Po wyjściu z garażu, smugi śniegu jak węże

W stodole przerobionej na garaż paliło się światło. W zasadzie to nie garaż, tylko warsztat samochodowy. Waldek starał się pracować nie dłużej niż do osiemnastej. Zaczynał o ósmej. Z przerwą na obiad albo na załatwianie różnych spraw. Wtedy jechał kilka kilometrów na północ lub na południe, w zależności od tego, co miał do załatwienia. Jego zagroda stała w polach, trzysta metrów od drogi krajowej, łączącej dwa miasteczka. Miał do nich siedem i osiem kilometrów.

Zanim zgasił światło popatrzył na warsztat. Między kanałem a podnośnikiem, i wokół wszędzie, walały się części samochodowe, koła zębate ze skrzyni biegów, korbowody, półoś, lewarki, tarcze hamulcowe i sprzęgłowe. Każdego dnia, tuż przed zgaszeniem światła, przesuwał po nich wzrokiem i mówił sobie, że kolejny dzień zacznie od sprzątania. Lekkiego sprzątania, bo na generalne nie liczył. Może raz w roku. Ale następnego dnia zwykle pojawiało się coś pilniejszego do zrobienia. Klient przyjechał wcześniej, dziecko trzeba było odwieść do lekarza, odwiedzić urząd i napisać jakieś oświadczenie.

Zwykle też nie udawało mi się kończyć o osiemnastej. Albo śruba nie chciała puścić i trzeba było z nią walczyć, albo dźwignia zaklinowała się między silnikiem a skrzynią biegów. Dowieźli część zapasową, która okazała się nie dokładnie taka, jak trzeba. Czasem Waldek, tuż przed osiemnastą, przypominał sobie, że pod maską miał jeszcze coś wymienić, a właśnie zakręcił już wszystkie pokrywy i teraz musiał rozbierać na nowo.

Kiedy Waldek wreszcie kładł się, po lewej stronie łóżka miał okno. Usypiał i półprzymkniętym, lewym okiem patrzył na zaorane, przyprószone szronem pole. Przypominał sobie, jak dawno, gdy był dzieckiem, którejś zimy wiatr pędził asfaltem cienkie smugi śniegu. Wyglądały jak węże, nie miały początku ani końca. Wracał z ojcem z przystanku, z autobusu, węże wyraźniały w lodowatym świetle księżyca. Wzdragał się, trząsł od tego widoku, a ojciec trzymał go za ramiona i nic nie mówił. Za czwartą brzozą, bez liści, chwiejącą się od wiatru, który pruł głuchym odgłosem między konarami, skręcili w zaorane pole. Skiby stwardniały od mrozu. Ginęły między nimi węże, nie było ich tam.

Teraz wyobrażał sobie, że jest takim wężem i pędzi w nieskończoność. Że widział te wszystkie zakręty, brzozy, topole i pola, które zostawiał za sobą przez dziesiątki, może setki kilometrów. I że przed nim jeszcze kolejne pola, topole, lipy, wierzby, jesiony, klony, sosny i modrzewie, niezliczone zakręty.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *