O koncercie

Winien jestem Wam kilka słów o koncercie. Jak było? Dobrze! Na lepiej trudno byłoby mi liczyć w tym momencie, na moim etapie.

Zdradzę trochę szczegółów. Muzyka, którą graliśmy, była w swojej istocie, w dużej części, improwizowana. Nie oznacza to jednak pełnej improwizacji, o nie, bo przecież mieliśmy do zagrania konkretne utwory. Jednak dźwięki, które grałem, nie były ostatecznie określone co do jednego. Tutaj wybierałem spośród różnych, przećwiczonych wcześniej kombinacji. Schemat harmoniczny i rytmiczny był określony, jednak dopuszczalne były modyfikacje, wariacje, w pewnych granicach.

Kolejność utworów oraz sposób wykonania były dobrane tak, by wytworzyć przebieg napięć. Nastrój, emocje muszą płynąć poprzez różne koloryty, wtedy w odbiorcach tworzy się poczucie historii, przeświadczenie, że wyszliśmy skądś i zmierzamy dokądś, a po drodze niemało się zdarza.

Najważniejsze, najciekawsze i powodujące największą radość było to, że to ja stworzyłem aranżacje – styl, harmonię, sposób grania, łączniki, rytmy, atmosferę. Tworzyłem to wcześniej, podczas ćwiczeń, najpierw sam, a potem w próbach z Pawłem. Każdy z nas ciułał swoje, a potem graliśmy razem, słuchaliśmy się nawzajem. Nasze wizje zadziwiająco dobrze spotkały się i korespondowały. Tak powstał ten koncert.

Ten sposób grania wymaga maksymalnego skupienia. Inaczej się nie da. Gdybym po prostu wkuł w pamięć i w palce konkretne nuty, na koncercie mógłbym przestać myśleć i po prostu „odegrać” to, czego się nauczyłem. Ale my nie mieliśmy wyuczonych nut, tworzyliśmy je na bieżąco. To zmaganie, podróż, przygoda, stres, nieustanne poszukiwanie, wsłuchiwanie się.

Jeszcze bardzo ważna kwestia – pisałem przed koncertem, że może nas ponieść ułańska fantazja. Może to oznaczać dwie rzeczy: 1) chimeryczność emocji, przesadę, która prowadzi do karykatury, 2) wykroczenie poza własne techniczne możliwości, czyli fiasko w panowaniu nad instrumentem. Jeszcze w sobotę rano miałem wrażenie, że moje dłonie są jak z gąbki, że słabo je czuję i nie wiem, co tak naprawdę grają. Przez dwa, trzy ostatnie dni przed koncertem uspokajałem dłonie i palce, grałem w o wiele wolniejszych tempach i dużo z metronomem, którego klik dawał mi oparcie.

Granie na instrumencie, zwłaszcza w mojej sytuacji (nie wiem, jak jest z tymi, którzy mogą ćwiczyć godzinami) polega w dużej mierze na wyczuciu granicy moich możliwości technicznych. Ponieważ na bieżąco wymyślam, co zagram, to nie powinienem wymyślać czegoś, czemu ręce nie będą w stanie podołać. Wymyślam na bieżąco, czasem kilka, kilkanaście sekund wcześniej, czasem tylko ułamek sekundy wcześniej. Muszę być litościwy dla palców, bo jeśli przeszarżuję, to za chwilę odmówią posłuszeństwa.

Muzyka improwizowana pozwala jednak na dopasowanie się do kondycji ciała. Jeśli czuję, że dłonie się męczą, to mogę spasować, zagrać mniej dźwięków, lżej, mogę dać odpocząć palcom. Jednak do tego potrzebna jest ciągła kontrola tego, co się z rękami dzieje.

Nie lubię, nie chciałbym mieć dokładnie rozpisanej partytury, tak jak przez wiele lat grałem w szkole muzycznej. Czuję się wtedy uwięziony. Przez wiele lat nie rozumiałem, jak takie granie może przynosić radość. To, co udało mi się na koncercie po raz pierwszy w dużej skali – to dłuższe fragmenty w pełni improwizowane, na solówkach. Pamiętam moment, w którym sala klaskała do rytmu, a ja opuściłem ich tempo, zacząłem grać w innym rytmie, żeby słuchaczy zaskoczyć, zmusić do słuchania. Żeby zrobić taki skok w bok trzeba nie tylko przygotowania, lecz i odwagi, bo jest to krok w zupełnie nieznany rejon. Jak się w nim poruszać, dokąd iść, jak wrócić? Tego się do końca nie wie, to trzeba zrobić mając przed sobą pełną salę, która obserwuje, słucha, oczekuje, co będzie dalej. Nawet, jeśli się to robi dziesiątki razu w domu, sam na sam z instrumentem, to na koncercie, będąc pod obstrzałem setki par oczu i uszu – jest to zupełnie nowe przeżycie, zadanie…

Zagram koncert!

Zapraszam na koncert, oto plakat:

Zaproszenie na koncert

Będzie okazja zmierzyć się ze sceną i widownią. Spodziewam się, że przynajmniej połowa osób, które przyjdą, występowały lub występują na scenie częściej lub rzadziej, niektórzy nawet utrzymują się z tego zajęcia. Jeśli więc kiedykolwiek cokolwiek powiedziałem, napisałem o scenie i robieniu czegoś na niej, teraz w jak największym stopniu będzie to dotyczyło mnie samego. Lekarzu, uzdrów sam siebie.

Ciekawe, że nie mogę przestać myśleć o tym jak o pewnego rodzaju próbie samobójczej, kamikaze. Ten styl myślenia wydaje mi się jedynym sensownym podejściem, moim ratunkiem. Wszystko wygląda inaczej, dopóki nie trzeba samemu tam stanąć, w świetle reflektora i wypełnić sobą czterdziestu minut. Paweł będzie śpiewał, ja będę grał. Sięgając najprostszej istoty sprawy – muszę ugrać te czterdzieści, pięćdziesiąt minut sam. Nie ma zespołu – perkusji, basu, gitary, nie ma chóru, nie ma się za kim skryć, gdy powinie się ręka, osłabnie koncentracja, kiedy zamaże się delikatna wizja tego, czego chcę, po co to robię, kiedy przestanę słuchać Pawła…

Byłoby pewnie łatwiej, gdyby moja codzienna praca była związana z graniem. Ale nie jest. Robię zdjęcia, realizuję dźwiękowo spektakle, nagrywam wideo, przeglądam oferty sprzętu, piszę zapotrzebowania, dokonuję rozpoznania rynku, zakupy, przyjmuję praktykantów, użeram się z firmą informatyczną, testuję portale analityki internetowej, wysyłam sprzęt do serwisu, wypalam płyty DVD ze spektaklami, robię trailery, robię zestawienia godzin pracy; przede wszystkim dojeżdżam do pracy, co zajmuje mi prawie trzy godziny dziennie. Gdzie tam jeszcze rodzinne problemy-nie problemy normalne, codzienne.

Nie narzekam, w żadnym przypadku, chcę tylko powiedzieć, że ja nie gram! Sukcesem jest grać choć godzinę dziennie, rzadkością – dwie godziny dziennie, jedna rano, druga wieczorem. A grania nie da się oszukać, mięśni dłoni nie wykształci się jadąc busem, a granie na pianie to też fizyczna robota, obok tej całej intelektualnej i emocjonalnej, którą trzeba odwalić.

W sytuacji kamikaze ratuje mnie Paweł – świadomość, że on skacze razem ze mną, że jest taki, jaki jest, że będzie dobrze, jeśli nie przestaniemy się odczuwać i jeśli nie poniesie nas ułańska fantazja i gorączka. Ten drugi człowiek – to kwestia kluczowa, podstawowa, esencjalna, bezdyskusyjna. Dzięki niemu zdecydowałem się zagrać.

Leczenie męża

Jestem chory jak dawno nie byłem. Ból zmniejsza się, kiedy zabiorę się za jakąś pracę, wtedy w pół minuty jest dobrze. Gorzej z momentami, w których nie robię nic, wtedy mam wrażenie, że świat wali się na mnie, przygniata, lub przeciwnie, że stoi jak Wiesiek, po drugiej stronie ulicy, jakby w bezpiecznej odległości, patrząc beznamiętnie i pozostawiając na pastwę mojego własnego ciała. Jeszcze wczoraj nie wiedziałem, że mam przedramiona, ramiona, uda, łydki, kostki, że w głowie mieszczą się na przykład zatoki. Dziś odbieram karę za tę ignorancję, zwykły biceps mówi mi – ja też jestem ważny, zapomniałeś o mnie, znosiłem to długo, ale teraz mam tego dość, jaka szkoda, że nie mogę oderwać się od ciebie i zacząć żyć własnym życiem.

Przyznaję mu rację, kajam się, przyjmuję konsekwencje, wyznaję mój egocentryzm, pokutuję. To moje ciało i jak ono ode mnie, tak i ja nie mogę się od niego uwolnić, więc jesteśmy skazani na bycie razem i wspólne zejście do grobu. Nie, jeszcze nie teraz, nie sądzę, ale kiedyś fakt ten nastąpi, pewnie poprzedzony pomniejszymi faktami powolnego schodzenia. Jak u Teresy, mieszkanki domu spokojnej starości, która zapadła na zapalenie płuc i przez dwa tygodnie, w malignie, nieprzytomna, chwiała się na granicy dwóch światów; a z tego co wtedy słyszała i widziała, mogłaby napisać powieść. Choć wcześniej była zupełnie samodzielna, potem nie mogła podnosić rąk, nie mówiąc o chodzeniu. Ciekawe, zapalenie dotyczyło płuc, a sparaliżowało nogi. Po miesiącach ćwiczeń wreszcie chodzi, trzymając się ścian lub chodzika.

To drobna historia, nie warta wspominania i nie wspomniałbym jej, gdyby nie moja również drobna infekcja, w której ja też trzymam się ścian i wyprawiam się, zgarbiony, do ubikacji, jakby była po drugiej stronie mojego miasteczka. To tylko grypa, tak się mówi i dobrze, bo to dość uniwersalne  słowo, i gdyby się pomylić w diagnozie, to pomyłka i tak niewiele zmienia.

Zresztą nieustające poczucie schodzenia do grobu ma we krwi moja rodzina, od strony ojca. Niezliczoną ilość razy jego bracia przyznawali, że umierają, choć faktycznie byli w stanie przeżyć swoich rówieśników. Może więc znów egocentryzm? Psychologowie mówią: chęć zwrócenia na siebie uwagi. Ale możliwe, że to powierzchowna analiza, dlaczego bowiem nie wierzyć komuś na słowo, że czuje się, jakby umierał? Podobno całe życie od urodzenia to powolne umieranie, możliwe więc, że moi wujkowie na sobie doświadczali tej ogólnoludzkiej zasady, a mieli tyle odwagi, może szczerości albo prostoduszności, by zbyt często się do owych wrażeń przyznawać?

 

———

 

Cieszę się, że mój mąż jest chory. Ups, to zabrzmiało strasznie. Ale kiedy jest chory, to przynajmniej jest w domu. Dziś siedział z nami przy śniadaniu, chociaż nie musiał. Kiedy jest chory, to czasem coś w domu zrobi, ale to zależy od tego, jak bardzo jest chory. Tym razem nie można na niego liczyć, widzę to. W dodatku kiedy jest chory, jest też obciążeniem. Ta jego zbolała twarz, martwię się, to oczywiste. A on nawet nie chce się leczyć. Powtarzam, że w leczeniu najważniejsza jest konsekwencja, ale do niego to nie dociera. Niech więc robi co chce, ja mam wystarczająco dużo spraw na głowie. Wczoraj na przykład rozliczałam PITy, drukarka się zacięła a potem w ogóle komputer stanął. Mąż przyszedł właśnie po pracy i zerknął, okazało się, że próbowałam drukować na faksie zamiast na drukarce. No to się do czegoś przydał.

Rano – wyprawianie dzieci, więc nawet nie ma czasu, żeby specjalnie porozmawiać. Przyniosłam mu do łóżka zestaw na infekcję zatok, sam chciał. To znaczy, że musiało go wziąć na poważnie, dopiekło mu, mówiąc krótko. A potem wstał i sam się sobą zajął. Dobrze, bo mnie jeszcze jedno dziecko nie jest potrzebne. Zostawiłam go przy stole w kuchni, za oknem właśnie zaczęło padać, więc pojadę z dziećmi samochodem. I tak wiem, że kiedy wyjdę, weźmie komputer i zacznie coś tam robić, zamiast się położyć. I tyle to jego leczenie jest warte…

Przed ostatnim zakrętem

Wieczór. Noc. Światła za oknem, nie takie bliskie, bo za ogrodem. Kiedy się zalistni, nie będzie ich widać.

Wszystko, co przepuszcza się przez maszynkę do codzienności… wszystko to zostało gdzieś na drodze, przed przedostatnim zakrętem, tam, skąd jeszcze nie widać osiedla. Potem pięćdziesiąt metrów od przystanku – tylko spokój. Chodnikiem, po kruszących się płytach nieco zarośniętych starą trawą. Ostatnie kroki do furtki, spokój. I już naprawdę ostatnie, na ganek, do drzwi wejściowych. Niewzruszony spokój.

To nawet niezły pomysł, żeby w autobusie zapalał się napis „uwaga, przedostatni zakręt”, tuż przed końcowym przystankiem. A wtedy pasażerowie, zdyscyplinowani i spokojni, pozostawialiby za sobą myśl o tym, co wrzucili do maszynki do codzienności i co z niej wyszło, na ile zmielone. Jak kręcili korbką, żeby szybko mielić, bo mimo powszechnej automatyzacji nie udało się jeszcze skonstruować maszynki, która by sama mieliła codzienność. Albo już ktoś taką wymyślił, ale szybko opatentował, a patent schował do szuflady, by czerpać zyski z oferowania maszynek na korbkę. Bo kręcenie ogłupia, a głupolom łatwiej wcisnąć kolejne akcesoria do ręcznych maszynek. A to podkładki ułatwiające (akurat!) przykręcenie ich do stołu, a to rękawice chroniące ponoć od odcisków (ale to bzdura), a to popychacz, by nie pokaleczyć palców (i tak są pokaleczone), albo wyprofilowane naczynie na zmieloną powszedniość, które nigdy się nie przepełnia.

Na ostatnim przystanku kierowca otwiera boczny bagażnik, w którym piętrzą się porzucone byle jak maszynki, i czeka. Ale wysiadający z autobusu nie kwapią się do zabierania żeliwnego żelastwa. Raz się zdarzyło, że chudy, wysoki chłopak z długimi włosami sięgnął po jedną, lecz potem znaleziono ją w rowie, w połowie jego drogi do domu.

Pieczarki

Pieczarkom najpierw urywa się nóżkę. Potem dopiero zdziera skórkę z kapelusza, i z nóżki też można. Przypomniał sobie o tym dopiero po dobrych piętnastu minutach. Od kiedy sobie przypomniał, poszło mu o wiele szybciej. „Drobnizna” pomyślał, obracając w lewej ręce małe grzybki, jeden po drugim. Zabawa z nimi, miał wrażenie, będzie trwać i dwie godziny. Trwała może czterdzieści minut. Potem postawił pełną patelnię na kuchence. Krojone pieczarki po chwili zaczęły szeleścić, szumieć, spomiędzy nich uniosła się para. Otworzył okno, szybko poczuł chłodne powietrze. O jedenastej w nocy kuchnia ożywa, o ile coś skwierczy na ogniu, mimo, że za oknem ciemno. Jak za czasów babci, która codziennie paliła w kaflowym piecu i gdy z garnków syczało, skwierczało było jasne, że dom żyje.

„Błogosław rojne miasta”

Ten utwór, po raz kolejny, powraca. Krzyśku ratuj! Ty wiesz… bo razem tego słuchaliśmy.

Choć mowa o rojnych miastach, utwór ma w sobie coś z kołysanki. 

Nie ma znaczenia, że ta muzyka dziś nam prosta. Przeważa nostalgia, odcisk, wypalony lata temu. Wspomnienie igły nakładanej ramieniem na czarny krążek, podczas jesiennych i zimowych wieczorów i w upalne południa. Jego utwory (Marka Bilińskiego) są niegłupie, szczególnie te mniej znane, jak np. Szukając cienia, Fontanna radości, oczywiście Król świtu.

Rodzinne plotki

– Ciszej, obudzicie Łazarza – mówi teść szeptem.

Wydaje się to nieprawdopodobne. Ale Łazarz to tylko sąsiad, bardzo wrażliwy na odgłosy. Kiedyś przyszedł do mamy i mówi, że coś w naszym mieszkaniu skrzypi, jakieś drzwi, i że to mu przeszkadza. Mama na to, że ona też nie lubi, jak jej skrzypi, dlatego smaruje zawiasy od wszystkich drzwi i jeśli coś skrzypi, to na pewno nie w naszym mieszkaniu.

Cisza o tej porze jest jak najbardziej uzasadniona, na moim zegarku jest przecież pierwsza w nocy. Ale tak naprawdę to druga w nocy czasu rumuńskiego, jeszcze nie przestawiłem zegarka. Zaś Łazarz to rumuński Lazar; śmiejemy się, że nikt z nas nie jest w stanie obudzić ani Łazarza ani Lazara, nie mamy takiej mocy. Okazuje się jednak, że sąsiad, tak naprawdę, to nie Lazar, tylko Laza, bez „r” na końcu. Musimy więc być cicho, bo możliwe, że za chwilę stanie u drzwi naszego mieszkania na piątym piętrze, po tym jak wyjdzie ze swojego, jedno piętro niżej.

Rumuńskie osiedle, fot. Piotr Kubic

Teraz na stole dyskusyjnym pojawiają się kuzyni, Wladuc i Kristi. Wladuc, starszy syn, zyskuje popularność, ostatnio w Konstancy, skąd jego rodzina, mieszkająca na drugim końcu Rumunii, otrzymała telefon. Dzwoniła policja, że syn nie ustąpił pierwszeństwa, po czym spotkał się z miejscowym, konstanckim taksówkarzem, i że ani jeden ani drugi nie są w stanie jechać dalej o własnych siłach. O co chodziło policji, tego nie zrozumiałem, przecież chłopak jest już studentem, więc sam za siebie odpowiadać może. W każdym radzie telefon zaniepokoił rodziców, którzy do tamtej chwili nie wiedzieli, że syn rozbija się samochodem siedemset kilometrów od domu.

Zaniepokoili się, ale tylko na chwilę. Kristi pożyczył lawetę i pojechał po brata, nie mając uprawnień do kierowania pojazdem z taką przyczepą. Ale udało mi się wrócić, bez kontaktu z policją.

Znamy, znamy rodziców, nie niepokoją się długo. Po tym, jak dziesięć lat temu Wladuc, na skuterze, pohatarał szczękę i naderwał ramię, skutera nie udało się już naprawić. Wkrótce więc pojawił się kolejny. Nie nowy, nie, ale taki, na którym znów można było z szaloną prędkością wchodzić w zakręt, na ostatnim skrzyżowaniu we wsi, na ubitej lub błotnistej drodze, w zależności od warunków meteorologicznych. Drodze prowadzącej do ich zagrody, tam gdzie kończy się wieś, a zaczynają rozległe pola.

Wladuc zafascynował się naszym osiemnastoletnim BMW. Chciał mieć takie i po kilku miesiącach, będąc już w Polsce usłyszeliśmy, że ma. Lecz nie dane nam było obejrzeć auta i kierowcy w akcji. Podczas kolejnej naszej wizyty, latem, Wladuc zaprowadził mnie do ogrodu, gdzie srebrne coupe tonęło w bujnej zieleni, zdemontowane, w częściach. Wyglądało, jakby chłopak dokonywał wiwisekcji, albo raczej sekcji zwłok – zobaczyłem wał napędowy rzucony na przednie siedzenia, tylną przekładnię, skrzynię biegów. Silnik leżał trochę dalej, był taki sam, jak u mnie – głowica, blok, rurki, kable naderwane, jakby już nigdy nie miały zrosnąć się z resztą maszyny. Przez chwilę chciałem zapytać, czy nie mógłbym sobie wziąć z niego cewek (moje trochę szwankowały ze starości), ale było mi jakoś niezręcznie. 

Przy aucie, przy pogiętej masce i spękanej szybie, leżały ułożone w stosik koła. Wladuc pokazał mi jedno, z rozerwaną oponą. „Czy myślisz, że to się stało dlatego, bo nagle wrzuciłem dwójkę przy prędkości 130 km na godzinę? Czy dlatego, że miałem założone różne opony?” Nie byłem w stanie odpowiedzieć, nie miałem takich doświadczeń.

Poszliśmy na podwórko, tam stał już kolejny pojazd – ścigacz Hondy, z zielonymi owiewkami. „Osiąga 180 km/h” powiedział Wladuc, nie zapytałem tylko, czy sprawdzał we wsi, czy jednak na autostradzie, która przebiega nie tak daleko stąd.

Siedząc w wąskiej kuchni śmiejemy się po cichu z tych historii i planujemy, czy by nie odwiedzić kuzynostwa, ale mamy na to dwa dni, bo potem mama Wladuca wyjeżdża do Niemiec zarabiać na rodzinę, w tym, być może, na kolejne rodzinne pojazdy. Za oknem noc i mgła, śmiejemy się opierając o wąski stół, który trzęsąc się uderza w wyłożoną płytkami ścianę, te z kolei dudnią głuchym dźwiękiem. Tata-teść pokazuje gestem, że dźwięk pewnie niesie się piętro niżej, tam, gdzie mieszka Laza, więc nagle, jak na komendę, odsuwamy się od stołu.

Czego nie mogę

Nie mogę znieść Twittera – tej lawiny notatek z najróżniejszych dziedzin. Podobnie na Facebooku – to nie do wytrzymania oglądać jedne po drugich – krytykę i emocje polityczne, pieski i kotki domowe, pary ślubne, wyczyny sportowe, deklaracje wiary, filmiki śmieszne, pokraczne, idiotyczne (takie mają być, ale ja akurat nie mam na nie nastroju), narzekanie kobiet na facetów i facetów na kobiety (o dziwo, to rzadziej), tego, że ktoś rozbił głowę na korcie tenisowym, a ktoś inny zbiera fundusze na ratowanie poparzonego dziecka. Aby było jasne – nie chodzi o to, że moi znajomi zajmują się bzdurami, tylko że ja nie mogę znieść tak różnych treści razem, jednych po drugich.

Przeraża mnie też sama ilość. Bo kiedy siedzę z przyjaciółmi na urodzinach przyjaciela mojego syna, to mam przed sobą tylko tych, co są w pokoju. Nie możemy rozmawiać o zbyt wielu rzeczach naraz, chcemy się słuchać, pokazać zainteresowanie, dopytać. To ograniczenie jest zbawienne – dla mnie samego.

Każda z wiadomości wiąże się z czymś więcej, niż tylko filmikiem, zdjęciem, jednym zdaniem. Wszystko to ma swoją przyczynę, praprzyczynę, a niedociekanie jej jest pewnego rodzaju zaniedbaniem, ignorancją, uproszczeniem, ślizganiem się po powierzchni. Nie mogę tego, co widzę, zbyć jednym zdaniem: „ot takie sobie”.

Dreptanie na prowincji

Ulica Warszawska fot. Piotr Kubic

Powroty ze szkoły. Boczną uliczką, tuż obok zamkniętego wiaduktu kolejowego. Pięćdziesiąt metrów dalej była stacja kolejki wąskotorowej, z bocznicami! Budynkiem stacyjnym, który dalej stoi, teraz jest zamieszkały. Miejsce po torach porastają gęste klony. Pierwszy raz poszliśmy tam z Beniaminem zimą. Właśnie skończył zajęcia w zerówce o godzinę wcześniej niż jego siostra. Był mróz, a może tylko chłodny wiatr, może zaledwie wilgoć, a jednak przemarzliśmy obaj. W szkole rozgrzewaliśmy się przy żeliwnym kaloryferze, gdy rozległ się dzwonek na przerwę. Rok temu, tylko rok, a już chłopiec wspomina – tato pamiętasz? Schodziliśmy ze stromej skarpy trzymając się połamanych słupków ogrodzeniowych i kolczastej siatki, obok dużego, niegdyś fantastycznego, teraz opuszczonego i fantastycznego domu z wielką, drewnianą werandą o ogromnych oknach. W krzakach bez liści walały się butelki i puszki, ślady letnich gości.

Teraz stoimy na ulicy Warszawskiej. Bo opuszcza miasteczko w stronę Warszawy, tej dalekiej, którą tu tylko z nazwy, u nas, na prowincji, wspomnieć można.

Dlaczego fascynuje mnie Etgar Keret

Bez zbędnych wstępów – dlatego, że nie moralizuje, nie dywaguje, nie opisuje przemyśleń, rozważań, górnolotnych wędrówek duszy. Jego historie dzieją się tu i teraz, bohaterowie to ludzie z krwi i kości, w konkretnym miejscu i sytuacji. Jego opowieści to prosty zapis tego, co się działo – ten zrobił to, a tamten coś powiedział, ktoś strzelił drzwiami. Proste, twarde, wyrachowane obserwacje, które niosą powalające emocje i rysują porażające wnioski.

No i masz. Piszę właśnie nie tak, jak chciałbym. Jak sformułować powyższy akapit, by miał coś z Kereta? Zacznę jeszcze raz.

Usiadłeś wieczorem nad kartką papieru. Nie, nie nad kartką, teraz siadasz przy klawiaturze komputera. Nieważne, chodzi o to, że sięgasz dłonią do gardła i dalej, do piersi, żeby wyszarpnąć stamtąd słowa. Żeby potem iść spać. Wkładasz dłoń i szukasz, trudno je znaleźć, trudno chwycić, umykają, wyślizgują się jak rybki w akwarium wujka Zdziśka. W końcu wyciągasz jedną po drugiej, układasz przed sobą. Podskakują jeszcze, ale ty widzisz już słowa i zdania. Układasz je, ale niezbyt równo, bo nie lubisz przesady w porządku. Uspokajają się wreszcie, a ty wstajesz, zakładasz pidżamę i idziesz do łóżka.

A ja nie. Bo co napiszesz, to od razu czytam, choć jestem tysiące kilometrów od twojego biurka. Ja nie śpię twoim snem.