Ogród kończy się murem

Ze zbioru Teksty znalezione

Ogród kończy się murem. Należy on do cmentarza. Wzdłuż muru, po drugiej stronie, ciągnie się alejka cmentarna. Prowadzi od cmentarnej bramy do starej części, gdzie najwięcej grobów. Powracający z odwiedzin zmarłych żywi idą wzdłuż kamiennej ściany i kiedy któryś z nich trzyma w ręku wypalony znicz albo zwiędły wieniec, ma ochotę przerzucić go na ogród. Dlatego wśród zeszłorocznej trawy i bezlistnych krzewów wschodzą szklane i plastikowe naczynia, puste i przydymione. Są też strzępy papieru, gazet i innych, trudnych do rozpoznania, pozostałości. Pomyślałem, że skoro już tu zaszedłem, to przynajmniej zbiorę śmieci na jedno miejsce, zwłaszcza, że wkrótce wzejdzie trawa.

Po roztopach zdążyło obeschnąć. Wziąłem pierwszy papier, jaki dostrzegłem niedaleko siebie; dość jasny i lekko tylko zmięty. Było na nim odręczne pismo złożone równymi rzędami, oddalonymi od siebie z widoczną równowagą. Zapisany ciąg liter jakby rozmawiał z wijącym się między nimi pasem wolnej przestrzeni…

Sens bycia jednego człowieka z drugim z człowiekiem… wtedy, gdy oboje tego chcą, a żadne z nich nie musi. Dlatego boję się, że gdybym tak bardzo chciał Cię zatrzymać, to zrobiłbym coś o wiele gorszego, niż pozwolić Ci odejść…

Odejść, przyjść. Przyjść, odejść. Nie ma przymusu bycia z drugim człowiekiem, gdy potrafimy żyć sami. Ale skoro potrafimy żyć sami, to po co drugi człowiek?
No to jak?

Głupie są opowieści o szalonej miłości, w której ktoś nie może żyć bez kogoś. Przecież to jest uzależnienie. Miłość nie jest uzależnieniem, przeciwnie, zupełną wolnością.

Odkąd przestałaś mi odpowiadać nie wiem, co u Ciebie. Ale udało mi się odnaleźć Twoją uśmiechniętą twarz gdzieś na Facebooku. To zdjęcie, sprzed jedenastu godzin, mnie uspokaja. Żyjemy z kimś nie po to, żeby go mieć, tylko żeby był choć trochę szczęśliwszy. Nawet, jeśli to oznacza, że nie żyjemy z nim…

Próbuję obserwować, to wszystko co mogę

Niezwykłe, przerażające przeświadczenie, że tak niewiele ode mnie zależy. Prawie nic. Mam dzieci i próbuję jakoś na nie wpływać, na ile pozwala czas i moje zdolności. Ale czy potrafię ogarnąć to, co się z nimi dzieje, jakoś sprawdzić, co mają w głowach i co ja w tych głowach zmieniam, kiedy wchodzę z nimi w interakcję… Życie to poruszanie się we mgle, a naszym zadaniem jest przyzwyczaić się do tego. Czy nasze działania coś zmieniają? Ale nigdy nie wiemy, co tak naprawdę. Przypisywanie sobie zasług, że komuś pomogłem, uratowałem, choćby tylko zmieniłem, jest buńczucznym wyobrażeniem, które tylko człowiek nieświadomy może sobie knuć.

To, co dzieje się wokół, przy czym pracuję, z czym się zmagam, i tak idzie własnym torem. Wszystko, na co ewentualnie mógłbym się zdobyć, gdybym miał tylko odpowiednią ilość odwagi, to patrzeć, ale już nie wyciągać wniosków, przynajmniej nie na poważnie. Płynę na fali, która mnie unosi, próbując nieznacznymi ruchami dłoni zanurzonych w wodzie choć trochę zmienić kurs. To niepoważne, dramatyczne, śmieszne.

Zresztą nigdy też nie wiadomo, czy emocje, które się przeżywa, nie biorą się ze zwykłych, zwierzęcych hormonów. Całe to piękno podczas słuchania muzyki, albo kontemplacji obrazu czy czegokolwiek innego, to tylko substancja chemiczna, która gdzieś tam w trzewiach się wydziela, a w innych trzewiach ginie.

Miłość, przywiązanie, obowiązkowość, odpowiedzialność, to może też tylko hormony, a niepotrzebnie przypisujemy im szlachetne źródło. Zachwyt drugim człowiekiem w większości przypadków to po prostu seks, czyli zwykła różnica płci i zaprogramowany nam pociąg jednej do drugiej. Byłoby lepiej, gdybym przeżywać mógł nie ja, ale ktoś inny, pozostawiając mnie tylko analizę i próbę poskładania tego, co widzę, w sensowną całość.

Męczące uczucie, że czegoś nie rozumiem… Nie pozwalające usnąć…

Uśmiech nad przepaścią

Mam do zrobienia tyle rzeczy, że jedynym wyjściem, zwłaszcza o tej porze, jest o nich nie myśleć. Dziś zrobiłem sobie dzień lajtowy, czyli bez twórczej pracy. Rano mobilizowałem dzieci, żeby same sobie robiły śniadanie. Potem odstawiłem je do szkoły i złapałem panią nauczycielkę, z którą córka ma współpracować w sprawach artystycznych. Po rozmowie wiedziałem, że muszę jak najszybciej porozmawiać z córką, bo jej zeznania oraz zeznania pani bardzo się nie zgadzały.

Wróciłem do domu i zająłem się kończeniem spraw, które obiecałem znajomym. Potem wyskoczyłem odebrać syna ze szkoły, a że ostatnie dwie godziny zajęć spędzał na basenie, dołączyłem do niego. To jego ulubione chwile, spóźniłem się trochę i gdy wszedłem na halę, w czepku i kąpielówkach, był już tam z klasą. Błyskawicznie mnie zauważył i zaczął machać ręką.

Po basenie podeszliśmy pod szkołę, bo tam córka właśnie wróciła z konkursu wiedzy o przyrodzie. Gdy wróciliśmy do domu, zacząłem pakować się do pracy, ale zatrzymał mnie telefon jednego z przyjaciół, który domagał się poprawek przy obiecanej mu pracy. Poprawki zajęły trochę czasu, wiadomo.

Dość ciekawe jest urabianie współpracownika. Nazwałem to zbyt kolokwialnie, ale teraz nie mogę znaleźć innego słowa. No dobrze, wyraźmy to tak: dogadywanie się ze współpracownikiem, uzgadnianie oczekiwań i odnajdywanie drogi ich realizacji. Czasem daje się zauważyć, że początkowe duże wymagania można nieco zmiękczyć, zwłaszcza wtedy, kiedy po prostu brak środków na ich realizację. Spore oczekiwania muszą spotkać się z rzeczywistością, tak jest lepiej dla wszystkich. Najważniejsze to zachować spokój i dobry humor. Uśmiech nad przepaścią. Albo jak powiedział Winnetou, w powieści Karola Maya, do swojego białego brata (był nim albo Old Surehand albo Old Shatterhand), kiedy wyjmował mu kulę z rany, bez znieczulenia co oczywiste: „Skoro teraz mój biały brat nie ma grymasu na twarzy, to przy palu męczarni śmiałby się w głos”.

Jutro czeka mnie pisanie scenariusza, a w zasadzie scenopisu. Szczerze: boję się. Wcześniej będę przez godzinę ustawiał sprzęt do spektaklu, przy czym najbardziej wyczerpującą rzeczą jest bieganie z parteru na drugie piętro i z powrotem. Potem skopiuję z kamery pliki nagrane dzisiaj i zapuszczę maszynę do ich konwersji. Potem, przy odrobinie szczęścia, zacznę realizować dźwiękowo spektakl i w jego trakcie zostanie mi trochę spokoju, mam nadzieję, by skończyć ten scenopis.

Scenariusz pisze się kilka razy, ciągle od niego odchodząc i wracając. No bo jak pogodzić maksymalne zaangażowanie z utrzymaniem dystansu? Jak ogień z wodą. A ponieważ mam bardzo mało czasu, bo w poniedziałek raniutko ten scenariusz trzeba wyreżyserować, to sensowne wyjście zakłada tworzenie od ogółu do szczegółu. Zakładając, że wszystkich szczegółów się i tak nie ogarnie. Zresztą, co to znaczy, ogarnąć wszystkie szczegóły. Jakie wszystkie?

Odkąd zaczęło mi się udawać uśmiechać nad przepaścią, zacząłem to traktować jako pewną zabawę. Czuję, że może się ona przerodzić w hazard. Słowem, to może być uzależniające, tym bardziej, że polega to na postawie, że to, co mam zrobić, mnie osobiście nie dotyczy. To jest obok, albo dotyczy kogoś obok, a nie mnie. Ten ktoś obok to może być inny ja, taki wirtualny, albo wymyślony na potrzebę chwili. Ten ktoś może być niezniszczalny poprzez swoją zniszczalność, można na niego wylać kubeł pomyj, a on nic. Obrzucić go wyzwiskami, oskarżeniami, wyrzutami. On przeżyje. Albo umrze, jeśli ja tak zdecyduję, że tak warto, że to będzie pomocne.

Ten ktoś to jakby Wiesiek II. Będę pociągał za sznurki jego kończyn i ust, w razie potrzeby wskoczy w ogień. To bardzo użyteczne i wygodne, nawet więcej, bo niezbędne, czasem to jedyne wyjście żeby dokonać czegoś, o czym się nigdy nie myślało, że będzie się dokonywać.

Podróże

W przychodni, w poczekalni, stoją stare ławki, jakie pamiętają jeszcze czasy socjalizmu. Nogi z metalowych grubych prętów, a poziome, cieńsze pręty łączą te nogi, żeby się nie rozjechały. Na szczycie tej konstrukcji-kratownicy – płaskowniki, do których grubymi nitami mocowano grube drewniane listwy, na których mieli siadać pacjenci. Teraz te ławki odmalowano staranniej, w kolorze trochę dopasowanym do wnętrza. Ale to są te same ławki.

Z jednej z nich wstał mężczyzna w obszernej kurtce i trochę za dużych spodniach, szczególnie nogawkach. Ciekawe, że mężczyzna sam z siebie był raczej wysoki, duży, a obszerne ubranie powiększało go, a jednocześnie sprawiało wrażenie, że jest jak pusty w środku, jak wieszak.

Wstał i zaczął się chwiać, jak tylko postawił pierwszy krok. I chwiał się dalej, przechodząc w stronę wind i klatki schodowej. Wkrótce po tym jak wstał pomiędzy drewnianymi listwami ławki, na której siedział, prześlizgnęła się i spadła na podłogę kartka. Podszedłem spiesznie z myślą, że mu ja oddam. Mój wzrok padł na nierówne pismo, nakreślone na kartce w kratkę ale tak, jakby te kratki i linie nie zostały przez piszącego zauważone, jakby go nie obchodziły i dla niego nie istniały:

W przeciwieństwie do innych kobiet nie mówiłaś wiele. Dlatego słuchając innych odkrywałem Ciebie. Te potoki słów, których zwykle nienawidzą faceci, gdy siadają z gazetą do obiadu, te całe serie zdań, których wysłuchiwałem, ale nie od Ciebie, stały się moim objawieniem. Każda z nich, która chciała mi o sobie cokolwiek opowiedzieć, odkryć siebie, wobec której prędzej czy później stawałem jak podróżny u podnóża pagórka, który w końcu okazywał się górą, każda z nich była nieco inną stroną tej samej kobiety – mojej.

Dlatego nigdy żadna inna nie sprawiła, że przestałem chcieć być z Tobą. Przeciwnie. Nawet, jeśli większość z nich podziwiałem, jeśli próbowałem rozwikłać splątane odciski pozostawione w ich duszach, nawet jeśli każdej z nich byłem wdzięczny, ba, właśnie dlatego byłem wdzięczny, że dzięki nim zbliżałem się do Ciebie. Tak, to może się wydawać niepojęte, absurdalne. Może wyglądać jak tanie łgarstwo na usprawiedliwienie. Ale jeśli to nie jest proste, banalne i kłamliwe usprawiedliwienie…?

Wtedy te wszystkie podróże są jedną, w jedną stronę. Do Ciebie. Tak, już widzę, jak odwracasz głowę z niedowierzaniem.

Hilfe nocą

Jest to stara część miasta. Lecz jest odrestaurowana, wyremontowana. Niezbyt szerokie ulice w pewnym miejscu łączą się ze sobą w postaci szerokiego, długiego placu. Stoją na nim żelazne, lekko gięte lampy, teraz elektryczne, ale kiedyś może nawet gazowe. Czysty bruk, nowoczesny ale stylizowany na stary. Różnokolorowe kamieniczki, w przygaszonych, nienarzucających się kolorach, na których nie ma śladów zaczernień, brudu, nawet kurzu. Ulice, latarnie, kamieniczki, krawężniki, szyny tramwajowe, po których jeżdżą tramwaje, wszystko jest tu poukładane, przemyślane, spokojne. Tylko ludzi brak. Chowają się we wnętrzach tramwajów, nielicznych samochodów, nie wiadomo nawet, czy patrzą z okien kamienic. Jesteśmy tylko my, zwiedzający, obcokrajowcy. Bo jesteśmy w Niemczech. W naszej grupie jest moja kuzynka, Gośka, która bywa tutaj często i jest dla nas kimś w rodzaju przewodnika.

Świecą rozproszone promienie popołudniowego słońca. Jest przyjemnie. Jedziemy tramwajem, Beniamin obok mnie. On siedzi przy oknie, ja trochę dalej. I jakoś tak się dzieje, że tuż za szybą dostrzegam ostatni wagon innego tramwaju, który celuje prosto w nas. Jest coraz bliżej, a nasz wagon zakręca i zbliża się do tamtego coraz bardziej. W końcu, jakimś dziwnym trafem, dwa wagony zwierają się ze sobą i zaczynają nas ściskać i tłamsić. Orientuję się, że zachodzi coś nieprzewidzianego, a motorniczy nie zdaje sobie z tego sprawy. Zaczynam wołać „pomocy! pomocy!”, ale przecież jesteśmy w Niemczech, przypominam sobie niemieckie słowo „hilfe” i wołam jak mogę najgłośniej…

Beniamin szarpie mnie i woła „tata, obudź się!”. W tej sekundzie jestem już gdzie indziej. „Dobrze już, dobrze” mruczę do niego i wielkim wysiłkiem chcę otworzyć oczy. W ciemności czuję kościste ciało Beniamina z jednej strony, a z drugiej – brzeg łóżka, z którego nie chciałbym spaść. Jak to się stało, że chłopak jest tutaj, nie wiem. „Wystraszyłem się” mówi Beni „bo mówiłeś niewyraźnie: pomocy, a potem jeszcze jakieś słowa”.

„Hilfe” tłumaczę mu, „to po niemiecku: pomocy”…

Zdjęcie rumuńskiej rodziny i emocje

W poprzednich wpisach dawałem wyraz dopadającym mnie silnym emocjom. Teraz jestem już w Polsce i tamten czas zaczyna nabierać perspektywy… Gdybym miał te emocje jakoś przenieść poprzez fotografię, to… No właśnie, może taki mały eksperyment. Co czujecie i myślicie, patrząc na to zdjęcie i wiedząc, że to są członkowie mojej najbliższej rumuńskiej rodziny…? Piszcie w komentarzach. Można pisać prawdę, nawet pod pseudonimem!

Rodzina

Jeszcze w Rumunii

Jestem w Rumunii i ciągle zwala się na mnie ogrom emocji, z różnych stron, z którymi muszę sobie jakoś poradzić. Spotykamy, jak zwykle, wielu znajomych, z którymi bardziej lub mniej jesteśmy związani i różnie utrzymujemy kontakt. Napotykam na uśmiechnięte, pełne życzliwości twarze, ale nie jestem w stanie na te gesty odpowiadać, jakbym nie miał siły. Plan fotografowania na ulicy nie bardzo się udaje, bo za dużo ról chciałbym spełnić, wręcz czuję się w obowiązku – być nieustannie niezłym rodzicem, dobrym gościem, gdy jesteśmy w gościnie, nie najgorszym zięciem i szwagrem, nie wrednym dzieckiem (ojciec pisze do mnie maile, że oboje z mamą tęsknią, choć sądzę, że mama bardziej, a kiedy przesyłam mu zdjęcia, na którym brak jednego z jego wnuków, muszę potem uzupełniać korespondencję).

Przed chwilą córka oczekiwała ode mnie, że posłucham, bo oto czyta książkę (jak się cieszę, że czyta) i natrafiła na zabawny fragment, którego muszę posłuchać. W tej samej chwili teść zaproponował mi dolewkę piwa, na którą się zgodziłem. Słuchając, co czyta mi córka po polsku zacząłem wołać do teścia, żeby przestał mi już nalewać, ale on nie reagował i szklanka napełniła się po brzegi. Zdałem sobie sprawę, że mówię do niego coraz to bardziej podniesionym głosem: „dziękuję”, czego on przecież nie rozumie, bo do niego powinienem mówić po rumuńsku. Najwyraźniej nie panuję nad rzeczywistością.

Dwa razy wyrwałem się na przechadzkę. Trafiłem jednak na dzielnicę zamożnych ludzi, bo domy i obejścia przypominały te nasze, znane mi z małopolski. Prędzej wywierają na mnie wrażenie  detale, niepozorne miejsca, które jeszcze pozostały i nie zastąpiła je znana nam zachodnia nowoczesność. Na przykład takie jak to.

Stara Dacia, wejście do bloku, Rumunia, fot. Piotr Kubic

W wyprawach przeszkadza też mróz, który osiąga nawet minus trzynaście stopni, i towarzyszący mu wiatr. Ale najbardziej brak mi siły i determinacji, by wstać o siódmej rano, wypaść na miasto i wrócić na jedenastą, kiedy reszta rodziny właśnie rozpoczyna właśnie działalność.

Udało się przynajmniej napisać kilka tekstów, które umieściłem pod tym adresem. Mam jeszcze co najmniej dwa w planach, może powstaną. Załączę tu jeszcze jedno zdjęcie, które jest dla mnie osobistym osiągnięciem typowo warsztatowym, związanym z nowym (starym) obiektywem.

Zauważyłem w autobusie, że kobieta będzie wysiadać i przejdzie obok tego oto młodego człowieka. Ekspozycję miałem już ustawioną na wnętrze autobusu (nie korzystam z automatyki, robię to ręcznie), pozostało zadbać o ostrość. Obliczyłem szybko, że zrobię zdjęcie, kiedy kobieta będzie niewiele ponad metr ode mnie. Ustawiłem odległość na obiektywie. Liczba przysłony wynosiła, jak się zdaje f5,6, co zwiększa głębię ostrości i pozwala nieco zniwelować błąd ustawienia odległości. Już nie pamiętam, czy podniosłem aparat do oka, czy strzeliłem spod brody, wszystko działo się tak szybko.

W autobusie, Rumunia, fot. Piotr Kubic

Na zdjęciu widać dwie postaci, które wydają się sobie dość podobne. Lecz dzieli je kilkadziesiąt lat życia. Na starszej twarzy widać wysiłek i skupienie. Na młodszej – skupienie i spokój. Mógłbym powiedzieć, ze to typowy wygląd współczesnego, młodego Rumuna – studenta, intelektualisty. Mam wrażenie, jakbym widział tę samą osobę z różnych okresów w jej życiu. Albo jakby nastąpiło spotkanie rodzeństwa, bliźniąt wręcz, których życie zostało  jakimś sposobem rozsunięte w czasie. Myślę o tym, jak inny był świat, kiedy kobieta miała tyle lat, co ten chłopak. I o tym, że on nie ma o tym pojęcia, jaki był świat, gdy ona była młoda. A jednak on byłby skłonny zmierzyć się z jej światem, o wiele mniej przyjaznym, bardziej surowym, bezwzględnym. Świadczy o tym jego spokój, pokora i gotowość do pogodzenia się z losem. Właśnie te cechy charakteryzują Rumunów – takich, jakich poznałem.

Człowiek jest powodem niepokoju

W Rumunii, chodząc ulicami. Gdybym nie spotykał ludzi, byłbym spokojniejszy. Każdy człowiek powoduje jakieś emocje, a one nie dają spokoju. Gdyby ulice były puste, to jeszcze pozostawałyby ślady ludzkiej pracy, emocji i myślenia – czyli to wszystko, co można zobaczyć na ulicy w mieście. Żeby uzyskać całkowity spokój należało by zatem opuścić miasto i udać się w tereny, gdzie rzadko bywa człowiek… Jak na razie nie mogę sobie na to pozwolić.

 

Apteka o przedłużonym programie otwarcia 6-24

 

Kiosk sprzedaży biletów, utrzymywany zdaje się przez przedsiębiorstwo komunikacji, bo niczego innego się w nim nie sprzedaje. Widziałem próby wprowadzenia automatów, ale na razie stoją one zupełnie martwe, nawet bez etykiet.

Kiosk biletowy, Rumunia, Cluj-Napoca fot. Piotr Kubic

 

Więcej zdjęć oraz tekstów związanych z Rumunią na blogu fotograficznym.

Na rumuńskiej ulicy fot. Piotr Kubic

Zrozumieć kobietę…? Kiedy być facetem

– To powiedz w końcu, czy kobietę można zrozumieć? – postanowiłem zapytać Wieśka wprost. Odczekałem kilka dni po jego ostatniej tyradzie na ten temat, wcześniej nie śmiałem o nic pytać.

– Problem polega na tym, że myślisz właśnie tymi kategoriami, co wszyscy faceci – odparł dość spokojnie Wiesiek – słowo zrozumieć jest niefortunne. Wybij to sobie z głowy.
– Więc jednak nie – odparłem nie bez nuty triumfu.
– Nie chodzi o to, żeby zrozumieć – ciągnął niewzruszenie Wiesiek – ale aby poczuć.
– Aha…! Ok, rozumiem.
– Ty znowu z tym rozumieniem. Nic nie rozumiesz.
– No dobrze, to nie rozumiem. Spróbować poczuć… I co dalej?
– I to wszystko. Jeśli ci się uda, nie będziesz już o nic pytał.
– Skąd ty jesteś taki mądry? Że już wiesz, kiedy będę pytał a kiedy nie.
– Nie obruszaj się. Ta mądrość (skoro tak twierdzisz) i tak mi na nic.
– A dlaczego?
– A dlatego, że nawet jeśli poczujesz, albo wreszcie, co ci się marzy, zrozumiesz, to i tak na nic ci się to nie przyda.
– Nie przyda? Dziwne. Przecież kiedy wreszcie dojdę o co chodzi, to wtedy można coś poradzić. Znaleźć jakiś sposób, wyjście, zrobić to lub tamto.
– I tu właśnie widać twój męski, ograniczony sposób widzenia. Nie w tym przypadku! Nie jeśli chodzi o kobietę. Porzuć to, czego cię uczono na inżynierskich studiach. Powiązania skutek – przyczyna, akcja – reakcja i tak dalej. Porzuć logikę.
– Logikę?
– Tak. Porzuć też chęć zrobienia czegokolwiek.
– Jak to?
– A tak, bo wtedy jest już za późno.
– Nigdy nie jest za późno.
– No masz. Ja mu swoje a on swoje. Czy nie miałeś czasem wrażenia, że kobiety postępują zupełnie nielogicznie?
– Pewnie, i to nie jeden raz.
– No widzisz. Porzuć logikę a będziesz miał szansę coś z tego zrozumieć… To znaczy – poczuć. No nie wiem, jak to nazwać, ale wreszcie będziesz miał szansę, żeby już o nic nie pytać.
– Hm…
– Jest jeszcze jedno, o czym powinienem ci powiedzieć. A w zasadzie – przestrzec.
– Słucham.
– Bardzo możliwe, że kiedy wreszcie już poczujesz i dostaniesz to objawienie, które pozwoli ci o nic nie pytać, a w końcu zdasz sobie sprawę również z tego, że nic już nie można zrobić, to…
– No co? Gadaj szybciej.
– To zupełnie opadną ci ręce i odechce ci się wszystkiego.
– No pięknie. I tego mi życzysz?
– Sorry, ale to nie ja zaczynałem ten temat.
– To po to mam próbować zrozumieć, a w zasadzie poczuć, po to mam szukać objawienia, żeby mnie rozłożyło na łopatki?
– Jak chcesz. Jeśli chcesz być facetem…
– Czy chcę? Chyba nie mam innego wyjścia…!
– Otóż i to. No właśnie…

Zrozumieć. Kamuflaż

Co jakiś czas Wiesiek spotyka się z twierdzeniami, że kobiet nie da się zrozumieć. Wiesiek opowiada mi o tym ze zgrozą w głosie szczególnie wtedy, gdy zdanie kobiet nie można zrozumieć wypowiedział w jego obecności mężczyzna. Wiesiek przychodzi do mnie o północy albo nad ranem i nie bacząc, czym się zajmuję, czy akurat się kładę albo czy nie mam zamiaru jeszcze wstać, pomstuje: „ja wtedy takiemu mówię, żeby zapytał jakąś kobietę, czy ona sama siebie rozumie”.

Wiem, o co mu chodzi. Dręczy go podejrzenie, że jesteśmy gorsi, bo czegoś nie rozumiemy, albo nie jesteśmy w stanie zrozumieć. Wiesiek nie zauważył, że kwestia „tego nie zrozumiesz”, owo uniwersalne zakończenie co bardziej emocjonującej rozmowy, nie ma sensu stricte, a raczej jest przyznaniem się do niemocy. To trzeba czytać między wierszami, albo po prostu wiedzieć.

Próbuję Wieśkowi czasem tłumaczyć, że owa rzekoma niepoznawalność kobiet nie bierze się z faktycznej niepoznawalności, lecz raczej z o wiele większych niż nasze, męskie, umiejętności kamuflażu. A kamuflaż nie wynika znów ze złośliwości, sprytu, prób wymanewrowania męskiej części rodzaju ludzkiego, ale z desperackiej potrzeby podtrzymania własnego wizerunku: „cokolwiek by się działo, mam wyglądać pięknie”. Lecz tłumaczenia w takich chwilach na niewiele się zdają, po prostu muszę przeczekać, zupełnie jakby Wiesiek był wtedy kobietą. Oczywiście nie wspominam mu o tym, żeby nie przepełniać czary.

A i tak, kiedy Wiesiek ochłonie, wypomina mi moje słowa, mówiąc krótko: naiwność. Czytam jednak między wierszami, że to tylko papierowy rewanż za moją krytykę.