Niewinnie szczery

– Nie czuję, że coś szczególnego się stało – powiedział Beniamin, trzymając w ręku trofeum „dla najlepszego bramkarza”. Na turnieju piłkarskim.

Kiedy kolega z drużyny zapytał go:
– Za co dali ci tytuł najlepszego bramkarza?
Odpowiedział beztrosko, tyle szczerze co nierozważnie, z uczciwością naiwną:
– Nie wiem za co.

Ale ja wiem, bo widziałem, jak bronił bramkę. Ale wiem też, że on tego nie dostrzega. A nie dostrzega, bo naprawdę był zajęty bronieniem.

Tak, syn ma rację. Zostajemy wyróżnieni, otrzymujemy nagrodę, ale przecież tak naprawdę wiele się nie zmienia. Dopiero z czasem zaczynamy oklejać to wydarzenie nimbem niezwykłości. Tworzymy legendę, znajdujemy uzasadnienia, że tak właśnie miało być.

Lubię jego spostrzeżenia. Jest w nich coś bardzo mi znajomego, tak bardzo, że chce się powiedzieć: tak, jest właśnie tak, jak mówisz. To jak cud, niesamowite, nie do uwierzenia. Gdybym nie znał pojęcia „geny” i nie wiedział, że on ma połowę moich.



Zagram koncert!

Zapraszam na koncert, oto plakat:

Zaproszenie na koncert

Będzie okazja zmierzyć się ze sceną i widownią. Spodziewam się, że przynajmniej połowa osób, które przyjdą, występowały lub występują na scenie częściej lub rzadziej, niektórzy nawet utrzymują się z tego zajęcia. Jeśli więc kiedykolwiek cokolwiek powiedziałem, napisałem o scenie i robieniu czegoś na niej, teraz w jak największym stopniu będzie to dotyczyło mnie samego. Lekarzu, uzdrów sam siebie.

Ciekawe, że nie mogę przestać myśleć o tym jak o pewnego rodzaju próbie samobójczej, kamikaze. Ten styl myślenia wydaje mi się jedynym sensownym podejściem, moim ratunkiem. Wszystko wygląda inaczej, dopóki nie trzeba samemu tam stanąć, w świetle reflektora i wypełnić sobą czterdziestu minut. Paweł będzie śpiewał, ja będę grał. Sięgając najprostszej istoty sprawy – muszę ugrać te czterdzieści, pięćdziesiąt minut sam. Nie ma zespołu – perkusji, basu, gitary, nie ma chóru, nie ma się za kim skryć, gdy powinie się ręka, osłabnie koncentracja, kiedy zamaże się delikatna wizja tego, czego chcę, po co to robię, kiedy przestanę słuchać Pawła…

Byłoby pewnie łatwiej, gdyby moja codzienna praca była związana z graniem. Ale nie jest. Robię zdjęcia, realizuję dźwiękowo spektakle, nagrywam wideo, przeglądam oferty sprzętu, piszę zapotrzebowania, dokonuję rozpoznania rynku, zakupy, przyjmuję praktykantów, użeram się z firmą informatyczną, testuję portale analityki internetowej, wysyłam sprzęt do serwisu, wypalam płyty DVD ze spektaklami, robię trailery, robię zestawienia godzin pracy; przede wszystkim dojeżdżam do pracy, co zajmuje mi prawie trzy godziny dziennie. Gdzie tam jeszcze rodzinne problemy-nie problemy normalne, codzienne.

Nie narzekam, w żadnym przypadku, chcę tylko powiedzieć, że ja nie gram! Sukcesem jest grać choć godzinę dziennie, rzadkością – dwie godziny dziennie, jedna rano, druga wieczorem. A grania nie da się oszukać, mięśni dłoni nie wykształci się jadąc busem, a granie na pianie to też fizyczna robota, obok tej całej intelektualnej i emocjonalnej, którą trzeba odwalić.

W sytuacji kamikaze ratuje mnie Paweł – świadomość, że on skacze razem ze mną, że jest taki, jaki jest, że będzie dobrze, jeśli nie przestaniemy się odczuwać i jeśli nie poniesie nas ułańska fantazja i gorączka. Ten drugi człowiek – to kwestia kluczowa, podstawowa, esencjalna, bezdyskusyjna. Dzięki niemu zdecydowałem się zagrać.

Leczenie męża

Jestem chory jak dawno nie byłem. Ból zmniejsza się, kiedy zabiorę się za jakąś pracę, wtedy w pół minuty jest dobrze. Gorzej z momentami, w których nie robię nic, wtedy mam wrażenie, że świat wali się na mnie, przygniata, lub przeciwnie, że stoi jak Wiesiek, po drugiej stronie ulicy, jakby w bezpiecznej odległości, patrząc beznamiętnie i pozostawiając na pastwę mojego własnego ciała. Jeszcze wczoraj nie wiedziałem, że mam przedramiona, ramiona, uda, łydki, kostki, że w głowie mieszczą się na przykład zatoki. Dziś odbieram karę za tę ignorancję, zwykły biceps mówi mi – ja też jestem ważny, zapomniałeś o mnie, znosiłem to długo, ale teraz mam tego dość, jaka szkoda, że nie mogę oderwać się od ciebie i zacząć żyć własnym życiem.

Przyznaję mu rację, kajam się, przyjmuję konsekwencje, wyznaję mój egocentryzm, pokutuję. To moje ciało i jak ono ode mnie, tak i ja nie mogę się od niego uwolnić, więc jesteśmy skazani na bycie razem i wspólne zejście do grobu. Nie, jeszcze nie teraz, nie sądzę, ale kiedyś fakt ten nastąpi, pewnie poprzedzony pomniejszymi faktami powolnego schodzenia. Jak u Teresy, mieszkanki domu spokojnej starości, która zapadła na zapalenie płuc i przez dwa tygodnie, w malignie, nieprzytomna, chwiała się na granicy dwóch światów; a z tego co wtedy słyszała i widziała, mogłaby napisać powieść. Choć wcześniej była zupełnie samodzielna, potem nie mogła podnosić rąk, nie mówiąc o chodzeniu. Ciekawe, zapalenie dotyczyło płuc, a sparaliżowało nogi. Po miesiącach ćwiczeń wreszcie chodzi, trzymając się ścian lub chodzika.

To drobna historia, nie warta wspominania i nie wspomniałbym jej, gdyby nie moja również drobna infekcja, w której ja też trzymam się ścian i wyprawiam się, zgarbiony, do ubikacji, jakby była po drugiej stronie mojego miasteczka. To tylko grypa, tak się mówi i dobrze, bo to dość uniwersalne  słowo, i gdyby się pomylić w diagnozie, to pomyłka i tak niewiele zmienia.

Zresztą nieustające poczucie schodzenia do grobu ma we krwi moja rodzina, od strony ojca. Niezliczoną ilość razy jego bracia przyznawali, że umierają, choć faktycznie byli w stanie przeżyć swoich rówieśników. Może więc znów egocentryzm? Psychologowie mówią: chęć zwrócenia na siebie uwagi. Ale możliwe, że to powierzchowna analiza, dlaczego bowiem nie wierzyć komuś na słowo, że czuje się, jakby umierał? Podobno całe życie od urodzenia to powolne umieranie, możliwe więc, że moi wujkowie na sobie doświadczali tej ogólnoludzkiej zasady, a mieli tyle odwagi, może szczerości albo prostoduszności, by zbyt często się do owych wrażeń przyznawać?

 

———

 

Cieszę się, że mój mąż jest chory. Ups, to zabrzmiało strasznie. Ale kiedy jest chory, to przynajmniej jest w domu. Dziś siedział z nami przy śniadaniu, chociaż nie musiał. Kiedy jest chory, to czasem coś w domu zrobi, ale to zależy od tego, jak bardzo jest chory. Tym razem nie można na niego liczyć, widzę to. W dodatku kiedy jest chory, jest też obciążeniem. Ta jego zbolała twarz, martwię się, to oczywiste. A on nawet nie chce się leczyć. Powtarzam, że w leczeniu najważniejsza jest konsekwencja, ale do niego to nie dociera. Niech więc robi co chce, ja mam wystarczająco dużo spraw na głowie. Wczoraj na przykład rozliczałam PITy, drukarka się zacięła a potem w ogóle komputer stanął. Mąż przyszedł właśnie po pracy i zerknął, okazało się, że próbowałam drukować na faksie zamiast na drukarce. No to się do czegoś przydał.

Rano – wyprawianie dzieci, więc nawet nie ma czasu, żeby specjalnie porozmawiać. Przyniosłam mu do łóżka zestaw na infekcję zatok, sam chciał. To znaczy, że musiało go wziąć na poważnie, dopiekło mu, mówiąc krótko. A potem wstał i sam się sobą zajął. Dobrze, bo mnie jeszcze jedno dziecko nie jest potrzebne. Zostawiłam go przy stole w kuchni, za oknem właśnie zaczęło padać, więc pojadę z dziećmi samochodem. I tak wiem, że kiedy wyjdę, weźmie komputer i zacznie coś tam robić, zamiast się położyć. I tyle to jego leczenie jest warte…

Cudu!

Wyprowadzam się na duchową pustynię. Patrzeć tępo w ścianę, to nie wykroczenie. Nie myśleć o niczym przez trzy godziny to nie przestępstwo. Nie odzywać się do nikogo przez pół dnia, nie odpowiadać na pytania, nie reagować, ignorować, nie odwracać się na zawołanie, nie być gotowym do pomocy, nie zgadywać niczyich chęci, przechodzić obok, mimo, nie kojarzyć, nie pamiętać, nie wiedzieć – ach, nie wiedzieć! – ba, nie widzieć!! – to nie zbrodnia. To ulga, wytchnienie, nadzieja, przeświadczenie, wizja, objawienie, przywilej, olśnienie, fenomen, odkrycie, cud…!

Cudu trzeba, cudu! Obłoku, który zasłoni przed faraonem, czerwonego morza, które zaraz się rozstąpi*, łagodnego powiewu na Horebie** wśród pękających skał. Pustyni i twardych kamieni zamiast chleba***, by przeżyć, odżyć, odrodzić się, ponowić, przypomnieć siebie, odtworzyć to najważniejsze, co wymknęło się z rąk, zniknęło z pola widzenia, zagłuszone w tumulcie i wrzawie.

Reset, gdzie jest klawisz reset! Zaczynamy od początku, lepszego początku, lepsze życie, niż kiedykolwiek.

 

 

* obłoku, który zasłoni przed faraonem, czerwonego morza, które zaraz się rozstąpi – przywołanie historii wyjścia Izraelitów z Egiptu

** łagodnego powiewu na Horebie – nawiązanie do podróży Elijasza

*** pustyni i twardych kamieni zamiast chleba – przywołanie czterdziestodniowego postu Jezusa

Duma i szczęście

– Jestem z ciebie dumny, córko, że tak pochłaniasz książki – mówię przy kolacji.
– Yhm… – córka zbywa mnie, najwyraźniej nie rozumie, bo topi się w lekturze, z przyjemnością.
– A jest to zasługa mamy – kontynuuję. Mama z drugiej strony stołu kładzie grzanki. Patrzę na mamę i wydaje mi się, że naprawdę moja mina wyraża dumę.
– A ojciec nauczył cię czytania przy stole – odpowiada mama.

Patrzę jej w oczy, ale tym razem nie ma w nich wyrzutu, uśmiechają się. Czuję spełnienie.

Sobota, „rtęć rozsadzi termometr”

Sobota. Leniwy poranek. Pierwszy dzień od wielu, w którym nie trzeba słuchać budzika.

Pędzą chmury na wietrze
czarne, ciężkie i obłe,
rośnie rtęć w termometrze,
rosną słowa i obłęd,

Minęły już czasy, w których sobota i niedziela, drażliwe, goniły się niecierpliwie. Tyle żmudnych analiz było trzeba, by dojść, że sobota ma prawo boleć, zwłaszcza po pracowitym tygodniu. Że spokój i ulga pojawia się dopiero niedzielnego wieczora, podczas planowania kolejnego tygodnia.

– Dzieci, co robimy dzisiaj?

Pytanie pada przy stole, w trakcie śniadania. Kartka papieru, na której pojawiają się kolejne punkty: sprzątać kuchnię, umyć ziemniaki, iść na spacer, na spacerze – zaglądnąć do biblioteki.

wchodzi siny, opierzchły,
trupi miesiąc zza domostw,
krew jak pociąg pośpieszny
huczy poprzez świadomość

coraz prędzej i wreszcie —
galop, galop pod pulsem! —
wichrem porwie ten wiersz cię
tak jak obłęd, jak ból sam.

Idziemy w dół, do rynku, gdy niebo się przejaśnia. Zapach ciepławej wilgoci uderza mnie szpikulcem wspomnień, na pustym chodniku prowadzącym do miasta widzę nagle siebie, samotnego, dziesięcioletniego, jak teraz moja córka. Nade mną ciągle te same drzewa, jeszcze. Płynę w dwóch światach, obezwładniony aromatem przeszłości, gdy przechodzimy poprzez drobne uliczki, na Mały Rynek.

W wypożyczalni dzieci same załatwiają swoje sprawy, ja nieśmiało przesuwam wzrokiem po półkach. Widzę pojedyncze egzemplarze serii, które czytałem kiedyś. Tak sobie wyciągam tom Antologii Poezji Polskiej 1914–1939. Otwieram, przebiegam wzrokiem. Dzieci do mnie:

– Idziemy?

Czytam na głos:

W wierszu burza i morze,
włosy kobiet i komet.
Wicher okno otworzy!
Rtęć rozsadzi termometr!

Wybuchamy śmiechem.

Ach! Jak z żyły otwartej
krew tym wierszem się sączy.
Świt przypełznie o czwartej.
Bromu! Światła! Czas kończyć.

– Tata, chcesz, mogę ci pożyczyć tę książkę na moje konto – mówi Beniamin. Zaniemówiłem. Próbuję przeanalizować, czy ja będę miał czas do niej zajrzeć, że to jeszcze jedna rozpoczęta, a nie zakończona książka, lecz te wszystkie pytania zamierają wobec faktu: moja odmowa będzie jak świętokradztwo. Stłamszę w siedmioletnim człowieku jedną drobną iskrę życia. Zgadzam się. Muszę się zgodzić, to mój obowiązek; potem obowiązkiem będzie zaglądnąć do książki i jeszcze opowiedzieć o niej dzieciom. Obowiązkiem ojca, który stał się ojcem, nie przez przypadek, co więcej. Beni bierze tom, idzie do bibliotekarki i mówi:

– Proszę jeszcze to na moje konto.
I do mnie, gdy wraca:
– Tata masz czas do szóstego marca.

W sklepie spożywczym kupujemy bułki, siadamy na ławce i gryziemy je, obserwując kręcące się w kółko, po naszym rynku, samochody. Potem droga powrotna prowadzi wzdłuż muru cmentarnego na wysokiej skarpie.

To październik już czarnym
palcem puka do okna.
Zapach liści — cmentarny.
Wieczność — pusta, okropna.

Mam niewiele czasu, zbieram się do pracy mimo, że sobota. Szybki obiad, pakowanie sprzętu, drobne porządki, dziesiątki małych czynności potrzebnych, by tak po prostu wyjść z domu. I by potem do niego powrócić. Na podwórku patrzę mimochodem…

Spojrzysz w niebo: to przedświt,
otchłań sina i martwa.
Wtedy wylej we wszechświat
wiersz — jak łyżkę lekarstwa.

 

przytoczony wiersz to „Poeta” Władysława Broniewskiego

Asia

Asia była najsłodszą istotą na świecie. Tak wszyscy mówili i była to prawda. Rysiek też tak o niej myślał, i nawet nie mógł sobie wyobrazić, że pomyślałby inaczej. Bo nie mogło być inaczej.

Myślał tak, gdy ustawiał osuszone po myciu szklanki na blacie, obok zlewu. Przyglądał się im pod światło, które padało spod szafki, żeby wyłapać białawe zacieki. Wycierał je ściereczką, ale nie chował. Asia przychodziła popatrzeć. Zawsze znajdowała plamki i zacieki na kilku szklankach, a Rysiek nie miał pojęcia, jak ona to robi, że znajdzie, albo raczej jak on to robi, że ich nie dostrzega.

Szklanki ustawiało się na prawo od filiżanek, w szafce, tuż obok okna. Za szklankami, idąc dalej w prawo, stały literatki, potem wąskie kufle do piwa, kieliszki do szampana, potem do wina i na końcu – do wódki. W tym a nie innym porządku. Rysiek chciał kiedyś ustawić szklanki z prawej strony, bo tak było najwygodniej je wyjmować, ale Asia powiedziała, że to nie jest najlepszy pomysł. I rzeczywiście, to nie był nawet dobry pomysł, zauważył Rysiek.

Przy stole w kuchni stały cztery krzesła. Od strony okna – to lekko rozchwiane, obok niego takie z jaśniejszą plamą drewna na tylnej nodze, potem dwa, które niczym by się nie wyróżniały, gdyby Asia nie umiała ich rozróżnić. Tylko Asia umiała i po każdym sprzątaniu kuchni (Rysiek stawiał krzesła do góry nogami na stole, potem przesuwał stół) Asia poprawiała te dwa krzesła, jeśli Rysiek postawił je odwrotnie. Przy zlewie żółta ściereczka leżała po lewej stronie, a zielona gąbeczka po prawej. W chlebaku woreczek z bułkami miał być skierowany wylotem w lewo.

A w lodówce… Lodówka rządziła się swoimi własnymi prawami. W sumie – prawami Joasi. Rysiek ledwo tam zaglądał. Popatrzeć nie było po co, a wyciągać coś lub chować mógł ktoś, kto znał zasady ułożenia. Ryśkowi trudno było je zapamiętać, ubolewał nad tym i był Asi wdzięczny, że jest dla niego wyrozumiała.

Do wyjścia z mieszkania prowadziła droga przez przedpokój. Jego części były urządzone tak, by po drodze kompletować kolejne części garderoby i przy drzwiach być gotowym, w pełnym rynsztunku, do wyjścia. Obok drzwi był wieszak na klucze. Rysiek, któregoś razu, schował klucze do kieszeni, zamiast je powiesić, przez co Asia, dwie godziny później, prawie się spóźniła do kosmetyczki. Od tamtej pory, nad wieszakiem, pojawił się napis: „KLUCZE!”

I tak dalej. Staranność i rozplanowanie mieszkania nie przedstawiały żadnych niedopowiedzeń ani niespodzianek. Kanapa, pufy, pilot od telewizora, półeczka na prasę, w której pozostawały egzemplarze wyłącznie z poprzedniego tygodnia, kwiatki podlewane według jasnych zaleceń hodowców, książki i albumy ułożone alfabetycznie i tematycznie. Rysiek myślał, że może garaż pozostanie ugorem, luźno i przypadkowo zdeformalizowanym, ale z czasem przekonał się, że wiele by stracił, gdyby Asia nie pomogła mu go przeanalizować i usystematyzować.

W zasadzie powinien być jej wdzięczny. Jedyne, co mu pozostało, konkretnie, to wdzięczność, bo do niczego innego nie wydawał się sobie być zdolnym. „Wdzięczności można się nauczyć” powiedziała mu Asia, „nawet tej na zawołanie” dopowiadał sobie Rysiek. Siadał przy stole, tak, by odsuwając krzesło nie wywołać przykrego dźwięku szurania nim po podłodze. Potem złączał stopy, prostował się, kładł dłonie (same dłonie) na blacie, potem się lekko uśmiechał i z wdzięcznością patrzył na Asię. Na tę najsłodszą istotę na świecie. Nigdy by nie pomyślał, że mogłoby być inaczej.

Rodzinne plotki

– Ciszej, obudzicie Łazarza – mówi teść szeptem.

Wydaje się to nieprawdopodobne. Ale Łazarz to tylko sąsiad, bardzo wrażliwy na odgłosy. Kiedyś przyszedł do mamy i mówi, że coś w naszym mieszkaniu skrzypi, jakieś drzwi, i że to mu przeszkadza. Mama na to, że ona też nie lubi, jak jej skrzypi, dlatego smaruje zawiasy od wszystkich drzwi i jeśli coś skrzypi, to na pewno nie w naszym mieszkaniu.

Cisza o tej porze jest jak najbardziej uzasadniona, na moim zegarku jest przecież pierwsza w nocy. Ale tak naprawdę to druga w nocy czasu rumuńskiego, jeszcze nie przestawiłem zegarka. Zaś Łazarz to rumuński Lazar; śmiejemy się, że nikt z nas nie jest w stanie obudzić ani Łazarza ani Lazara, nie mamy takiej mocy. Okazuje się jednak, że sąsiad, tak naprawdę, to nie Lazar, tylko Laza, bez „r” na końcu. Musimy więc być cicho, bo możliwe, że za chwilę stanie u drzwi naszego mieszkania na piątym piętrze, po tym jak wyjdzie ze swojego, jedno piętro niżej.

Rumuńskie osiedle, fot. Piotr Kubic

Teraz na stole dyskusyjnym pojawiają się kuzyni, Wladuc i Kristi. Wladuc, starszy syn, zyskuje popularność, ostatnio w Konstancy, skąd jego rodzina, mieszkająca na drugim końcu Rumunii, otrzymała telefon. Dzwoniła policja, że syn nie ustąpił pierwszeństwa, po czym spotkał się z miejscowym, konstanckim taksówkarzem, i że ani jeden ani drugi nie są w stanie jechać dalej o własnych siłach. O co chodziło policji, tego nie zrozumiałem, przecież chłopak jest już studentem, więc sam za siebie odpowiadać może. W każdym radzie telefon zaniepokoił rodziców, którzy do tamtej chwili nie wiedzieli, że syn rozbija się samochodem siedemset kilometrów od domu.

Zaniepokoili się, ale tylko na chwilę. Kristi pożyczył lawetę i pojechał po brata, nie mając uprawnień do kierowania pojazdem z taką przyczepą. Ale udało mi się wrócić, bez kontaktu z policją.

Znamy, znamy rodziców, nie niepokoją się długo. Po tym, jak dziesięć lat temu Wladuc, na skuterze, pohatarał szczękę i naderwał ramię, skutera nie udało się już naprawić. Wkrótce więc pojawił się kolejny. Nie nowy, nie, ale taki, na którym znów można było z szaloną prędkością wchodzić w zakręt, na ostatnim skrzyżowaniu we wsi, na ubitej lub błotnistej drodze, w zależności od warunków meteorologicznych. Drodze prowadzącej do ich zagrody, tam gdzie kończy się wieś, a zaczynają rozległe pola.

Wladuc zafascynował się naszym osiemnastoletnim BMW. Chciał mieć takie i po kilku miesiącach, będąc już w Polsce usłyszeliśmy, że ma. Lecz nie dane nam było obejrzeć auta i kierowcy w akcji. Podczas kolejnej naszej wizyty, latem, Wladuc zaprowadził mnie do ogrodu, gdzie srebrne coupe tonęło w bujnej zieleni, zdemontowane, w częściach. Wyglądało, jakby chłopak dokonywał wiwisekcji, albo raczej sekcji zwłok – zobaczyłem wał napędowy rzucony na przednie siedzenia, tylną przekładnię, skrzynię biegów. Silnik leżał trochę dalej, był taki sam, jak u mnie – głowica, blok, rurki, kable naderwane, jakby już nigdy nie miały zrosnąć się z resztą maszyny. Przez chwilę chciałem zapytać, czy nie mógłbym sobie wziąć z niego cewek (moje trochę szwankowały ze starości), ale było mi jakoś niezręcznie. 

Przy aucie, przy pogiętej masce i spękanej szybie, leżały ułożone w stosik koła. Wladuc pokazał mi jedno, z rozerwaną oponą. „Czy myślisz, że to się stało dlatego, bo nagle wrzuciłem dwójkę przy prędkości 130 km na godzinę? Czy dlatego, że miałem założone różne opony?” Nie byłem w stanie odpowiedzieć, nie miałem takich doświadczeń.

Poszliśmy na podwórko, tam stał już kolejny pojazd – ścigacz Hondy, z zielonymi owiewkami. „Osiąga 180 km/h” powiedział Wladuc, nie zapytałem tylko, czy sprawdzał we wsi, czy jednak na autostradzie, która przebiega nie tak daleko stąd.

Siedząc w wąskiej kuchni śmiejemy się po cichu z tych historii i planujemy, czy by nie odwiedzić kuzynostwa, ale mamy na to dwa dni, bo potem mama Wladuca wyjeżdża do Niemiec zarabiać na rodzinę, w tym, być może, na kolejne rodzinne pojazdy. Za oknem noc i mgła, śmiejemy się opierając o wąski stół, który trzęsąc się uderza w wyłożoną płytkami ścianę, te z kolei dudnią głuchym dźwiękiem. Tata-teść pokazuje gestem, że dźwięk pewnie niesie się piętro niżej, tam, gdzie mieszka Laza, więc nagle, jak na komendę, odsuwamy się od stołu.

Spacer po rumuńskiej ulicy

To jest coś, co mało kto zrozumie tak, jak ja. Trudno, przynajmniej od czasu do czasu trzeba zrobić coś z przekonania, nawet jeśli nikt tego nie zrozumie.

– Nie uda ci się – osądziła Ioana, kiedy powiedziałem jej, że chcę w tym filmiku przekazać moją fascynację spacerami po rumuńskiej ulicy.

Zaraz pierwszego dnia, gdy poszliśmy na krótką przechadzkę, usłyszałem muzykę. Dzwięki odbijały się od bloków w dzielnicy Manaștur, która jest wielką sypialnią miasta Cluj Napoca. Znaleźliśmy zespół – chodził ulicami, zaglądał do sklepów, grał. Zbierał pieniądze. Wyciągnąłem telefon komórkowy i wszedłem między nich. To, co nakręciłem, stało się początkiem filmu, który kompletowałem przez kilka następnych dni.

Podobnie jak Wizyta Mikołaja, filmik ten opowiada o niedoskonałości, która jest nazbyt dobrze widoczna. Wzbudza bardziej politowanie – w nas, czyli w ludziach, którzy dążą do tego, by mieć w życiu jak najlepiej. Dobre życie kojarzy się przecież z ładną powierzchownością. Co z tego, że ktoś się uśmiecha, skoro ma zepsute zęby. Jego uśmiech powoduje niesmak…

W Wizycie Mikołaja cieszą się dzieci z Zespołem Downa. Aby się cieszyć razem z nimi, trzeba przejść pewną granicę – w sobie.

Mała satysfakcja

Mój poprzedni wpis skopiowałem na blog, który piszę na stronie radia TokFM: Piotr Kubic patrzeć po prostu próbuje.  Napisałem po pierwszej w nocy, a rano widzę, że został umieszczony na pierwszej stronie www.tokfm.pl.

To dla mnie miłe. Tym bardziej, że wydaje mi się, że wpis nie staje po żadnej stronie w obecnym polskim sporze. Chciałbym, by przestać się szarpać nawzajem, by coś konstruktywnego wynikło z naszej sytuacji…