Lena

W tym wpisie zacząłem pisać o mapach, ale zgubiłem wątek. Podejmuję go teraz.

Rozwijaliśmy papierowe mapy podczas wakacyjnych podróży. Za każdym otwarciem mapy wydobywał się z niej dziwny zapach. Wystarczyło, że wzrok padł na nieregularne, różnokolorowe kształty, które ukazywały się zaraz po rozchyleniu złożonych równolegle kartek.

Pamiętam też atlas, otwarty po raz pierwszy chyba przy dziadku. A może przy ojcu? Raczej nie. To dziadek czasem opowiadał mi do snu historie z dalekich stron. Kiedyś powiedział o tym, że ludzie polecieli na Księżyc i zabrakło im tlenu. Albo nie powiedział do końca, albo go nie zrozumiałem, dość, że tamtej nocy, i wiele razy potem, usypiałem ze strachem – że oni czuli się strasznie, gdy brakowało im powietrza do oddychania.

Oglądałem mapy Antarktydy, zupełnie białe, bez zielonych ani czerwonych obszarów. Może dziesięć lat potem przeczytałem książkę o tym, jak Krzysztof Baranowski wraz z załogą dopłynął Pogorią do Antarktydy. I jak tam, podczas sztormu, gdy ani kotwica ani pracujący na pełnych obrotach silnik nie były w stanie uratować żaglowca od dryfowania na góry lodowe, kazał sternikowi kręcić ósemki. I wtedy dali jakoś radę.

Oglądałem mapę Spitzbergenu po tym, jak w telewizji usłyszałem o wyprawach tam.

Kiedyś zepsuło nam się w domu radio, którego ojciec używał od zawsze. Tata usypiał odwrócony do ściany, a między ścianą i tapczanem było wciśnięte radio. Miało trzy gałki oraz kilka klawiszy. Wkładało się do niego baterie R20, które starczały na bardzo długo. Radio grało cichuteńko tak, że nikt w pokoju nie był w stanie usłyszeć, co tak naprawdę gra. Ojciec usypiał przytulając ucho do jego białej, metalowej, perforowanej obudowy, w miejscu, gdzie wewnątrz był zainstalowany głośnik.

Potem, sam nie wiem jak, ja też mogłem usypiać przy tym radiu. Nastawiałem fale średnie albo krótkie. Na krótkich falach, gdy kręciłem gałką strojenia, lekkie poruszenie pokrętła powodowało przeskakiwanie wielu stacji. Trudno było coś ustawić, a stacje świergotały przy strojeniu, jak nawiedzone ptaki wiosną.

Głosy dobiegały najróżniejsze, w wielu językach. Wyobrażałem sobie, że o tysiące kilometrów od naszej sypialni ktoś siedzi w studiu radiowym i mówi np. po rosyjsku. On nawet nie wie, że ja go słucham, ale na pewno ma nadzieję albo przypuszcza, że słuchają go jacyś ludzie w miejscach, których nawet nie mógł sobie wyobrazić. Nie miałem pojęcia kto i po co mówi gdzieś w studiu na falach krótkich albo średnich, skoro nikt u nas w domu nie używał wtedy zakresu innego, jak długie fale. Na nich nadawany był Program Pierwszy Polskiego Radia.

Kiedy zepsuło się radio, ojciec kupił nowe. Nazywało się Lena. Ładna, miła nazwa, lecz kiedyś na lekcji geografii dowiedziałem się, że Lena to rzeka w Związku Radzieckim. Otworzyłem atlas i spojrzałem na mapę. Na dole była podziałka w tysiącach kilometrów…

To małe radio, które było u nas nowe, nazywało się tak, jak rzeka… wielka. Tak tak, wielka rzeka to przecież Nil, Amazonka, Missisipi… Ale wielkich rzek jest na świecie więcej, a mnie chodzi o takie, które są wielkie, ale o których się nie myśli, nie pamięta. Wzdłuż nich żyją tysiące i miliony ludzi. Obok tej masy wody przetaczającej się każdej minuty i sekundy, zebranej z setek i tysięcy kilometrów kwadratowych…

Lena ma długość ponad cztery tysiące kilometrów, (kto jest w wstanie to sobie wyobrazić!) i przebiega przez rejony, o których nie mam pojęcia. Jej ujście, wystarczy rzucić okiem na mapę, przyprawia o zawrót głowy. Gdzieś tam ludzie zmagają się ze swoimi codziennymi problemami, które decydują o ich egzystencji. Lena płynie od tysięcy i więcej lat bez względu na to, kto jest prezydentem Rosji, Stanów Zjednoczonych, a kto napisał na Twitterze wiadomość dnia.

By być na przekór – marzę, by zobaczyć choć raz Lenę i jedną wioskę, która leży na jej brzegu. Zobaczyć mieszkających tam ludzi. Możliwe, że marzę tylko dlatego że wiem, że nigdy nie będzie okazji, tam się znaleźć. Bo to nawet bez sensu – dlaczego akurat Lenę?

plac zabaw

Zapach lata

O wiośnie i lecie decyduje, zdaje się, zapach. To dlatego nawet te chłodne dni, jak dziś, bez wątpienia należą do lata. Nie mam żalu do chłodu, skoro pachnie tak samo, jak trawy w Czersku, Białogardzie, Kruklankach.

W drodze otwieraliśmy papierowe mapy. Trzeba było sporo miejsca, żeby je rozwinąć, kładliśmy je np. na masce naszego rodzinnego samochodu. Albo na trawie, lub na dworcowych ławkach. Zdarzyło się kłaść na nadbudówkach kabinowych łódek pomiędzy Giżyckiem a Sztynortem.

Czuję zapach lata, a busem zmierzam do zamkniętych, zacienionych pomieszczeń, w których spędzam całe godziny. Albo spędzam czas przechodząc, przejeżdżając ulicami dużego miasta, między jednym zacienionym pomieszczeniem a drugim. W imię czego?

Tworzenia znów przeszłości, którą będzie można wspominać? Jakoś wątpię.

Triumf i gehenna

W nocy, o północy, triumfuję. Kończę dzień mocnymi akcentami, stawianymi w fotografii, tekstach, muzyce, czasem wideo. Żyję do godziny pierwszej w nocy, czasem drugiej, może i trzeciej. Potem, z triumfem, kładę się do snu by po kilku godzinach dogorywać, gdy budzik wygrywa melodie.

Zobaczcie na przykład to poniżej. Zostało nagrane wczoraj. Tkwi gdzieś na karcie pamięci małej kamery cyfrowej. I będzie tkwiło, dopóki ktoś tego komuś nie pokaże, komukolwiek, w kimś odezwą się pozytywne uczucia. Dla tych uczuć warto kończyć dzień mocnym akcentem, nawet o pierwszej w nocy…

 

Fragment zajęć warsztatów teatralnych Lato w teatrze, Teatr Bagatela, czerwiec 2015. Strona warsztatów.

Listy

Kiedyś był mistrzem w odpowiadaniu na listy. Jako nastolatek odpowiadał od razu, dowcipnie, cięto, z rozmachem, z rozmarzeniem. Czym były wtedy listy? Czymś jak szybka jazda na rowerze albo gra w piłkę. Zajeżdżał się wtedy i zagrywał. I odpowiadał na listy tak szybko, że jego korespondenci (nie było ich dużo, raczej mało) nie dotrzymywali tempa.

Im bardziej próbował coś zagłuszyć, tym bardziej to wołało o pomoc. Pisanie listów jako sposób na przeklętą samotność sprawdza się tylko częściowo. Zresztą trafił na człowieka, który odpisywał szybciej niż on. I co? I nic. To działa tylko do pewnego momentu.

Pisanie listów mu pozostało. Teraz, kiedy inni nie odpisują od razu, on czyta to, co sam do nich napisał. Dziś to jest proste, wystarczy kliknąć na folder wysłane. Czyta to, co sam napisał, bo inni nie odpisali (jeszcze). To łatwiejsze, niż odpowiadać na listy. Czasem, przyznaje się, otwiera skrzynkę odbiorczą i prosi w myśli, żeby inni jeszcze nie odpisali. Bo choć czeka na listy, to z drugiej strony boi się fali, która nadejdzie wraz z listem. Będzie go zalewać, on się w niej pogrąży, potem zacznie płynąć, najpierw nurkując, ale potem znajdzie rytm, wyjdzie na powierzchnię i dalej, dalej, i tak bez końca.

Jedyne wyjście – napisać powieść

Żyję w kosmosie – tyle jestem w stanie napisać. Przyjechali teściowie zza trzech granic. A nasz dom liczy od dziś, na kolejne trzy dni, czwórkę dzieci. Wyjaśnię, że jedna z moich przedmałżeńskich rozmów z moją ówczesną narzeczoną dotyczyła liczby dzieci, kiedy to wymieniłem właśnie liczbę „cztery”.

Jestem też po przelewaniu samogonów, które przyjechały zza trzeciej granicy, a które w oryginale mają nazwę „țuică” oraz ”vișinată”. Dzięki nim moja zdolność oceny wzniosła się na niecodzienny poziom, podbudowany radością z niecodziennego spotkania jak i tym, że jest po prostu piątek wieczór.

Gdybym chciał szerze wyjaśniać, na czym polega moja bytność w kosmosie, musiałbym napisać powieść. Nie wątpię, że wtedy wszelkie okoliczności, powody i wyniki stałyby się dla was jasne. Niemniej jednak nie jestem pewien, czy kiedykolwiek będę w stanie napisać powieść. Tak więc podejrzewam, że pozostanie tak, jak jest. Jak w przypadku setek tysięcy i milionów ludzi, którzy przeżyli coś, ale nie są w stanie tego zanotować, zachować, zapisać, przekazać, wyrazić. Co nie oznacza przecież, że to się nigdy nie zdarzyło…

Droga do lata

Od bramy prowadzi droga wzdłuż ściany domu. Za rogiem otwiera się podwórko i zaraz po lewej stronie stoi jaśmin z białymi kwiatami. Zapach jaśminu sięga do bramy i jeszcze dalej, prowadzi przechodnia jak promień radiolatarni sprowadza samoloty na lotnisko. Zresztą może to zapach innego jaśminu, bo od strony sąsiada, za bramą, pochyla się drugi. Tak naprawdę kiedyś było ich trzy. I jest ten trzeci! Po drugiej stronie podwórka, od północnej strony, przy samej ścianie garażu kolejnego sąsiada, jego gałązki odpychają się od tynku i zwracają w stronę podwórka.

Od zawsze – po zapachu poznawaliśmy, że będą wakacje. A z nimi – nieznane, dalekie wędrówki. Podróże całonocne samochodem, albo przynajmniej pociągiem. Świt pędzący, w stukocie kół, na równinach za Poznaniem, zasłoniętych kurtynami mgły.

My, dzieci, czekaliśmy na wakacje. Czekaliśmy – na co? Czy ciągle jeszcze czekamy, my, dorośli? Może czekamy ostrożniej, z przyciszoną nadzieją, rejestrując i odkładając w pamięci cokolwiek się stanie. A że stanie się coś innego i gdzie indziej, niż co dzień, to zdaje się wystarczającą nagrodą…

Czy naprawdę robimy to, musimy robić to, czego nie chcemy? Czy wiemy, czego byśmy chcieli, czy już tak wrośliśmy w obowiązki, że wydają się nasze, jedyne… Cóż dopiero zerwać się nagle a beztrosko – do wymarzonego i już zapomnianego dzieła…

Zmartwychwstanie

Od trzech dni czarne wieko zamykało się nad nim, nie domykając się całkowicie. Co prawda nie wyglądało na to, że się domknie, ale to ciągłe zamykanie było fatalne. Podpierał wieko ręką i odpychał, ale sił starczało mu na krótko, i znów opadało. Przeziębienie. 

Z przyciężkim wiekiem nad sobą włóczył się od domu do pracy, zajęcia do zajęcia, od spotkania do spotkania. Przysiadał w kącie, przymykał oczy na pół minuty czekając na czerwonym świetle, drzemał piętnaście minut między jednym telefonem a drugim. Wieko stawało się lżejsze na jakiś czas, na chwilę.

Zmartwychwstanie poczuł dziś, na huśtawce. Pojechał wieczorem na przejażdżkę rowerową z dziećmi i na placu zabaw, przez przypadek, usiadł na huśtawce. Chciał odpocząć… zabujał się.

Właśnie zachodziło słońce; niebem, między blokiem a budynkiem zamkniętej w niedzielę szkoły dążyły niepostrzeżonym, posuwistym krokiem, rozciągnięte pierza chmur. Na placu zabaw, czyli tu, na ziemi, pusto; dwie mamy, gaworzące, oddalały się, pokrzykując na dwóch małych synków biegnących kołyszącym się krokiem.

zachód w gęstej zabudowie

Tam, o zachodzie słońca, wieko zaczęło ulatywać. Teraz, kiedy jest w domu, na zewnątrz już ciemno, a wewnątrz jego duszy – jasno. Słyszy, jak z łazienki dobiega głos synka, który może po raz pierwszy w życiu zaśpiewuje się piosenką. Jak to się stało, że się zaśpiewuje, nie wiadomo, z punktu widzenia rodzica to po prostu przypadek, choć przypadków nie ma. Szczególne, że całe miesiące starań nie przyniosły efektu i syn nie zaśpiewał, a śpiewa właśnie teraz i to jak! Wystarczy posłuchać dwóch, trzech wersów. Zmartwychwstanie. Jak je sprawić, na zawołanie, nie wiadomo. Pozostaje nadzieja, gdy opada wieko, tym większa radość, gdy przejaśnieje.

Wszystko jest przeszłością, raczej – wyobraźnią

Wszystko jest przeszłością, bo przecież uchwycenie momentu „teraźniejszości” jest praktycznie niewykonalne… Powiedziałbym, że przyszłość, jakiej się spodziewamy, też jest już przeszłością. A ta przyszłość, która się stanie, i tak będzie inna od spodziewanej. A jaka będzie naprawdę – tego nawet nie zdążymy zauważyć, bo stanie się przeszłością w ułamku sekundy, i to na tyle ograniczoną, na ile zarejestrują ją nasze zmysły, ale i na ile zostanie zapisana w pamięci.

Dlatego z pomocą przychodzą nasze zdolności wyobraźni i projekcji. One wypełniają dziurawą jak sito percepcję oraz pamięć – wypełniają tym, co chcemy widzieć, przeżywać, doświadczać. Dlatego świat jest dla nas taki, jakim chcemy go mieć, bo jaki jest naprawdę – tego nie jesteśmy w stanie się dowiedzieć…

Twórca z gorsetem

Czasem dopada mnie przemożna chęć, żeby powiedzieć „nie” wszystkim trendom w fotografii, które mogą w jakiś sposób mnie dotykać. Wszystkiemu temu, o czym wiem, że spodziewają się odbiorcy. Jak w poprzednim moim wpisie – zdjęcia, które do niego wybrałem, sprzeciwiają się zasadzie pełnego kadrowania. Ucięte stopy, ucięte dłonie, ucięte pół postaci. Na marginesie – pokłóciłem się kiedyś z koleżanką plastyczką, która wytknęła mi ucięte kończyny na niektórych moich zdjęciach. Na nic zdawały się argumenty merytoryczne – „ręka cała musi być!”. Nie miałbym się jak bronić gdyby nie to, że kiedyś zabrałeś mnie, Marcinie, do Musee d’Orsay i zobaczyłem na własne oczy obcięte impresjonistycznie kończyny w malarstwie. Argumentem tym (argumentem, że byłem w Musee d’Orsay, a nie argumentem rodzaju merytorycznego) zgasiłem ową dyskusję, jak to zwykle bywa, kiedy nie ma szansy na prawdziwe rozważania. (Dziękuję Ci Marcin. Dziękuje za tamte rozmowy, dyskusje, za Elika też…)

Nie chodzi o to, że czuję się znawcą, profesorem fotografii, krytykiem jakiejkolwiek sztuki czy kimś podobnym. Chodzi o to, że czasem tak bardzo uwiera gorset nakładany przez oczekiwania ludzkie. Że tylko ten ktoś, kto poczuł na sobie ten gorset i zrozumiał, że on istnieje, rozpozna szybko kogoś drugiego z gorsetem. Jeśli dwóch takich się spotka, to wystarczy, że mrugną do siebie okiem i już wiedzą, o co chodzi. I że raz na jakiś czas spotkają się w krzakach, np. w Parku Jordana, i zrzucą to z siebie, przynajmniej na chwilę. Okaże się wtedy, że na ten jeden moment powstanie coś, co ma swój sens, choć jest zupełnie inne; co odlatuje nieskrępowane, ku uciesze zniewolonych twórców, którzy, siłą rzeczy, muszą pozostać na ziemi.

SPN Bądźcie z nami, Ewa Pawlik, fot. Piotr Kubic

Oto zdjęcie zza sceny, z wczorajszego „Widowiska artystycznego dzieci i młodzieży niepełnosprawnej”. Zdjęcie strzelone w ciasnym fragmencie korytarza, między głowami i ramionami uczestników, przy pulpicie inspicjenta, z lewej jest wejście na scenę. W centrum – prowadząca Ewa Pawlik, wokół Zarząd Stowarzyszenia Pomocy Niepełnosprawnym „Bądźcie z nami”, z tyłu – opiekunki oraz dzieci, które zaraz wejdą na scenę. To obraz jakiegoś szaleństwa, które musi się zdarzyć, aby do skutku doszła taka impreza. Że te papiery, które trzeba trzymać w ręku, ta ciasnota korytarza, w której ubierają kostiumy dzieci, że pośpiech, stres, ekscytacja, że to wszystko naraz to kosmos jakiś, który pączkuje na trzy godziny, a potem zwija się w osobliwość, pozostającą w naszej pamięci.