Wróciłem do grania. Od lipca nie grałem, po prostu zdecydowałem, że nie będę grał. Po pierwsze dlatego, co tu owijać w bawełnę, nie utrzymam z tego rodziny. Po drugie – samo granie to za mało, jak się gra, trzeba dawać koncerty, inaczej to taka sobie zabawa. Po trzecie – jak grać, to porządnie, na maksimum możliwości – dbać o jakość techniczną ale i treść, czyli zawartość, czyli ducha, poczucie sensu, które ma być słychać w każdej nucie. A porządność oznacza czasochłonność – ćwiczenie plus dbałość o ciągłą inspirację. Salomon i z próżnego nie naleje, to samo jest w twórczości – człowiek nie jest studnią bez dna, w pewnym momencie wysycha i trzeba znów tam nalać. Skąd, jak? O to trzeba dbać – słuchać innych, nie wystarczy na youtube, trzeba też na żywo, przeżywać radości i smutki (to akurat najprostsze), rozmawiać z ludźmi, czytać. Najtrudniejsze – granie boli, bolą fałsze, poczucie bezsensu, gdy nie wychodzi, boli wspomnienie paradisu, tych chwil szczęścia, które się kiedyś osiągnęło podczas grania, a których nie można przywrócić na zawołanie, kiedy by się bardzo chciało. Na myśl o nich i o tym, że nie są tak wprost osiągalne, w piersi zaczyna coś drgać, rozpadać się, w panice, że to już nie powróci, albo że trzeba wyruszyć w daleką drogę z dala od ludzi, codzienności, obowiązków, żeby to znów odnaleźć, a ile codziennej pracy, żeby tam pozostać. I że nie stać mnie na to. Paradoks, człowiek boi się robić to, co bardzo lubi, z obawy, że pozostanie w pół drogi, z niczym, albo z czymś, co sprawi więcej bólu niż radości.
Ale wróciłem do grania po środowym koncercie jazzowym, na którym byłem. Paradoksalnie – zachęciły mnie niedoskonałości, które słyszałem. Pomyślałem, że ja też mogę, bo nie trzeba być idealnym, nie trzeba być nawet świetnym, żeby wyjść przed ludzi i zagrać.
A grać lubię, to jak podróż i przygoda. Na podróże w przestrzeni jakoś nie mogę sobie pozwolić, a przy klawiaturze… tak…