchronnie prowadzi do uczucia samotności. Lecz „istnieje tylko jedno możliwe, twórcze rozwiązanie dla złączenia zindywidualizowanego człowieka ze światem: aktywna solidarność ze wszystkimi ludźmi, miłość i praca, dzięki którym człowiek zjednoczy się na nowo ze światem, już nie za pomocą pierwotnych więzi, lecz jako wolna, niezależna jednostka”. Jeśli to zjednoczenie nie uda się, z najróżniejszych powodów, „wolność staje się nieznośnym ciężarem. Staje się równoznaczna ze zwątpieniem, z życiem pozbawionym sensu i celu. Wtedy rodzi się potężna tendencja do ucieczki od tego rodzaju wolności, bądź ku podporządkowaniu się, bądź też w stronę jakiegokolwiek związku z ludźmi i ze światem, który zapewniłby uwolnienie się od niepewności, nawet za cenę utraty własnej wolności”.

Pięciozłotówka

Teresa powiedziała mi kilka słów o swoich snach z tych dni, w których leżała na oddziale intensywnej terapii. Była nieprzytomna prawie dwa tygodnie. Wydawało mi się, że człowiek nieprzytomny nie cierpi, bo nie czuje bólu, nie wie też, że leży, po prostu nic nie wie. Tak myślałem do niedawna. Opowieść Teresy uświadomiła mi, że mogę się mylić. A skoro człowiek nieprzytomny może coś przeżywać, to otwiera wachlarz najróżniejszych możliwości, z których co najmniej połowa (statystycznie rzecz biorąc), nie wygląda zachęcająco.

Jeden mój lunatyczny spacer w nocy z niedzieli na poniedziałek odbijał się silnym, depresyjnym echem przez kilka dni. A gdybym śnił koszmary cały tydzień? Po takim okresie można mieć trudności z powrotem do równowagi, do pozytywnego kontaktu z otoczeniem…

Nad łóżkiem Teresy wydaje się coś być. Ale ci, którzy tu przychodzą, na wszelki wypadek nie podnoszą głowy do góry. Tak naprawdę nikt nie wie, czy to coś tam jest, ale nikomu nie spieszy się, by to wyjaśniać. Zresztą, powiedzmy sobie szczerze, tego wyjaśnić się nie da, a nawet, gdyby się dało, to my raczej tego nie chcielibyśmy. Tak więc nie zadajemy głośno niepotrzebnego pytania, a nawet jeśli po cichu jest sobie zadajemy, to wynika to z naszej lekkomyślności, niekonsekwencji.

Ogród fot. Piotr Kubic

W pokoju obok leży Joanna, która też niedawno wróciła ze szpitala. Mówi o wiele mniej niż Teresa. Poprosiła, żebym odwinął jej dłoń. Jej dłoń była pod kołdrą, a gdy próbowałem ją wyciągnąć, na jej twarzy pojawiły się grymasy. Dłoń była owinięta szerokim, białym plastrem, a na przegubie zobaczyłem ciemną, twardą, wypukłą narośl wielkości pięciozłotówki. Pomyślałem, że niedawno był tam wenflon. Potem wenflon przeniesiono na dłoń i właśnie dlatego teraz jest zawinięta. Nie mogę odwinąć dłoni, Joanna powinna o tym wiedzieć, bo zna mnie od dwóch lat i wie, że nie jestem pielęgniarzem ani opiekunem. To znaczy – wiedziała, że nim nie jestem…

Drobna różnica, którą widać choćby na stacji benzynowej

Wjechaliśmy do Rumunii. Pierwsze, co trzeba zrobić, to zatankować. I pierwsze wrażenie, które powtarza się od kilku lat: złoty i lej mają prawie tę samą wartość – 1 PLN = 1,038 RON, a dziś rano kupowałem gaz w Polsce po 2,34 zł za litr, zaś wieczorem, w Rumunii – po 3,12 leja. Średnie zarobki w Rumunii stanowią około 35% średniej w Polsce.

To porównanie można rozciągać dalej – na ceny w sklepach spożywczych, komputerowych, hipermarketach. Ceny takie jak u nas albo trochę wyższe. Odwiedzając różne rodziny, wchodząc do ich domów, patrzę jak wyglądają, jak funkcjonują. W międzyczasie przypominają mi się słowa, które słyszałem np. przed ostatnimi wyborami samorządowymi u mnie w miasteczku – że nigdzie nie jest tak źle, jak w Polsce…

Wizja spektaklu

Stara lampa zwisająca z sufitu oświetla poplamione i odrapane biurko. Rzeczy na nim trudno wymienić czy policzyć. Z odblasku światła, które rozprasza się na popękanym blacie, leżących tam bibelotach, kartach do gry, rozsypanych starych monetach, banknotach, puszce blaszanej, z odblasku wyłaniają się wokół półki pełne trudnych do rozpoznania przedmiotów. Telewizor? Monitor? Wazon? Figurki porcelanowe, duże radio, jakieś urządzenia elektroniczne, lampy, klosze, gdzieś kierownica czy koło roweru, wentylator. Atmosfera zamknięcia w półmroku, na granicy którego, wokół biurka, stoją dwa krzesła, z których każde inne oraz fotel, z grubymi, obłymi podłokietnikami.

– Masz forsę?
– A co?
– Potrzebuję forsy.
– Na co ci.
– Moja sprawa, zresztą i tak jesteś mi winien.
– Byłem winien, ale oddałem.
– Oddałeś tylko połowę.
– Bo drugą połowę byłeś mi zaległy.
– Oddaj teraz.

Od strony postaci, która stoi w mroku, wyłania się i wchodzi w światło podstarzała dłoń, na jej przedłużeniu – mankiet wyszarzałej, liliowej marynarki. Z tyłu, pewnie z okna, między półkami, przeciska się stłumione światło z zewnątrz, rozprasza na wiszącym w powietrzu kurzu staroci.

Kurzu jest więcej niż światła, ale najwięcej – nieznanych kształtów, które tylko wydają się rozpoznane. Gdyby przynieść filmowe albo teatralne reflektory i zapalić, wtedy wszystkie one stałyby się oczywiste i banalne, lecz to chyba nigdy nie nastąpi. Pokój, sklep to czy lombard, jest tak samo niepoznany, jak przeszłość i przyszłość ścinających się ze sobą bohaterów.

Tak wiele można wyczytać z ich głosu, a kiedy wreszcie zbliżą się do lampy na tyle, że promień lampy muśnie ich twarze, starczyć musi kilka sekund, by popatrzeć.

Akcja faluje, o ile akcją można nazwać poruszanie się wokół biurka, pomiędzy krzesłami, między światłem i ciemnością. Jest akcja, tylko rozgrywa się w emocjach, na poziomie napięcia sporu i jego rozładowania. Nic się wielkiego nie dzieje, a kiedy ma dojść do kulminacji, ostatecznego ataku i zwycięstwa, wszyscy w końcu pozostają tam, gdzie byli. Protest, wolność, zwycięstwo nie opuszcza tego pokoju.

Zamknięty sam w sobie świat, który kręci się w kółko. Kosmos, z którego wyjście jest  hipotetyczne. To, co poza pokojem, istnieje tylko w wyobraźni bohaterów, którzy zresztą niewiele mogą sobie wyobrazić. Jednak to świat samowystarczalny, ponieważ niewiele bohaterom potrzeba. Stan równowagi i nieskończoności, nawet jeśli realizowany poprzez wzajemne walki, rozejmy, nadzieje i rozczarowania.