Dobra….

Jeszcze dwie minuty niedzieli, ostatnia chwila, by powiedzieć: dobranoc… Budźcie się jutro…

Po prostu jeszcze raz

Nieruchoma kuchnia, sterta drobnych rzeczy, tu talerzyk, tam łyżeczka, chleb (nie schowany!), szklana miska z resztką sałatki owocowej, bolka z ciemnego szkła o pojemności 3/4 litra, papierowe akwarium z życzeniami urodzinowymi dla córki, kubek niekapek, myszka komputerowa, lniana torebka dziecięca, rachunek za komórki, pod nim książka Opowiadanie obrazem, pusta butelka plastikowa (czy mam wymieniać dalej?), zestaw cukrzyka (pen z insuliną, glukometr, paski i nakłuwacz, na parapecie rząd kwiatów, butelka plastikowa z wodą dla kwiatów, idąc w drugą stronę – od półtora roku nieużywane krzesełko dla dziecka (właśnie, może ktoś potrzebuje?), na nim inhalator, pudełko z niewyjaśnioną grą dziecięcą, pod spodem – samochód Beniamina zaparkowany, wisi obok reklamówka z czymś, leżą jakieś dokumenty / papiery, stoi krem, leży lalka, wciśnięty plecaczek…. no dość. Wyłączam żarówkę u góry, zapalam małe światełko…

Mruczy lodówka. Za głośno mruczy, pewnie wkrótce się zepsuje. Uchylam okno, chcę więcej tego dalekiego wycia ciężarówek, gdzieś tam, na obwodnicy. Całkiem takie, jakie trzydzieści lat temu wstrząsało nami, w drewnianych domkach wczasowiczów, nad polskim morzem. Wycie startujących radzieckich myśliwców, których baza była właśnie kilkaset metrów od ośrodka, przy którym domek trząsł się jak pomięty arkusz paczkowego, cienkiego papieru miętego nagle i wściekle w kulkę kilkoma ruchami bezlitosnych dłoni.

Spokój. Jednak. W ciągu dnia – zniechęcenie, lenistwo wręcz. Czy to nareszcie oczekiwana stabilizacja. Ależ nie, nie pamiętasz? Jeszcze przed chwilą żyłeś gorączką, kolejną, jeszcze jedną, a potem następną.

Nie ma dnia bez dramatu!

Spoko spoko, wszyscy żyją. Dramat dosięgnął mnie tuż po chwili, gdy nacisnąłem klawisz "kasuj". Z tym, że było to kasowanie nieodwracalne. Cóż z tego, że zaraz po tym, z przerażeniem, szukałem, znalazłem i kliknąłem na "stop"? Ale w tym czasie – ile plików zostało skasowanych nieodwracalnie (pracowałem bezpośrednio na serwerze)? Czy moja strona www jeszcze żyje? Co ze zdjęciami, które przez miesiące pracowicie tam wkładałem?

Oj, ty informatyku amatorze (jakbym słyszał głos Wieśka), to nie robi się kopii zapasowych? Robi się robi, ale gdzie one są i kiedy zrobione…

Sekundy grozy: wrzask w kuchni, ręce na twarz, przerażone oczy żony – cóż tym razem!?? Tak, bawiłem się w informatyka. Uaktualnienia, problemy, komunikat "failure" i pusta strona w przeglądarce – nic nowego, a za każdym razem przeraża. Gorączkowe poszukiwania solutions oraz troubleshooting na stronie producenta. Przypomniałem sobie co to SQL, query, MyPhpAdmin, Create Table, a w dokumentacji – że zamiast TYPE= trzeba wpisać ENGINE=MyISAM.

Oto efekt – nowsza Księga Gości na mojej www. To dzięki niej przeżyłem te chwile, które przez jakiś czas pozostaną niezapomniane.

Przy okazji – jeśli oglądaliście kiedyś moje zdjęcia, proszę wpiszcie kilka słów komentarza w Księdze Gości. Co prawda mógłbym je sam sfabrykować, jak to się zwykle robi, ale ciągle mi głupio to robić. Uwaga! Brzydkie słowa mogą być automatycznie kasowane 😉

Dziękuję lekarzom!

Dwudziestego trzeciego lutego w poważnym stanie urazu głowy trafiłem na
Oddział Kliniczny Kliniki Neurochirurgii i Neurotraumatologii Szpitala
Uniwersyteckiego w Krakowie na ulicy Botanicznej 3.

Chciałbym ogromnie podziękować lekarzom i całemu personelowi, który
zajął się moim przypadkiem. Dzięki Waszej pracy, staraniom i
profesjonalizmowi moje funkcjonowanie wraca dziś do normalności, co jest
powodem szczęścia dla mnie i moich bliskich.

Piotr

PS. Od soboty będę mógł wrócić do pracy 😉

Wam!

Wy, którym udaje się przyznać, że kogoś potrzebujecie. Kogoś, kto da drobny sygnał, skinienie dłonią, przymrużenie oczu, ledwie lekki uśmiech, nawet sekundowe zastygnięcie, mówiące – widzę cię, wiem, że jesteś, czuję, myślę….

Wam – rozumiemy się! :-))))))

Wam… – dobrej nocy……..

Umiem więcej

Ten moment, gdy w ludziach obok, którzy do tej pory jawili się autorytetami, ideałami, zaczyna się dostrzegać niekonsekwencje, słabości. Pierwsze uczucie to zaskoczenie, że "to chyba niemożliwe". Drugie może być jak "utrata gruntu pod nogami", no chyba, że ma się już własne, dobrze określone zdanie, wtedy należało by "wziąć sprawy w swoje ręce".

Ten moment ciągle mnie zaskakuje, a zdziwiony wściekam się raczej niż przyjmuję do wiadomości to, że po prostu wiem i umiem więcej. Wściekam się może też dlatego, że większa wiedza i doświadczenie nie gwarantują sukcesu, gdyż wcześniej trzeba przekonać do tego innych ludzi. I tu jest, zdaje się, problem.

Tu jest problem, bo przekonywanie ludzi rzadko wiąże się z przekonywaniem do wiedzy i doświadczenia (których oni raczej nie są w stanie zrozumieć), tylko bardziej z charyzmą i umiejętnościami wywierania wpływu na grupę (czytaj: na "średnicę" społeczną). A do sterowania ludźmi ciągle nie mogę się przekonać.

Matko

Na darmo wracać do matki. Ciepłe słowa, bezpieczne łono – to przeszłość, teraz tylko naprzód. Być samotnym to coś jak być dorosłym, wspierać zamiast być wspieranym, być twardym na ciosy zamiast się bronić. 

Zacznij od kiełbasy

Mówi mój przyjaciel Michał – jak nie wiesz, co dalej, to zacznij od początku. Tak więc…

Pamiętam! Było to wtedy, kiedy na kanale History leciał film o grypie hiszpance (czy powinno być z dużej litery? w sumie jest sobota rano, co może zwolnić mnie od zastanawiania się nad tym) w powiązaniu z I Wojną Światową. Grypa zabiła więcej osób niż działania wojenne. "To skandal" pomyślałem leżąc na tapczanie naprzeciw telewizora "że prawie nigdy, kiedy mówi się o I Wojnie Światowej, nie wspomina się o hiszpance, która zebrała większe żniwo" (sprawdziłem, pisze się jednak z małej). Wtedy mój tata zapytał z kuchni, czy mam trochę czasu i mógłbym coś zrobić. Co prawda wtedy głowa bolała mnie jeszcze (po wypadku) dużo bardziej niż teraz, ale zgodziłem się.

Najpierw zaproponował mi samo kręcenie maszynką. Sam miał nakładać mięso, naciągać jelito i kształtować laski (chyba raczej pęta, znów szukałem w Internecie). Ale to było za dużo dla niego, a za mało dla mnie. Zacząłem więc sam nakładać.

"Jelito, czterdzieści dziewięć złotych za dziewięćdziesiąt metrów" powiedział tata. Czy może odwrotnie…? Nie mam pamięci do cyfr (ani nazwisk). Mięsa była cała miska, "półtorej godziny jak nic" pomyślałem. To z braku doświadczenia.

Moja fascynacja fascynacją ojca osłabła w chwili, kiedy wyjawił mi, że wraz z każdym wędzeniem zmniejsza się liczba drzew na naszym ogrodzie. "No a jak myślałeś, skąd biorę drewno?" Stanęła mi w oczach wizja ogrodu tylko z koszoną przez tatę trawą, zupełnie ogołoconego z drzew, już z pewnością tych, których drewno nadaje się do wędzarni.

Skończyliśmy może po dwudziestu minutach. Pozostało tylko umyć lewą rękę (jak na zdjęciu), co po mięsie kiełbasianym wcale nie jest takie proste (nie dlatego, że brudne, tylko tłuste).

No, zacząłem prawie od początku, może temat niezbyt elegancki, ale zacząłem.

U laryngologa

– Proszę pana, jest pan jeszcze młodym człowiekiem, musi pan myśleć o sobie, ale i nie tylko. Ma pan rodzinę, dzieci, które trzeba wychować, wykształcić, wydać za mąż…
– Panie doktorze, nie jestem już taki młody, idzie mi czterdziestka…
– Proszę pana…!
Popatrzyłem na jego twarz, nawet nie tyle pomarszczoną, co o dużych, krzaczastych, siwych brwiach i podobnych im nieuporządkowanych włosach, spływających na czoło i wystających gdzieś tam z tyłu i z boków. Zamiast zmarszczek miał dwie głębokie bruzdy, oddzielające ostrym skosem usta od policzków, z dużym nosem pośrodku. Skoro leczył mnie już kiedy miałem 6 lat, to ile on teraz mógł mieć…
– Przepraszam.
– No właśnie. Tak więc proszę do siebie podchodzić poważnie.
– Ale to nie była cała moja wina?
– …?
– No, nie byłem winny w stu procentach.
– Jak to?
– Mam przecież cukrzycę, i hipoglikemie nie są są zależne ode mnie.
– Ale musi pan być zawsze przygotowany, to się nie zdarza tak sobie, przecież na tym polega… Czy rozmawiamy poważnie…?
– Tak tak, ma pan rację. Było w tym sporo mojej winy.
Popatrzył teraz tak, jakby czegoś nie rozumiał – tego, że sam się przyznaję. W oczach błysło to, czego brakowało od początku wizyty. Zdałem sobie sprawę, że od mojego wejścia był dziwnie powściągliwy, chłodny, jakbym w ogóle nie wszedł, jakby chciał się do mnie odwrócić bokiem. 
– Bo wie pan, ja już wszystko zrobiłem, co należało. Z wyjątkiem tej ostatniej rzeczy. Myślałem, że ujdzie. Że to już. Przecież człowiek się myli… Rutyna, pewność siebie i tak dalej…
Podałem mu tekst rozpoznania, sporządzonego po przyjęciu mnie na oddział ratunkowy i prześwietleniu tomografem. Nie musiał go czytać, był teraz dla mnie tylko laryngologiem, choć kiedyś operował ludziom głowy. Jednak czytał.
– Proszę pana, to, co teraz powiem będzie wynikało z tego, że pana lubię, a nie tylko z tego, że jest pan moim pacjentem. Długo pana leczę?
– No pamiętam, jak miałem może sześć lat…
– Tak więc podchodzę do pana po ojcowsku. I dlatego powiem, żeby pan wiedział, że teraz żyje pan na kredyt. I proszę cieszyć się zwolnieniem lekarskim, i spokojnie siedzieć na ….., bo czeka pana jeszcze drugie czterdzieści lat.